Strona główna > Projekty > Zrealizowane

Bookmark and Share

Bug 2011

HF (2011-06-06)

W wakacje 2011 r., zgodnie z homofabrową tradycją, wybieramy się w kolejną podróż. Tak jak w ubiegłym roku będziemy odkrywać miejsca, ludzi, historie -  nad Bugiem i dalej na południe, wzdłuż granicy z Ukrainą.

 
Na pogranicze polsko-ukraińskie wracamy jako HF raz na jakiś czas - prowadziliśmy już zajęcia dla dzieci, organizowaliśmy wycieczki, w tamtym roku zbieraliśmy relacje w ramach "Bug 2010".

W tym roku odwiedzimy między innymi Dołhobyczów, Żabcze, Dłużniów, Żniatyn, Chłopiatyn, Budynin, Korczmin, Szczepiatyn, Ulhówek, Radruż, Horyniec, Werchratę, Lasową, Dziewięcierz, Nowe Brusno, Wielkie Oczy, Łukawiec, Chotyniec, Birczę, Chyszynę, Kotów, Niewistkę i Słonne.
 
Cały ten obszar był areną brutalnej wojny domowej w latach 40. Wysiedlenia do ZSRR i w ramach "Akcji Wisła" na zawsze zmieniły skład etniczny tych terenów. Chcemy przyjrzeć się tym miejscom ponad 60 lat po ostatnich wysiedleniach - co, a przede wszystkim jak, pamiętają tamte wydarzenia obecni mieszkańcy, co wiedzą na ten temat ich dzieci i wnuki, na ile ostatnie widoczne w przestrzeni ślady po ukraińskich sąsiadach, są naszym, własnym dziedzictwem, a na ile obcym, wysiedlonych ONYCH?
 
Nie chcemy rozstrzygać, która strona konfliktu była bardziej lub mniej winna, która więcej lub mniej ucierpiała. Nie uzurpujemy sobie też prawa do stworzenia pełnego obrazu tamtej wojny i jej skutków. Interesują nas losy jednostkowe, pojedyncze historie - często tak bardzo niejednoznaczne, że jakakolwiek generalizacja z naszej strony byłaby zwyczajnym brakiem pokory.

Zebrane materiały będą na bieżąco umieszczane na naszej stronie internetowej.


DZIENNIK | ZESPÓŁ | TRASA | DO POCZYTANIA| RELACJE

Zobacz także

Bug 2010 (Projekty)

BUG 2012 (Projekty)

Szczecin 2015 czyli Homo Faber na wakacjach (Projekty)



DZIENNIK

Przed...
Czas przygotowań. Od kilku tygodni odrabiamy lekcję historii, trudną również ze względu znikomą ilości publikacji, które nie opierałyby się głównie na wyliczaniu win jednej lub drugiej strony.
Ola, która odpowiada za merytoryczny przebieg wyjazdu, podsyła nam kolejne artykuły, strony internetowe, skany dokumentów z omówieniem. Pośród nich są i te o nieistniejących już cerkwiach i wsiach. 

Ostateczne ustalenia miejsc do spania, transportu gratów, smarowania rowerów, załatwiania opieki nad kotami... 


6 sierpnia (sobota)

Zbiórka przed PKP.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
9:20
Zbiórka przed dworcem PKP. Z rowerami. Zbijamy na peron 3 i... spotykamy drugą grupę z rowerami. Konduktor w szynobusie łapie się za głowę.

11:00
Mamy opcję innej trasy. Po uiszczeniu opłaty, jedziemy dalej do Bełżca.

12:00
Kiedy część grupy przemierza kilometry pociągiem relacji Lublin - Zamość, zespół transportujący bagaże siłuje się z bagażnikami samochodowymi. Kijanka będzie wiozła na swoim dachu 2 rowery  Już czeka w pełnym słońcu pod naszym biurem na Krakowskim. Marta będzie prowadzić. Drugim autem wyrusza Magda i Jacek ze swoimi rowerami na tyłach. Słońce smaży niemiłosiernie, ale bez problemu opuszczają zlane żarem miasto i udają się wprost w kierunku Roztocza.

12:50
Opuszczamy przyjemne, klimatyzowane pomieszczenie szynobusa i w drogę.
Bełżec. W związku z tym, że nie każdy/a była w byłym obozie, krótka wizyta w muzeum. I w drogę.

15:00
Grupa transportująca udaje się na obiad w Hrubieszowie. I na wizytę w lodziarni, w której u wejścia spaceruje zielony jamnik.

Na trasie, Piotr, Beata, Paulina.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

18:40
W Dołhobyczowie. Czekają na nas Marta, Magda i Jacek, którzy dziś poruszali się (jeszcze) samochodem. Szybkie zakupy, frytki i zapiekanki w miejscowym barze ("Bajka"). A potem ogarnianie przestrzeni Domu Kultury.
Na liczniku 62 km.

21:30
Wieczorne spotkanie. Jak jutro, kto jedzie na rowerze, kto samochodem. Co po drodze. Co na miejscu. Decydujemy, że do Hubinka, gdzie spędzimy kolejną noc, dotrzemy szlakiem cerkiewnym. 


7 sierpnia (niedziela)

Cerkiew w Sulimowie.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

8:00
Planowa pobudka. Pierwszy poranek w zagospodarowanej na jedną noc sali domu kultury.
Pogoda sprzyjająca, więc śniadanie na trawie, pierwsze pranie i suszenie. Korzystamy z internetu do ostatnich chwil, bo domyślamy się, że w miejscu do którego jedziemy nie uświadczymy raczej fal radiowych. Planujemy o 10:00 wyjśc na spacer po Dołhobyczowie, żeby osoby, których nie było tu z nami w ubiegłym roku, mogły zobaczyć cerkiew.  Na razie mycie (włosów), jedzenie śniadania, pakowanie. 

10:00 
Na zwiedzanie miasteczka wyruszamy całkiem punktualnie. Oglądamy cerkiew i stary, opuszczony zamek. Po powrocie do domu kultury pakujemy bagaże do aut, rzeczy niezbędne na rowery i startujemy w kierunku Hubinka, gdzie dziś śpimy. Będziemy jechać szlakiem cerkiewnym, po drodze zatrzymując się w kolejnych miejscowościach.

Przydrożny krzyż.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

12:00
Ruszamy!
Po przejechaniu 8 kilometrów zatrzymujemy się przy pierwszej cerkwi w Sulimowie.
Kolejne 6 kilometrów i oglądamy cerkiew  w Dłużniowie. Tam od gospodarza dostajemy trzy wielkie, ekologiczne pomidory, wskazówki co do dalszej podróży i ruszamy dalej.
W Mycowie, po przejechaniu niecałych 2 kilometrów, zatrzymujemy się przy cerkwi.
Po przejechaniu niecałych 3 kilometrów odwiedzamy cerkiew w Chłopiatynie.
Zatrzymujemy się w Budyninie. Tam oglądamy następną cerkiew.
Po drodze zatrzymujemy się też w Korczminie, skąd już zostaje nam 16 kilometrów do Hubinka – celu naszej podróży.

Cerkiew w Mycowie. I nasza wesoła gromada.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

16:00
Tradycyjny przystanek przy wiejskim sklepie i królewski posiłek na schodach stacji benzynowej. Tym razem serek waniliowy i chrupki orzechowe podbijają nasze serca.

16:30
Górka, górka, górka, wiatr. Górka, droga polna, droga dla traktorow, górka. Dzielnie przemierzamy kolejne kilometry.

17:15
Otrzymujemy telefon od Beaty, która jest już na miejscu (w Hubinku). Przekazuje nam elektryzującą informację o prysznicach i ciepłej wodzie w szkole, w której śpimy. Przyspieszamy.

Korczmin.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

18:00
Ostatnia prosta i ostatnia górka. Jesteśmy w Hubinku. Na liczniku 53 km.

Kolacja w Hubinku.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

19:00
Szkoła podstawowa. Natychmiast organizuje się komitet kolejkowy do prysznica, kolejne pranie i wyprawa po zakupy. Jacek z Kingą i Beatą po niecałej godzinie wracają z ciepłym chlebem i naszymi wyszukanymi zamówieniami. Kolację jemy (a właściwie próbujemy, bo komary ostro zaczynają żerować) na placu zabaw. Wracamy do naszej sali sypialnej i robimy szybki przegląd zdjęć z dnia dzisiejszego.

20:00
Dojeżdża do nas Ola! Jesteśmy w komplecie.

21:15
Siadamy na wieczornej naradzie. Planujemy jutrzejszy dzień, sprawdzamy pogodę i wybieramy najlepszą trasę do naszego następnego przystanku – miejscowości Werchrata. Do przejechania mamy około 35 kilometrów, więc postanawiamy wyjechać wcześnie, rozgościć się w szkole, w której będziemy spać i jeszcze tego samego dnia pójśc nagrywać.


8 sierpnia (poniedziałek)

7:00
Pobudka planowana na 8:00, ale już o 7:00 słychać pierwsze szuranie i poranne toalety. To Kinga zabiera się za pisanie swojej magisterki. Kibicujemy więc Kindze.

8:30
Budzimy się wszyscy powoli i zajmujemy kolejkę do prysznica (prysznic jest ważny, bo nie wiadomo, co będzie później :). Zapach zupek instant i świeżego pomidora zwiastuje początek śniadania. Mamy dużo czasu, żeby spakować bagaże i uprzątnąć przestrzeń, którą w błyskawicznym tempie zagospodarowaliśmy dla siebie. Udaje nam się wszystko sprawnie zapakować do aut i na rowery.

10:00
Punktualnie, według planu, startujemy spod szkoły w Hubinku do naszej następnej stacji – miejscowości Werchrata. Tuż przed wejściem na rowery zaczyna kropić, więc natychmiast przywdziewamy nasze mega kolorowe kapoki przeciwdeszczowe i z determinacją malującą się na twarzach ruszamy przed siebie. W momencie przekraczania szkolnej bramy nie wiemy jeszcze, że skręt w prawo, który przed chwilą zrobiliśmy, będzie kosztował nas słono. Ale o tym za chwilę. Kiedy dojeżdżamy do polnej drogi, na rozstaju dróg w prawo i lewo mamy dylemat. Droga w lewo, po horyzont, jest zaorana, błotnista i już widać z kilkunastu metrów, że możemy wyjść z tej przeprawy lekko poturbowani. Albo nie wyjść wcale. Decydujemy się więc na podjazd drogą numer dwa – w prawo, prosto do miejscowości, z której po prostej wystartujemy do Lubyczy Królewskiej. Taki niewinny skrót polną dróżką, możliwy do pokonania. Ruszamy więc ku górze! Ku górze z energią!

10:40
Ku górze oznaczało jednak – ku totalnej destrukcji naszych rowerów i nas. Skrót ku górze, z daleka wyglądający jak słodka polna dróżka, może nieco nierówna i błotnista, okazał się zabójczy. Część z nas dojechała na górę w miarę szybko, co Marcie, Paulinie, Kindze i Pawłowi wydało się niemożliwe i podejrzane. To oni bowiem, z dala od dzielnie pędzącej ku górze grupie, w szarym tyle siłowali się ze swoimi rowerami, które nie dość, że po kierownice ubabrane w błocie, po kilku metrach odmówiły współpracy w prowadzeniu ich. Zablokowane przez chwasty i wspaniały pod uprawy czarnoziem: przerzutki, dynama, hamulce i inne elementy, generalnie uniemożliwiły dalsze poruszanie się. I tak przez kilkadziesiąt metrów ciągną swoje rowery pod górę. A tam...

11:20
Jak wybawienie pojawiło się gospodarstwo, a w gospodarstwie pani, która użycza nam wody ze studni do przywrócenia rowerów przynajmniej do stanu, w którym będą mogły kręcić kołami i nie bryzgać nam podczas trasy błotem w twarz. Pani użycza nam wody za opłatą pieniężną. Kolejno więc podjeżdżamy pod wąż z wodą i przy ścianie obmywamy, wyciągamy chwasty spomiędzy szprych, spłukujemy czarnoziem. Wspaniały – idealny pod uprawy. Przy okazji możemy też i siebie umyć. Trwa to dłuższą chwilę, po czym gospodyni informuje nas, że za usługę życzy sobie 10 złotych. Od roweru. I nie ukrywa, że jest to jej ostateczna decyzja. My, którym już po tych traumatycznych przejściach wszystko jedno, płacimy gospodyni. Jesteśmy pewni/e, że to jej najlepszy interes w życiu. Nasz bez wątpienia też.

12:00
Powiedzmy, że jest w porządku. Ruszamy dalej. Do Lubyczy Królewskiej mamy 26 kilometrów. I wrażenie, że minęło już pół dnia.

13:20
Dojeżdżamy do Lubyczy Królewskiej, odnajdujemy przydrożny bar o wdzięcznej nazwie „Mad Max”. W Mad Maxie zamawiamy frytki, zapiekanki, robimy zakupy spożywcze i ubraniowe również (pobliski lumpex). Odpoczywamy dłuższą chwilę.

14:15
Startujemy do Werchraty. Do przejechania mamy około 20 kilometrów. Trasa do Werchraty okazuje się piękna i wcale nie taka trudna.

16:00
Docieramy do Werchraty i szkoły podstawowej, w której dziś nocujemy. Tam czeka już na nas Beata i Magda z Olesią, które przywiozły samochodami nasze bagaże. W szkole tej zostajemy dwie noce, więc będziemy mieć dużo czasu na poszukiwania historii i dokładne rozeznanie w terenie. Zajmujemy szybko najlepsze miejsca w klasach na przygotowanych już dla nas łóżkach polowych. Jeszcze tylko szybkie prysznice, wyczesanie błota z włosów i zabieramy się do planowania następnego dnia.

17:00
Planujemy wtorkowy dzień. Ustalamy dokąd jedziemy. Część z nas pojedzie w poszukiwaniu nieistniejących miejscowości w najbliższej okolicy. Z samego rana zapakujemy się na rowery i z mapami, wskazówkami z książek i naszymi notatkami pojedziemy w drogę. Pierwsza miejscowość, w której zachowały się ruiny klasztoru Bazylianów i cerkwi odpustowej to Monasterz, oddalona trzy kilometry od Werchraty. Tam, przed II wojną światową była też duża, licząca ponad 3 tysiące mieszkańców, miejscowość. Dalej poprowadzą nas mapy.

18:30
Dziewczyny idą w wieś zapytać, kto mógłby nam coś o przedwojennej i tuż powojennej historii tego miejsca opowiedzieć. W sklepie natychmiast dostają dwa namiary. Idą umówić się na jutro. Z powodzeniem!

20:00
Odwiedza nas dyrektor szkoły w Werchracie. Historyk i pasjonat, który napisał książkę o tej miejscowości. Podczas ponad godzinnego spotkania dowiadujemy się wielu ciekawych informacji, także o ludziach – ostatnich świadkach historii, do których możemy się udać będąc tutaj. Dostajemy od dyrektora książkę, która na pewno pomoże nam w poszukiwaniach.

21:45
Spotykamy się, żeby omówić dzisiejszy dzień i obejrzeć przez wszystkich wyczekiwane zdjęcia. Po spotkaniu nadrabiamy zaległości pracowe i kładziemy się spać. Prognozy pogody na jutro są obiecujące. 20 stopni, brak opadów i lekkie zachmurzenie. Będzie się dobrze jechało.
Na naszym rowerowym liczniku: 47 km.


9 sierpnia (wtorek)

Wyruszamy z Werchraty.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

8:00
Pobudka. Zachmurzenie umiarkowane, po nocnych opadach jest chłodno i mokro, ale na rower w sam raz. Tradycyjna kolejka pod prysznic, do czajnika i małe pranko. Część z nas nie domyła roweru po wczorajszej eskapadzie, więc robi to teraz. Pożywne śniadanie i szykowanie rowerów do drogi. Dziś chcemy zobaczyć wzgórze Monastyr, miejscowość Prusie i spotkać się z panią Michaliną Pawluk – mieszkanką Werchraty, która wróciła z wysiedlenia do rodzinnej miejscowości. Dzień więc będzie spędzony konstruktywnie.

9:30
Wyjeżdżamy do Monasterzu. To tylko trzy kilometry od szkoły, więc spokojnie docieramy do skrętu w leśna drogę prowadzacą do celu. I tu zaczynają się schody, a właściwie piachy, koleiny, małe bagienka i gałęzie leżące w poprzek drogi. I jak to zwykle bywa, część z nas, pokonując tę trasę, radzi sobie lepiej, inni gorzej. Po leśnej dróżce, szusem przez polanę porośniętą bujną trawą wjeżdżamy prosto na urocze leśne wzgórze. A jak to na leśne wzgórze przystało, pełne korzeni, kamieni, fragmentów skał i wyżłobionych dołków. A wszystko pod kątem dość wysokim. Rowery sie ślizgają, zsuwają, więc musimy je prowadzić. Nie narzekamy, ciśniemy twardo.

Na wzgórzu Monasterzu.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

11:00
Docieramy do celu – wzgórza Monastyr, położonego 380 m.n.p.m. Po drodze widzimy krzyż, który upamiętnia miejsce, gdzie była pustelnia św. Brata Alberta. To na tym wzgórzu znajdował sie klasztor Bazylianów, z którego dziś pozostały tylko piwnice, fragmenty murów i zasypana studnia. Jest mały cmentarz z czasów I wojny światowej, na którym pochowani są żołnierze austriaccy i rosyjscy, a także pomnik poświęcony poległym z organizacji UPA. Na wzgórzu odpoczywamy i ruszamy z powrotem w dół. Ania z Piotrkiem jadą dalej w poszukiwaniu nieistniejących miejscowości.

Spotkanie z panią Michaliną Pawluk.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

12:00
Na spotkanie z panią Michaliną Pawluk poszliśmy cała gromadą. Czekała już na nas i bardzo ciepło przyjęła w swoim malutkim ogródku pełnym jabłoni. Kiedy usiedliśmy wokół stolika, poczęstowała nas świeżo zebranymi papierówkami, które chrupaliśmy przez kolejne dwie godziny słuchając historii jej życia związanej z Werchratą i wysiedleniem na Ziemie Odzyskane. Tak mówi o dniu, w którym z rodziną musiała opuścić dom: "Miałam 17 rok, kiedy po nas przyjechali. Mieliśmy dwie godziny na zabranie rzeczy. Co można było w dwie godziny... Jechaliśmy w wagonach towarowych, staliśmy w drodze czasem 2 dni. Wszystkiego trwało 17 dni. Rozładowali nas w Lidzbarku Warmińskim i rozworzono po wioskach, gdzie mieszkałam do '54 roku". Pani Pawluk pisze też wiersze, które nam recytuje w języku ukraińskim. Opowiada o swojej rodzinie i obecnym życiu. Czas leci bardzo szybko i mamy jeszcze wiele pytań, jednak musimy się pożegnać. Z panią Pawluk spotkamy sie jeszcze jutro na chwilę.

15:00
Ania i Ola wychodzą na wieś. Może uda im się z kimś porozmawiać i coś nagrać.

Nieczynna szkoła w Prusiu.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

17:00
Dziewczyny wracają z przechadzki po wsi i wsiadaja na rowery. Jest jeszcze jasno, więc można pojechać do pobliskiej miejscowości – Prusie. I znów tradycyjnie od domu do domu z pytaniem o mieszkańców, tych najstarszych. We wsi przed wojną było 120 numerów, dziś ledwo 17. Napotkana po drodze kobieta śmieje się, że tyle tu ludzi mieszka ile kominów widać wystających z dachów. Jej koleżanka narzeka, że w Prusiu nie ma nic "ot taki koniec świata". Opowiada o nauczycielce, folksdojczce, która pracowała przed wojna w szkole. Chyba nie była ulubienicą dzieci, biła je linijką. Spotykamy też pana, mieszkańca dawnej wsi Einsingen – niemieckiej kolonii.
Ostatecznie docieramy do pana Mieczysława Czarnego, przesiedleńca zza Bugu, wysiedlonego wraz z rodzicami w trakcie akcji "Wisła", który przyjechał do Werchraty pod koniec lat 50. I został kolejarzem.

19:00
Alicja i Paweł wracają z filmowania okolicy. A okolica jest piękna, co z zachwytem ogłaszają też Marta z Pauliną wróciwszy ze spaceru na górę, z której rozciaga się wspaniały widok na wieś i okoliczne pola. Z wysoko położonych pól uprawnych za naszą szkołą widać lasy, które stanowią już granicę państwa.

Spotkanie z Mieczysławem Czarnym.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

19:30
Ola z Anią wracają ze spotkania.

21:00
Wieczorne spotkanie. Grupa nie może doczekać się prezentacji zdjęć naszych dzisiejszych dokonań pod Monastyrem. Zasiadamy więc do projektora i oglądamy. Musimy też zaplanować jutrzejszy dzień. Dziś śpimy w Werchracie ostatnią noc, jutro wyruszamy do Radruża, gdzie zostaniemy dwie noce. Po drodze jest jednak wiele do zobaczenia, więc musimy stworzyć misterny plan działania. Zabieramy się do roboty.


10 sierpnia (środa)

8:00
Pobudka! Zbieramy bagaże, opróżniamy klasy z naszych gratów i znosimy je do kijanki. Będzie ona dziś musiała udźwignąć ciężar nie lada. Udaje nam się rzecz niezwykła – zapakować nasze małe zwinne auto po same uszy przy jednoczesnym nieutrudnianiu widoczności osobie kierującej.

9:30 
W między czasie szybka korekta Kapownika 2011/12, który ma być gotowy na połowę września. Marta wnikliwie czyta część ukraińską. Za konsultantkę ma Olesię. 

10:00
Ola i Ania jadą do Prusia – miejscowości o kilka kilometrów oddalonej od Werchraty. Mamy tam kilka osób do nagrania.

Nagranie pana Czarnego z Prusia.
Fot. Marta Skienkiewicz
Więcej fotek w galerii

11:30
Marta, Alicja, Paweł i Olesia wyruszają do pana Czarnego, który mieszka w bajecznym domu z dużym ogrodem na skraju lasu, między Werchratą a Prusiem. Pan Czarny opowiedział im historię powrotu z wysiedlenia, o budowie swojego domu, pokazał fotografie rodziny. Po godzinie rozmowy wrócili do szkoły.

12:30
Ania i Ola wracają z Prusia. Udało się porozmawiać z dwoma paniami, obie są przedwojennymi mieszkankami wsi, które dziś leżą na Ukrainie. Są nagrane nie tylko wspomnienia ale także piosenki popularne dawniej.
Jesteśmy w komplecie – szykujemy sie w trasę w kierunku Radruża. Radruż to miejscowość położona tuż przy granicy z Ukrainą. Jest tam cerkiew św. Pasakrewy i cmentarz grekokatolicki z krzyżami bruśnieńskimi. Po drodze do Radruża, z pomocą map i wskazówek osób, z którymi rozmawialiśmy, może uda nam się znaleźć i zobaczyć fragmenty kilku nieistniejących miejscowości.

Nagranie pani Babicz z Prusia.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

13:00
Po kilku kilometrach, przejeżdżając przez Dziewięcierz odbijamy z trasy w lewo. Chcemy dojechać do miejscowości Moczary. Jedziemy tam cały czas pod górkę, więc w połowie drogi zatrzymujemy się na krótki odpoczynek i szybkie "Sto lat" dla Kingi, która kończy dziś kolejne 18 lat. Po chwili jedziemy dalej. Okoliczności przyrody są przepiękne: rozległe pola uprawne, lasy, pagórki i wijące się wśród nich ścieżki. Kinga po raz pierwszy dotyka słupka granicznego. 
Naszej uwadze umknęło niestety stare cerkwisko położone tuż na wzniesieniu, skryte w gęstym gąszczu drzew i dzikich krzaków. W drodze powrotnej, tym razem juz tylko z górki, zatrzymujemy się przy starym cmentarzu grekokatolickim położonym na wzgórzu. Cmentarz do tej pory jest użytkowany, choć duża część nagrobków i krzyży jest już mocno zdewastowana. Chwila odpoczynku i dalej w drogę. Następny punkt – nieistniejace wsie Hruszki, Kiernica i istniejąca, choć zamieszkana przez jedynie dwie rodziny – Słotwina.
Moczary.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


W poszukiwaniu Hruszek. Krzyż być może stojący przy drodze do wsi.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

14:00
Dojeżdżamy do skrętu do wsi Niwki. Tuż za skrętem w prawo, a jeszcze przed Niwkami, po prawej stronie widzimy już z drogi ruiny zabudowań gospodarczych. Podchodzimy bliżej. Jest tam też stara studnia. Według map, które widzieliśmy i śladów, jakie są za domem, nie mamy wątpliwości, że biegła tamtędy droga. Wspinamy się wyżej i po kilkudziesięciu metrach po lewej stronie widzimy zabudowania gospodarcze i domy położone w dolinie, między drzewami. Do podwórka schodzi się tam ostro w dół. Ania wychodzi do gospodarzy zrobić mały rekonesans, po czym wraca do nas z dobrą wiadomością. Mieszka tam pani, która urodziła się tu i wychowała. Jutro pojedziemy do niej na nagranie. Wiemy też już, gdzie była dawna wieś Kiernica. Stojąc przodem w dół drogi, możemy ją sobie juz wyobrazić po prawej stronie. Teraz jest tam las. Wracając w dół, skręcamy w lewo w leśną ścieżkę. Wiemy, że tam była kiedyś wieś Hruszki.
Wąską drogą docieramy do dużego, otoczonego ogrodzeniem krzyża. Miejsce krzyża – oznaczało kiedyś początek wsi. Zostawiamy rowery, które sobie już nie radzą na grząskim podłożu i idziemy dalej na piechotę. Nie udaje nam się znaleźć dalszej części wsi, więc wrócimy tam jeszcze jutro, kiedy dokładniej przestudiujemy mapy.

15:20
Wyjeżdżamy z lasu i z górki, z wiatrem we włosach pędzimy w stronę głównej trasy na Horyniec Zdrój, po czym skręcamy w prawo i szusem do przodu przez kolejne 7 kilometrów.

15:50
Kuszeni myślą o planowanym obiadzie dojeżdżamy szybko do Horyńca i siadamy w małej knajpce na pizzę. Należy nam się odrobina luksusu, więc pozwalamy sobie na chwilę relaksu i spokojne trawienie. Do Radruża mamy już tylko 3,5 kilometra. Po obiedzie spacerujemy po mieście w poszukiwaniu lodów, a kiedy ich nie znajdujemy, zawiedzeni/e skręcamy do Radruża. Po chwili jesteśmy na miejscu.

18:00
Radruż. Dziś śpimy w składziku na materiały konserwatorskie. Ale za to tuż przy cerkwi św. Pasakrewy. Zajmujemy miejsca w małej salce i przygotowujemy kolację. Dziś będą pieczone ziemniaki prosto z ogniska.

A wieczorem ognisko i śpiewy.
Fot. Marta Sienkiwicz
Więcej fotek w galerii

21:00
Ognisko się pali, drewna gotowe leżą w trzech, doskonale posegregowanych kupkach. Ławki dla strudzonych podróżnikow i podróżniczek stoją wokół ogniska, ziemniaki zawiniętę czekają na dokończenie swojego żywota w ognisku. Rozpoczynamy uroczyty wieczór. A wieczór uroczysty to taki, przy którym nie może zabraknąć serii mniej lub bardziej znanych pieśni różnego pochodzenia, scenek rodzajowym, recytacji, inscenizacji i innych niezwykłych zjawisk przyrody ożywionej. Do późnych godzin nocnych po wsi niosa się śpiewy. A o bardzo późnych – śpiewy białe.


11 sierpnia (czwartek)

8:00
Pobudka. Wysypujemy się z naszej kanciapy i natychmiast zajmujemy schody. Schody to strategiczna przestrzeń każdego z miejsc, w których mieszkamy. Na schodach spożywamy posiłki, dokonujemy zabiegów higienicznych, syszymy buty, ręczniki i inne, łapiemy sieć komórkową...i wiele wiele innych. Tak jest też i dziś rano. Przygotowujemy się do całodniowej wyprawy po okolicy, co oznacza, że nie wiemy dokładnie ile kilometrów przejedziemy i nie jesteśmy w stanie zlokalizować mikrościeżynek leśnych, którymi będziemy się przedzierać. Mamy mapę, wskazówki i siły.

Piotr na rowerze.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

11:30
Wyjeżdżamy w kierunku Nowego Brusna. Grupa jadąca rowerami będzie dziś przez pierwszą część trasy pod szczególną uwagą, gdyż grupa filmowa zamierza dziś pracować z kijanki. Oznacza to mniej więcej tyle, że będzie jeżdzić samochodem tuż za grupą rowerową, niekiedy pomiędzy, czasem przed, ażeby jadących i jadące pięknie i z najkorzystniejszej strony pokazać. Trzeba przyznać, że rowerzyści i rowerzystki wspaniale prezentują swoje umiejętności, sztuczki i triki niezwykłe na dwóch kółkach. Kamera ich kocha, oni i one kochają kamerę – materiał gotowy!

13:00
Jesteśmy w Nowym Bruśnie. Oglądamy tam, nieużytkowaną już, cerkiew grekokatolicką p.w. Męczennicy Paraskewy. W baaardzo złym stanie.
Cerkiew w Nowym Bruśnie.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii


13:20
Dalej, po kilkunastu metrach dostrzegamy sklep. Sklep wiejski też jest ważnym elementem każdej wyprawy. W sklepie wiele się dzieje. Można spotkań ludzi, którzy wiedzą najwięcej i najlepiej, można wygrać loda BigMilk, wypić oranżadę i pogadać z miejscowymi. Pora więc na lekkie orzeźwienie, czyli lody. W tym czasie Ania i Ola idą zagadać do pana siedzącego na ławce nieopodal cerkwi... Nie znajdują go.
Ale od osoby do osoby trafiają do pana Józefa Zaborniaka, rocznik 28. "Tu bieda była w tym Bruśnie. W 44 te bandy zaczęły bojować. Na Rudce 53 osoby zabili. Na milicję napadły. Jednej nocy strzelanina. Szare chłopy z toporami szły z lasu. My uciekli na Świdnicę."

14:00
Część grupy jedzie obejrzeć oddalone o kilka kilometrów kamieniołomy.

Józef Zaborniak
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

15:30
Pan Mieczysław Zaborniak bardzo chętnie oprowadzi nas po okolicznych nieistniejących wioskach. O ile tylko uda nam się do nich dotrzeć. Póki co, zabiera sie z nami do kijanki i towarzyszyć nam będzie przez najbliższe kilometry. Pierwszy przystanek to stary cmentarz grekokatolicki w Starym Bruśnie. Położony jest w gęstym lesie, prowadzi do niego wąska (choć kijanka zmieściła się w niej bez problemu) dróżka. Cmentarz rozpościera się na niewielkim wzniesieniu, pomiędzy ogromnymi drzewami. Pan Mieczysław jest kamieniarzem. Sporą część jego opowieści zajmują więc historie pomników, krzyży, płyt, które wykonywał i stawiał również na tym cmentarzu. Jego opowieść jest bardzo ciekawa.
Jeszcze na cmentarzu pan Mieczysław powiedział nam, że wie, gdzie była miejscowość Zające i Chmiele, do których chcieliśmy dziś dotrzeć. Jedzie więc z nami do miejsca, w którym przy krzyżu, rozwidlają sie drogi, a prawa prowadzi do lasu. Ma ona nas zaprowadzić do wsi Chmiele. Niestety nie uda sie nią przejechać kijanką, dlatego też pan Mieczysław udziela nam ostatnich wskazówek, wsiada do malucha spotkanego przed chwilą kolegi i odjeżdża. Serdecznie mu dziękujemy za pomoc. Przed nim podążać będzie Alicja, Paweł, Marta, Paulina i Olesia, które dziś wspomagają duchowo grupę filmującą. Grupa rowerowa znika w lesie. Spotkamy się w miejscowości Słotwina, gdzie będziemy nagrywać historie.


Mieczysław Zaborniak o cmentarzu na Starym Bruśnie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

19:20
Spotykamy się wszyscy na wzniesieniu drogi we wsi Słotwina. Grupę rowerową słuchać już z kilkudziesięciu metrów. Mimo leśnych przygód, mają jeszcze dużo energii, więc po krótkim odpoczynku jedziemy do pani Honoraty, z którą być może uda nam się dziś porozmawiać.
Z wsi Zające zostały dwa krzyże.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


20:00
Pani Honorata zgodziła sie na nagranie, ale dopiero jutro. Idziemy więc do wskazanego przez nią pana Michała Luki, który mieszka tuż obok z żoną i szalonym, czarnym psem, który wita nas już z daleka. Pan Michał wychodzi do nas z żoną i rozmawiamy z nimi na polnej ścieżce przed jego domem. Żona pana Michała stoi za nim nieśmiało co chwilę komentując i poprawiając szczegóły jego opowieści, co jest bardzo zabawne, ponieważ pochodzi z województwa olsztyńskiego, a do Słotwiny sprowadziła się razem z panem Michałem. Nagrywamy go, obiecujemy też przesłać zdjęcia, które zrobiliśmy podczas spotkania. Obowiązkowo musi być na nich pies.
W drodze powrotnej do Radruża, część grupy zostaje w Horyńcu, żeby sie posilić. Ola, Marta, Paulina i Olesia jadą do Radruża. Po zapakowaniu dziesiątek foliowych toreb z zakupami suną w kierunku cerkwi.

21:30
Grupa rowerowa dociera z Horyńca. Alicja dobiega. A to całe 3,5 kilometra pod górkę! Jesteśmy z niej bardzo dumni/e.
Nagranie pana Michała Luki we wsi Słotwina pod Dziewięcierzem.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii


22:30
Skoro jest miejsce na ognisko, należy się zrobić jeszcze jedno. Kiedy płonie ogień i jest już na tyle ciepło, że można przycupnąc i się nagrzać, siadamy i rozprawiamy o dzisiejszym dniu. Planujemy też dzień kolejny, zwłaszcza, że przed nami: zwiedzanie cerkwi naprzeciwko o 10:00, pożegnanie Alicji, Pawła, Kingi i Olesi (o 11:00), wyjazd do Chotyńca (60 km) i przywitanie reszty ekipy, która dołączy do nas jutro wieczorem. Szykuje się sporo rzeczy do zrobienia. Grzejemy się jeszcze trochę przy ognisku i kładziemy się spać. Ale przed spaniem .... zjedzmy pieczone ziemniaki!


12 sierpnia (piątek)

8:00
Pobudka. Bardzo ciepły jest dziś poranek. Wyłazimy ze śpiworów i oddajemy się porannym czynnościom. Oczywiście na schodach przed budynkiem. Trochę to pakowanie dziś jest inne, bo do Lublina wraca Alicja, Paweł, Kinga i Olesia. Przyjechał po nich kolega z Lublina – Michał zwany Zającem. Wszyscy wyjeżdżają na obowiązkowe imprezy rodzinne. Wylegujemy się więc jeszcze na trawie, suszymy ręczniki i buty przed budynkiem, korzystamy z kropel internetu, żeby dokończyć zaległości w naszej galerii i dzienniku. Dowiedzieliśmy się, że my i nasz zabawnik wyglądamy nieestetycznie w oczach turystów odwiedzających cerkiew. Ale przecież tylko suszymy pranie i smarujemy duuuużo pasztetu sojowego na nasze zgrabne kanapeczki. Czasem nawet jemy chińskie i chodzimy z ręcznikami na głowie. Nie rozumiemy o co chodzi ;)
Zwiedzanie cerkwi w Radrużu.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii


10:00
Idziemy zwiedzać cerkiew. Opiekunka budynku przychodzi do nas i z grupą innych turystów oprowadza nas po pięknej, drewnianej, obecnie restaurowanej cerkwi.

12:00
Alicja, Paweł, Kinga i Olesia pakują swoje śpiwory, plecaki i rowery do busa i odjeżdżają do Lublina. Życzymy im udanej podróży no i zabawy. Nie zamienilibyśmy jednak naszej dalszej podróży na żadne inne atrakcje! Marta z Pauliną dowodzą dziś kijanką. Po zapakowaniu wszystkich bagaży (kijanka nas miło zaskakuje po raz kolejny) ruszają prowadzone przez niezawodny GPS. Potem okaże się jednak, że najnowsze zdobycze techniki są bezradne w obliczu ludzkiej niefrasobliwości. Ale o tym za chwilę. Ania z Olą zostają jeszcze w Radrużu, żeby o 14:00 pojechać na umówione spotkanie do Słotwiny. Tam czekać będzie na nich pani Honorata. Aby nie był to dzień bez przygód, musi się coś przytrafić Marcie i Paulinie w kijance.

12:30
Dziewczyny dojeżdżają do Moczarów. Chcą obejrzeć i sfotografować ruiny cerkwiska. Na skrzyżowaniu majaczy się już jednak lizak straży granicznej. Zatrzymują się. Strażnicy proszą o dokumenty, pytają o zamiary i najważniejsze – dlaczego nasz samochód jest taki przeładowany. Rozmawiają sobie krótką chwilę, strażnik opowiada o pięknej roztoczańskiej florze i faunie, o śpiewie ptaków i swojej ogólnej fascynacji naturą. Po konwersacji żegnają się i dziewczyny odjeżdżają. A właściwie pragną odjechać, a potem pokryć się wstydem i zapaść pod ziemię. Kijanka traci przytomność. Marta histerycznym śmiechem reagując wychodzi z auta i otwiera maskę, a nad sobą widzi już ponownie panów strażników niewątpliwie rozbawionych, ale chętnych do pomocy. Maska otwarta, strażnik zagląda, prosi o metalowy klucz. Klucz, klucz... dziewczyny nerwowo myślą, gdzie on być może. W bagażniku. Głęboooko w bagażniku. Marta na wierzchu znajduje drewniany kij do palanta (samoróbka). Krzyczy z bagażnika, czy się nada. Nada się. Za pomocą stukania w rozrusznik udaje się uruchomić samochód. Dziewczyny radośnie odjeżdżają. A ruin cerkwiska nie odnajdują. Na szczęście, zaprzyjaźnionych strażników przy wyjeżdzie z polnej drogi już nie ma.

13:00
Tu kijanka dumnie wjeżdża do Lubaczowa. Urządzenie namierzająco-planujące wskazuje 80 km do Chotyńca – naszej kolejnej przystani. Dziewczynom wydaje się to dużo, ale może rzeczywiście tak jest... Po kilku nieudanych próbach skrętów nie w te skrzyżowania, które należałoby wjechać (objazdy i remonty), postanawiają zatrzymać się na stacji i zapytać ludzi. Jednak pomoc innej osoby cenią wyżej ponad technikę. Okazuje się, że nazwa Chotyniec nie brzmi wcale znajomo. Pojawiają się schody. Jedziemy na ślepo do stacji paliw – kijanka musi się napić. Potrzebujemy też kupić gaśnicę. Kolejny postój na stacji i kolejna seria pytań o drogę. Sprzedawca, pan od dystrybutora i policjant, który zatrzymał sie na kawkę z pomarszczonymi czołami nachylają sie nad kartką i debatują. Marta już wie, że może być słabo. Zapisują jej wszystko na wizytówce i życzą udanej podróży. Marta kupuje gaśnicę. Policjant poucza: "I tak nie zdążylibyście jej użyć". Z uśmiechem na ustach, wskazówkami na wizytówce i puszkami enerdżajzera odjeżdżają. GPS nie widzi drogi.

13:30
Paulina gubi wizytówkę z mapką (o zgrozo!). Są w polu. GPS dalej nie widzi drogi. W ogóle drogi w stronę Chotyńca (jak sie później okazało w kierunku Jarosławia i Korczowej) są bardzo ciekawe, zwłaszcza, że przewodnik poprowadził dziewczyny trasą po małych wioskach, PGRach, a jednocześnie fragmentem szlaku architektury drewnianej. Mijają mega szybko mknące tiry, busy z Ukrainy przecinające dziurawe drogi, a przy tym naprawdę bajeczne widoki rozciągające się wokoło. Dziewczyny mają już coraz mniej kilometrów do celu, więc na spokojnie zatrzymują się, żeby obejrzeć kilka zabytków po drodze. GPS znów nie widzi drogi.

Małżeństwo ze wsi Słotwina pod Horyńcem.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

15:10
Ola z Anią kończą nagranie. Pani Honorata opowiedziała nie tylko o wsi, w której mieszka - Słotwiny - ale także o dawnych przysiółkach, o Hruszkach, Łuhu, Kiernicy, Dolinie Popowej... Pani mówi po polsku wplatając dużo ukraińskich słów i zwrotów. W trakcie rozmowy jej wnuczka przyznaje, że jak babcia zaczyna opowiadać to ona nic nie rozumie.

16:00
Dziewczyny docierają do Chotyńca i parkują przy sklepie. Jak wiadomo – w sklepie wiedzą wszystko i znają wszystkich. Próbują dodzwonić się do sołtyski, która ma nam pokazać nocleg. Bez skutku. W zasadzie nocleg już widać, bo jest naprzeciwko sklepu. Idą więc do świetlicy, gdzie w drzwiach wita je opiekunka świetlicy. I tu zaczyna się historia przebijająca wszystkie dzisiejsze. Pani robi wielkie oczy... i nic o nas nie wie! Trochę sie denerwuje, podrywa torebkę z kolan i wstaje. Pytamy ją o panią sołtys. Podobno jest gdzieś w okolicy. Tak się składa, że poszukiwana sołtyska pomyka rowerkiem po wsi. Pani opiekunka woła ją z ulicy. Dramat się powiększa – sołtyska wcale nie wie więcej. Rozpoczyna się nerwowe telefonowanie do szefa, szukanie rozwiązań, noclegów alternatywnych i wyjść z tej jakże trudnej sytuacji :) Ostatecznie prowadzi dziewczyny na swoje podwórko i proponuje "salę konferencyjną" dla pracowników pobliskiej budowy. Spaliśmy naprawdę wszędzie, ale metalowy barak 3x2 z pisuarem na środku... Sołtyska proponuje też, dla kilkorga z nas, nocleg w swoim domu. To bardzo miłe, ale my lubimy być razem. Po wielu telefonach do Oli udaje nam się wykombinować wyjście. Sołtyska bardzo chce nam pomóc, więc umawiamy się z nią, że w świetlicy dziś śpimy na własną odpowiedzialność. A ona i cała wieś nic o nas nie wie...

17:00
Ola z Anią, które nadal są w Horyńcu ruszają rowerem do Chotyńca. Liczą, że około godziny 21 powinny już być na miejscu. Niestety w trakcie podróży okazuje się, że gps znów zawodzi pokazując drogę, która nie istnieje w rzeczywistości. We wsi tuż przy granicy, siedząc na formach do szamba, czekają na Piotra, który jedzie po nie z Chotyńca.

18:00
Dojeżdża ekipa rowerowa: Beata i Jacek. Zrobili dziś ponad 60 kilometrów, ale są bardzo rześcy. Beata to twarda zawodniczka, jednak dziś potrzebuje już skorzystać z pianki chłodzącej. Wnosimy bagaże, zajmujemy najlepsze miejsca na scenie, kąpiemy sie luksusowo, robimy zabiegi pielęgnacyjne. Potem obowiązkowe zakupy w sklepie. Czekamy na Magdę z Asią i Piotrka, który pojechał po Anię i Olę.

19:00
Jacek wyjeżdża w poszukiwaniu akwenu wodnego. Ma wielką potrzebę zanurzenia.

20:30
Kolejne zakupy w sklepie i zabiegów pielęgnacyjnych ciąg dalszy.

Przyjazd do Chotyńca.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

21:15
Przyjeżdża Magda z Asią. Siadamy do stołu.

22:00
Dojeżdżają, również z przygodami, Piotrek z Anią i Olą. Siadamy przy stole i rozpoczynamy wieczorne obrady. Jutro przemieszczamy się do Birczy o kolejne 60 kilometrów dalej na południe. Ustalamy, o której wyjeżdżamy, kto zostaje na nagrania, kto pojedzie samochodami. Potem tylko spryskanie śpiworów i powietrza nad głową sprejem przeciw komarom i spanko.


13 sierpnia (sobota)

Pakowanie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

8:00
Pobudka. W Chotyńcu nie jemy śniadania na schodach, a przy stole na środku dużej sali. W planach mamy już zamówione, świeżo ulepione ruskie, więc nie najadamy się zbytnio. Pakujemy rzeczy, uprzątamy swoje mini sypialnie i wylęgamy na trawę. Jest dziś potwornie gorąco, żar leje się z nieba, a przed niestrudzonymi rowerzystami i rowerzystkami całe 60 kilometrów. Należy zaznaczyć, że jesteśmy na terenach dośc znacznie pofałdowanych, wszak to Pogórze Przemyskie. Ładujemy rowery na dach obu samochodów, upychamy śpiwory i przygotowujemy sie do opuszczenia świetlicy.

11:00
Pora na drugie śniadanie. Na ruskie pierogi wychodzimy w stronę wsi do baru prowadzonego przez miejscowe gospodynie. Zjadamy 10 pierogowych porcji i mamy zjazd energetyczny. Towarzyszy nam sołtyska, którą Ola i Ania pytają o możliwe osoby do nagrania w okolicy. Do Chotyńca wróciło z wysiedlenia wiele osób, więc dziewczyny zostają jeszcze we wsi i będą nagrywać.

Obiad w Chotyńcu.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

12:00
Wyjazd kijanki (Marta i Paulina) i rowerów. Ania i Ola zostają. Umawiamy się na spotkanie w Przemyślu. To 30 kilometrów od Chotyńca po jeszcze dość płaskiej drodze.

13:00
Marta i Paulina są już w Przemyślu, parkują przy centrum i idą w poszukiwaniu... niedźwiedzia. Czymkolwiek on jest. Tam umówione są z grupą rowerową.

14:30
Grupa rowerowa dociera do Przemyśla i niedźwiedzia. Niedźwiedź okazał się fontanną, ledwo widoczną z deptaka, jednak stanowiącą punkt strategiczny miasta Przemyśl. To tak jak lubelski baobab, tyle, że ten przemyski sika wodotryskiem z pleców. Po krótkim odpoczynku siadamy na obiedzie w pobliskiej restauracji i wcinamy węglowodany. Grupa rowerowa ma do przejechania jeszcze 30 kilometrów do Birczy. Po obiedzie, Marta z Pauliną jadą dalej w stronę Birczy. Spotkamy się już na miejscu. Oby bez niespodzianek.

W tym czasie Ania z Olą są już po pierwszym nagraniu - pani Ahafii, rocznik 39. Jako dziewczynka mieszkała w przysiółku Chotyńca - Dąbrowie. "Dąbrowa to dla mnie była taka wesoła wioska - las i pola a z trzeciej strony trzęsawisko. W nocy przychodzili banderowcy, w dzień milicja. Banderowcy chcieli jeść. A pocoście dawali? Bo mieli broń. Młodzi mężczyźni nie mogli być w wiosce ani w dzień, ani w nocy. Tylko się kryli. Mówiłam, że nigdy nie będę miała męża Polaka. Ale miałam."

Nagranie u państwa Fedarz w Chotyńcu.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

Ania z Olą po spotkaniu z panią Ahafią idą do kolejnego domu, do pani Anny Fedasz z domu Buszko, rocznik 31. Wokół stołu zacienionego pnączem siadają trzy pokolenia Fedaszy. Anna, podobnie jak Ahafia, także pochodzi z Dąbrowy. "Napady robili, jedni na drugich. Wszystko spalili. Jakbym była, to bym nie żyła. Do ognia żywe ludzie poszły, Polaki zrobiły, Robiły co chcieli. Mieli prawo. Jak chciał krowę to brał krowę. Bodnar zginął w ten czas, Demko Kic i jego brat Andrzej, Anna Śwituszak i Stefan. Trzeba się było chować. Oho, już jakie idą. Miałam 16 lat jak wywieźli. W PGRze tam robiłam... Ukraińcami my byli i będziemy. Co tu kryć. ".

16:40
Kijanka z Martą i Pauliną na pokładzie, po fascynujących slalomach na serpentynach, dociera do Birczy. Bez problemu dziewczyny odnajdują gimnazjum – miejsce naszego dzisiejszego noclegu. Telefonują do dyrektorki szkoły, która przyjeżdża już po dwóch minutach z kluczami. Idą wspólnie obejrzeć szkołę, łazienki, salę do spania. Ostatecznie, kiedy okazało się (pomijając szczegóły dramatyczne), że wszystko nie wygląda tak, jak miało, a cena za nocleg, delikatnie mówiąc, nie jest adekwatna – dziewczyny postanawiają poszukać dla grupy innej bezpiecznej przystani. Zwłaszcza, że grupa rowerowa będzie dziś wyjątkowo zmasakrowana po jeździe w górę i w dół, częściej w górę niż w dół, czasem prowadząc rower po wzniesieniach, na które wjechać się nie da.

17:30
Z pomocą lokalnych mieszkańców udaje się dziewczynom trafić do przytulnego pensjonatu na ulicy Szkolnej. Prowadzi go starsza pani, która decyduje się nas przygarnąć. Jest u niej przytulnie, ciepło, jest łazienka i ciepła woda. Jesteśmy w domu, pani nas kupiła. Decydujemy sie szybko, bo zbyt piękna jest perspektywa spędzenia tu dwóch nocy, żeby mogła nam ona przejść przed oczami. Dziewczyny parkują na podwórku, wypakowują bagaże, zajmują pokoje. Pani proponuje im kawę, pokazuje miejsca, z których możemy korzystać. Jest pięknie. I zbiera się na deszcz.

Ekipa rowerowa dociera do Birczy.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

18:10
Dziewczyny witają grupę rowerową na rynku w centrum miasta. Pierwsza, ostatkiem sił, wjeżdża na górkę Magda. Po kilku minutach dojeżdżają: Beata, Jacek, Piotr i Asia. Jednogłośnie oświadczają, że było źle. Baaardzo. Ale jaka radość ze spotkania na górze. Ciepła woda to nie lada atrakcja, więc po szybkich zakupach idziemy do naszej przystani i organizujemy sobie przestrzeń na najbliższe dwie noce. Jest coraz piękniej.

21:00
Nasze codzienne wieczorne spotkanie odbywa się dziś w wyjątkowych okolicznościach przyrody, bo w dużej zadaszonej altanie, skąd mamy widok na zalesione górki i Birczę. Co się dziś wydarzyło dobrze juz wiemy, a musimy już niestety porozmawiać o szczegółach naszego powrotu do Lublina. Część z nas chce wracać wcześniej, część później, żeby mieć jeszcze czas na nagrania i spotkania z mieszkańcami. Podzielimy się więc na dwie grupy. A tymczasem oddajemy się wieczornej relaksacji.


14 sierpnia (niedziela)

*UWAGA do wszystkich, którzy/e śledzą naszą podróż - z uwagi na fakt, że poruszamy się tuż przy granicy, czasem pada nam zasięg w komórkach, stąd wpisy w dzienniku i zdjęcia pojawiają się nieregularnie (chociaż bardzo się staramy, aby było inaczej).

Śniadanie w Birczy.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

9:00
Bardzo powolna pobudka. Nic w tym dziwnego, bo śpimy luksusowo, kąpiemy się luksusowo, śniadanie zjemy na świeżym powietrzu w altanie z widokiem... Okoliczności przyrody i warunki sprawiają, że czujemy się bardzo wakacyjne. Kręcimy się po podwórku, robimy szybkie zakupy, łapiemy internet. Z tym internetem jest bardzo dziwnie. Niby jest, a jednak go nie ma. Marta siedząc z laptopem i skwaszoną miną na rynku budzi zainteresowanie, ale za to dostaje cynk o hiper szybkim łączu w pobliskiej karczmie. Pójdziemy tam na pewno później, bo mamy zaległości w naszej relacji i głosy zniecierpliwienia z tegoż powodu. Nadrobimy.

12:00
Piotr, Ania, Paulina i Asia jadą do Kotowa obejrzeć ruiny cerkwi. Ola, Marta, Magda, Beata i Jacek wychodzą do centrum szukać osób do nagrania.

12:45
Ola i Marta trafiają do pani Barbary Stojak, która zaprasza je do domu. Dostają kawę i siadają przy stole z panią Barbarą, która opowiada o przedwojennym życiu w Birczy. "Bircza przed wojną była mieszana. Dużo żydów było, prawosławnych, katolików. Miałam koleżanki i prawosławne i żydówki, chodziliśmy razem na ich msze, one chodziły do nas. Dużo było domów, wszystko było zamieszkane". Opowiada o cerkwi, która stała w miejscu obecnego rynku: "Cerkiew była na górze, na placu, gdzie teraz jest parking. Msze były po polsku, odprawiali majówki po polsku, a ludzie zamiast do kościoła swojego, chodzili do cerkwi, bo było blisko. Wszystkie modlili się razem, tylko prawosławni ze swoich książeczek, bo niie czytali po polsku, my ze swoich".

Cerkiew w Kotowie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

14:00
Spotykamy się w naszej altanie. Jesteśmy w komplecie. Grupa rowerowa wróciła z wyprawy, obie grupy nagrywające też. Wymieniamy się wrażeniami, tym co usłyszeliśmy, zobaczyliśmy i nagraliśmy. Beata zjada słoik dżemu porzeczkowego.

14:20
Ania i Piotr jadą już do karczmy na internet.

15:00
Wychodzimy na obiad do karczmy o wdzięcznej nazwie "Forest".
Kirkut w Birczy.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


17:00
Po obiedzie idziemy wspólnie obejrzeć stary kirkut w Birczy.

17: 45
Ola, Jacek i Ania idą na nagranie, reszta będzie relaksować się w ogrodzie.

19:00
Grupa wraca z nagrania.

19:30
Beata, Marta, Ola, Jacek i Magda jadą zobaczyć cerkiew w Kotowie.

20:00
Gospodyni rozpaliła ogień w kominku w naszej altanie. No teraz to naprawdę luksusowo i sielsko się zrobiło. Siadamy wokół stołu. Za chwilę odwiedzi nas sąsiad, z którym gospodyni zgodziła się opowiedzieć historię Birczy. Możemy go też nagrać.

21:00
Po nagraniu wracamy do naszej altany i pachnącej cukinii z pieca. Mamy też chleb i masło czosnkowe, więc pełnia szczęścia. Kulinarnie ten wyjazd musimy zaliczyć do bardzo udanych. Świeże warzywka, pieczywo i okoliczności przyrody to coś czego nam bardzo brakowało.

 
15 sierpnia (poniedziałek)

Relaks w cieniu (w towarzystwie Boryska)
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

7:30
Budzi się Marta. Budzi się i Ania. Marta nie chce straciś ani chwili pięknej pogody. Szybka toaleta i z kubełkiem kawy jednym susem zmierza ku altance. Pojawia się Paulina, Magda, a potem już cała senna ekipa. Pogoda nie sprzyja raczej większej aktywności fizycznej, więc na wpółprzytomni/e afirmujemy przyrodę, ciszę i śniadanie.

10:00
Pora na wyjazd z posesji. Szybka akcja pakowania, upychania, szukania przedmiotów zaginionych i ruszamy w drogę. Gospodyni żegna nas ciepło i zaprasza za rok. Kuszące, kuszące... Odprowadza nas też Borysek, który swoim wyciem i nocnym zawodzeniem spędzał sen z powiek niektórym z nas. A odjeżdżamy niedaleko, bo do pobliskiej karczmy. Tam zostawiamy kijankę, a dalej będziemy już się poruszać rowerami. O 10:00 do Lublina jadą już za to: Magda, Jacek, Asia i Beata ze swoimi rowerami i częścią bagaży. 

10:30
Pod karczmą ostatnie ustalenia i plan działania. Ola z Anią jadą do pobliskiej miejscowości Korzeniec na nagranie. Marta z Pauliną pójdą jeszcze odwiedzić w Birczy panią Stojak, której Marta będzie robić zdjęcie. 

11:30
Dziewczyny wracają z poszukiwań. Okazało się, że pani, której szukają już dawno przeniosła się do Przemyśla. Szkoda.
Cóż więc robić... Korzystając ze sprzyjającego otoczenia, zieleni, bliskości rzeki i karczmy postanawiają te ostatnie godziny pobytu w Birczy spędzić właśnie tam - pod "Forestem". 

Wizyta u pani Barbary, która poprzedniego dnia podzieliła się z nami swoimi wspomnieniami.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

14:00
Efektem 3 godzin natchnionych rozmów Ani, Oli, Marty i Pauliny jest: plan pracy programu Międzykulturowość na najbliższe kilka lat, marzenia programu Międzykulturowość, kilka pomysłów na odpałowe projekty, ewaluacja pierwszych lat funkcjonowania Akademii, wspomnień czar, przegląd literatury polecanej, także osób mniej lub bardziej interesujących. Kawy łyk, frytek chrup i czas leci bardzo szybko.

15:00
Zielony bus podjeżdża na parking. To już naprawdę ostatnie chwile naszej wesołej ekipy na Pogórzu. Ostatnie też przepakowywanie gratów do busa, ostatnie pomazane roztopioną czekoladą paluchy, ostatni wianek włożony na głowę przy strumyku kanalizacyjnym. I w drogę!! Do Lublina mamy dokładnie 230 kilometrów, więc na 19:00 będziemy w mieście. W drodze powrotnej w głowach rodzą nam się różne plany, refleksje i przemyślenia. Jak co roku, jeszcze przez co najmniej kilka dni będziemy walczyć z miejskim rytmem pracy i poruszania się. Bo tu już nie przejdzie nam bezkarne łażenie boso środkiem nieuczęszczanej wiejskiej drogi.

Ostatnie przepakowywanie gratów w Birczy i w drogę.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

Wieziemy ze sobą dużo ważnego materiału, ciekawych, niekiedy bardzo osobistych nagrań z rozmów z ludźmi. Nad tym materiałem będziemy teraz pracować, analizować go, przesłuchiwać raz jeszcze i wracać do tych spotkań. Dużo więc jeszcze pracy przed nami. Wyprawę Bug 2011 możemy więc uznać za bardzo udaną.
 





 

Cerkiew w Mycowie. I nasza wesoła gromada.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

ZESPÓŁ

1. Anna Dąbrowska
2. Ola Gulińska
3. Magdalena Kawa
4. Alicja Kawka
5. Kinga Kulik
6. Olesya Malygina
7. Beata Młynarska
8. Paweł Potocki
9. Jacek Rachwald
10. Paulina Siembida
11. Marta Sienkiewicz
12. Piotr Skrzypczak
13. Joanna Stachyra-Galant


TRASA

6 sierpnia Lublin - Bełżec (pociągiem) i dalej rowerem do Dołhobyczowa

6-7 sierpnia Dołhobyczów
7-8 sierpnia Hubinek
8-10 sierpnia Werchrata
10-12 sierpnia Radruż
12-13 sierpnia Chotyniec
13-15 sierpnia Bircza - odwiedzamy: Chyszynę, Kotów, Niewistkę,  Słonne

15 sierpnia Przemyśl - Lublin (jeszcze nie wiemy jak ;-)


DO POCZYTANIA
  • Strona z opisem nieistniejących wsi na Roztoczu.
  • Strona z opisem cerkwii grekokatolickich w regionie lubaczowskim.
  • Apokryf Ruski - strona i projekt, którego celem jest udostępnienie wszystkim zainteresowanym, szczególnie naukowcom i studentom, materiałów o kulturze ukraińskiej oraz historii Ukraińców (Rusinów) w zachodniej części ukraińskiego areału etnicznego, usytuowanego na styku z Polakami i kulturą polską.
  • Grzegorz Motyka, Tak było w Bieszczadach. Walki polsko - ukraińskie 1943 - 1948.
 


RELACJE - zebrane relacje, historie, opowieści

Będą się sukcesywnie pojawiały.






Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
~pch - 2011-08-06
zazdrość :) a ja od poniedziałku zaczynam papierkową robotę. w tamtym roku było cudnie. najgorsze, że w tym zapewne też będzie super. smutek i nostalgia :(