Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 31 (4/2008)

Bookmark and Share

RACHWALD

(2008-04-28)

Strona 14
Więcej fotek w galerii
Spotkanie z Jerzym Rachwaldem z 27 marca 2008 r.

Piotr Skrzypczak: Kiedy rozmawiamy o współczesnej historii Polski, często pojawia się wśród młodzieży takie stwierdzenie - kiedyś było lepiej, teraz jest łatwo, za łatwo. Kiedyś było trudniej, ale lepiej z punktu widzenia ideologii, z punktu widzenia walki, opowiadania się po właściwej stronie. Jak ktoś się chce teraz buntować, ma dużo trudniej.

Jerzy Rachwald: Dziękuję za zaproszenie, czuję się zaszczycony, że mogę mówić do państwa, że mogę spotkać się z państwem. Głównie z jednego powodu - jest to moje pierwsze spotkanie na temat Marca ’68. Zdarzyło się tylko tyle, że "Gazeta Wyborcza" opublikowała moje wspomnienia.
Jestem z wykształcenia leśnikiem. Na historii znam się amatorsko. Chociaż lubię historię.
W 1968 roku byłem na pierwszym roku leśnictwa. Miałem skończone 18 lat. Przed uczelnią (SGGW) dowiedziałem się, że o 12 ma być wiec na uniwersytecie. Była 11, więc pojechałem na Uniwersytet. Tłum studentów liczący kilkaset osób, nie więcej niż 500, stał przed budynkiem rektoratu na śniegu, na klombie, na alejkach i skandował o Dziadach, o Michniku, żądał przywrócenia praw wyrzuconych studentów, poza tym “Konstytucja”, wolność słowa i inne tego typu hasła. Zdjęcie Dziadów  w odbiorze społecznym uznano za sprzeczne z Konstytucją, za naruszenie wolności słowa, która w konstytucji komunistycznej była zapisana, tak samo jak wolność zgromadzeń. W praktyce oznaczało to, że trzeba było mieć pozwolenie - tylko pozwolenie milicji.
Uczelnie były wtedy eksterytorialne
Po jakimś czasie, niedługim, może 10-15 minut, na balkon budynku rektoratu wyszedł w urzędowym stroju, w todze, birecie i z łańcuchem, prorektor Zygmunt Rybicki. Przez tubę zaczął nas nawoływać do rozejścia się. Wtedy my zaczęliśmy skandować: Konstytucja, Konstytucja!
Rektor zgodził się przyjąć naszą delegację, jacyś ludzie do niego poszli. My dalej staliśmy pod budynkiem a on dalej był na balkonie. W pewnym momencie zauważyliśmy, że z tyłu, za nami, w sporej odległości (ze 150 m), pojawiły się na dziedzińcu, przy bramie trzy autokary jelcze z napisem “Wycieczka”. Z jelczów wysiedli jacyś ludzie, mniej więcej jednakowo odziani, według tej samej cywilnej mody. Stali i patrzyli na nas. Mieliśmy ich z tyłu i nie patrzyliśmy na nich specjalnie i dalej skandowaliśmy swoje.
Kiedy rektor Rybicki zorientował się, że jego nawoływania do rozejścia się, nic innego nie miał nam do powiedzenia, nie odnoszą skutku, powiedział: “Towarzysze, zaczynajcie”. Nie wiedzieliśmy, co to znaczy. Każdy kucnął, usiąść się nie dało, bo był mokry śnieg. Trzymaliśmy się za ręce, a oni się do nas zbliżali. Przeszli może 50 m, i dalej nic się nie działo. Wtedy puściliśmy się i zaczęliśmy szwendać dokoła. Rektor znikł. I właściwie to się już skończyło.
Podszedłem z ciekawości do tych towarzyszy. Okazało się, że oni powyciągali pały i każdego, kto się zbliżał, walą. Młody, stary, student, studentka, wszystko jedno. Widziałem, jak bili pałami profesora historii, starszego, grubo po sześćdziesiątce. Kotłowanina przesuwała się stopniowo w głąb terenu Uniwersytetu - oni napierali, myśmy się wycofywali. Nagle podniósł się wrzask, krzyk gdzieś z tyłu, od strony skarpy wiślanej, za budynkiem rektoratu. Widać było, że jakiś zwarty oddział milicji mundurowej, w hełmach i okularach motocyklowych, z dużymi pałami idzie zwartą kolumną i wali zupełnie na oślep, o wiele mocniej niż tamci. Atakowali różnych studentów, ale nie tych, którzy byli na manifestacji. Miałem wrażenie, że atakowali studentów, którzy własnie wychodzili z zajęć. Był wielki wrzask. Widziałem, jak bili studentkę w ciąży. Jedni wychodzili z budynków, inni się cofali. Zaczynąło się robić gęsto. W pewnym momencie, wraz z kilkoma studentami, znalazłem się blisko grupy "ormowców”, bez mundurów, opasek. Zaczęli nas gonić. Uciekliśmy do budynku geografii. Na schodach wisiała gaśnica pianowa. Stanąłem przy niej i pomyślałem, że jeżeli wbiegną za nami, to zdejmę ją, odbezpieczę i po oczach. Ale nie wbiegli.
Piętro wyżej weszliśmy do jednej z sal wykładowych. Wykładowczyni zorientowała się, co się dzieje, przerwała wykład, poczekała aż się rozbierzemy, żebyśmy nie różnili się od innych studentów. Usiedliśmy. Kontynuowała wykład. Nikt nie zajrzał. Po wykładzie, wyszliśmy a tam już była kotłowanina - każdy z każdym. Studenci starali się wydostać, tamci starali się ich nie wypuścić.
Dowiedziałem się, że od strony ulicy Oboźnej jest mur, przez który można przeskoczyć. Poszliśmy tam, a za murem już na nas czekali. Oberwałem raz po plecach, i raz pod kolanami - wiedzieli gdzie boli. I tyle. Wróciłem do akademika.

Następnego dnia [9 marca - red.] na zajęcia przyszedł dziekan wydziału profesor Szymkiewicz. Opowiedział nam, jak bardzo nieprzyzwoicie zachowywali się studenci na Uniwersytecie - zorganizowali nielegalny wiec, nie posłuchali rektora, nieusłuchali ORMO, milicji, napadali, atakowali, byli bardzo niedobrzy i należało by ich ukarać bardzo surowo. Zapowiedział, żeby, broń Boże, nie uczestniczyć w takich imprezach w przyszłości, że ma nadzieję, że nikt od nas nie był, a jeśli ktoś był, wyleci ze studiów.
Któryś z kolegów powiedział, że oni tam bili dziewczyny, studentki. Dziekan stanowczo zaprzeczył. Powiedział, że to jest absolutna nieprawda, to jest niemożliwe. Wtedy nie wytrzymałem i powiedziałem, że to nie prawda, że nie bili. Zapytał skąd wiem. Powiedziałem, że byłem tam. Dziekan coś mruknął pod nosem i wyszedł. Asystent, który porowadził ćwiczenia, pan Koszucki, niewiele starszy od nas, wściekł się na mnie: "Coś ty narobił baranie! Wyrzucą cię ze studiów. Trzeba było siedzieć cicho."
ZAczął mi tłumaczyć, że mam pójść i przeprosić dziekana. Następnego dnia poszedłem. Wszedłem i powiedziałem, że przepraszam za wczorajsze zajście. Dziekan znowu się wściekł. Zarzucił mnie lawiną słów. Nie miałem szans nic powiedzieć. Tak się podniecił swoimi słowami, że cisnął we mnie kawałkiem suchej kiełbasy, którą obierał scyzorykiem. Nie trafił. Wyszełem, żeby nie dostać scyzorykiem.
18 lub 19 marca nasza uczelnia ogłosiła strajk okupacyjny pod hasłem przyłączenia się do strajku na innych uczelniach, zwłaszcza na Politechnice. Nagle znalazły się biało-czerwone opaski z napisem "milicja studencka”. Nałożyłem taką opaskę i zgłosiłem się do kogoś, kto tą milicję organizował. Postawili mnie przy drzwiach, żebym wpuszczał tylko studentów naszej uczelni. Stałem tam parę godzin. Sporo ludzi przychodziło, żeby strajkować. Warszawiacy przynosili nam suchą kiełbasę i pomarańcze. Gdzieś koło godziny 22 na drugim piętrze, przy sali wykładowej zmienionej w pracownię plakatu, zrobiło się zamieszanie. Ktoś ukradł plakaty. Po jakimś czasie okazało się, że plakaty są w Komitecie Zakładowym partii. Ktoś widział tu, jak ktoś stamtąd kręcił się na korytarzu. Poszliśmy tam w kilku. W środku byli sekretarze Komitetu, rektor i jeszcze kilka osób. Grzecznie zapytałem, czy to prawda, że panowie zabrali plakaty? Zapytali, z którego jestem wydziału i roku? Odpowiedziałem, że z pierwszego roku leśnictwa. Poprosili o legitymacje. Schował je do kieszeni i krzyknął: "brać ich”. Otoczyli nas dwóch, reszta uciekła. Spisali dane, postraszyli i wypuścili. Wróciliśmy na strajk.
Następnego dnia, o ósmej, wszyscy z Wydziału Leśnego weszliśmy na dach i zaśpiewaliśmy Warszawiankę. Taki mieliśmy nastrój. Bardzo nas to uwzniośliło. I zakończyliśmy strajk.
Przez pięć dni był spokój. 25 marca wieczorem przyszedł do mojego pokoju w akademiku sierżant. Wyciągnął kartę powołania do wojska i kazał mi podpisać. I ja jak głupi podpisałem. Na drugi dzień rano okazało się, że tych kart powołania jest około 10. Zebraliśmy się pod rektoratem, żeby wydali nam zaświadczenie, że jesteśmy studentami. Wtedy nas do wojska nie wezmą. Pani sekretarka spisała nasze nazwiska i wydziały, i zaświadczenia dosłownie po pół godzinie, z podpisem rektora, nam wydała.
Poszliśmy do WKR [Wojskowa Komisja Rekrutacyjna - red.] Mokotów. Przyjął nas jakiś major: "Jak to, przecież panowie nie jesteście studentami". Pokazaliśmy mu zaświadczenia. Zebrał je i kazał czekać. Czekaliśmy z pół godziny. Oddał nam zaświadczenia i powiedział: "Macie wracać na uczelnie i zgłosić do rektoratu".
Pani sekretarka zebrała od nas zaświadczenia i po 10 minutach oddała je nam. Na każdym było dopisane: "Z dniem 23 marca został zawieszony w prawach studenta". Zaświadczenia miały datę 26 marca, od 23 byliśmy zawieszeni nic o tym nie wiedząc. Okazało się, że nie mamy wyjścia - 29 marca trzeba się meldować w wojsku.
Pojechało nas tylko trzech. Każdy szukał sposobów, żeby nie jechać. Też miałem sposoby, ale nic nie dały. Widocznie to było jakoś bardzo wysoko postanowione. Pojechałem.
29 marca miałem się zgłosić w jednostce wojskowej w Hrubieszowie. Dojechałem pociągiem. Na dworcu pozbieraliśmy się, bo było nas więcej z różnych miast, dotarliśmy do jednostki i poszliśmy spać. Na drugi dzień okazało się, że przeznaczono dla nas cały budynek, bo jest nas koło 20. Na razie. Kadrą podoficerską mają być słuchacze szkoły wojskowej z Wrocławia, których jest ponad czterdziestu. Ubrali nas w mundurki i zaczęli szkolić na żołnierzy. To było zwykłe szkolenie wojskowe: musztra, kopanie okopów, zajęcia polityczne, których było wyjątkowo dużo. Na zajęcia polityczne przyjeżdżali wykładowcy z wojskowej akademii politycznej w Łodzi i z Warszawy. Inteligentni ludzie, więc zajęcia były strawne. Oczywiście to była propaganda, ale nie nachalna. Były nawet dyskusje. Jasne, że nie mogło być inaczej, niż tak jak miało być. Poza tym wciąż te same zajęcia: kopanie okopów w marcu, kiedy na przemian deszcz i śnieg, mróz, wiatr, w pozycji leżącej, w bezpośrednim kontakcie z nieprzyjacielem, kiedy się nie można podnieść, bo nieprzyjaciel strzela, kiedy w dodatku jest zagrożenie atakiem chemicznym i trzeba maski nałożyć...
Byliśmy także przesłuchiwani. Pierwsze przesłuchanie właściwie trudno nazwać przesłuchaniem - była to bardziej rozmowa z dowódcą jednostki. Pułkownik pytał o imię, nazwisko, skąd się jest i prosił, żeby powiedzieć parę słów o sobie. I tyle. Potem byliśmy przesłuchiwani przez jakichś nieznanych nam oficerów, którzy robili notatki. Wypytywali szczegółowo o Marzec. Pytali też o rodzinę, ciotki, wujków, i wszystko protokołowali.
Czas płynął, zrobiło się nas 23 i nie przybywało. Marzec się skończył. W kwietniu już Marca nie było. Tu 46 chłopa nas pilnuje, po dwóch na jednego. Śpimy w ogromnej jak stodoła sali. W Wielki Piątek po południu zarządzili zbiórkę w pełnym oporządzeniu. I wydali nam cywilne torby z ubraniami. Zaprowadzili do dwóch autokarów i kazali wsiadać. Oczywiście nikt nie wiedział, gdzie i po co jedziemy. Rano dojechaliśmy do Wrocławia. Zjedliśmy śniadanie, zwiedziliśmy szkołę, pokazali nam sale żołnierskie, izbę tradycji, po czym przepakowali do ciężarówek i powieźli do Żagania. Tam trafiliśmy do magazynu mundurowego. Każdy się przebrał z mundury, w którym przyjechał w tamtejszy mundur. Nie żałowaliśmy, bo były lepsze. I wywieźli nas do lasu. A tam na dużej polanie stały tunelowe namioty, w których mieliśmy mieszkać. Zastaliśmy tam już kolegów z Łodzi i Krakowa.
Jak nas kwaterowali do namiotów, okazało się, że jesteśmy podzieleni na dwa plutony. Tak się złożyło, że do jednego namiotu trafili Żydzi, to znaczy koledzy pochodzenia żydowskiego, a do drugiego tacy, którzy byli zanotowani jako "nieprzyznający się do pochodzenia żydowskiego". Co do zajęć, było bardzo podobnie, choć mniej było wykładów politycznych. Głównie nas ganiali: okopy, biegi w masce, musztra... I znowu nas przesłuchiwali.
Szefem był sierżant Zawadzki, zawodowy żołnierz z jednostki w Żaganiu, stary wiarus. Nieźle dawał nam w kość, ale do dziś wspominam go z szacunkiem.
W końcu kwietnia  przyjechał sierżant bardzo rozpromieniony. Na apelu porannym wyczytał trzech z nas. Kazał się im spakować i pojechał z nimi do Żagania. Wrócił po południu. Rozdarł się na całą polanę jakby wstąpił w niego diabeł. Zorientowaliśmy się, że jest lekko wstawiony. Ustawił nas na baczność i opowiedział, że zawiózł tych trzech chłopaków do jednostki. Okazało się, że mają ich wypuścić więc zaprowadził ich do magazynu mundurowego, wydał im cywilne ubrania, umówił się z nimi na piwo w najbliższej knajpie za pół godziny. Podszedł z nimi do bramy. Pożegnali się, a tam już czekali panowie i jako cywili ich zwinęli. Tyle nam opowiedział i rozpłakał się.
Później wyczytałem w gazetach, że mieli proces. Dostali wyroki.
27 kwietnia zaczęli wypuszczać każdego, komu się kończył miesiąc. Dokładnie co do minuty - 30 dni i do domu. Mnie wypuścili 30 kwietnia. 1 maja wsiadłem w pociąg.
W międzyczasie moja mama poszła na uczelnię do dziekana, dowiedzieć się, co będzie z moimi studiami. Pan dziekan bardzo na nią nakrzyczał. Potem okazało się, że był w AK. Ona też była w AK, sanitariuszką w Lublinie. Powiedział, że on by nam medale przyznał, ale co do moich losów na studiach, nie mógł nic powiedzieć, bo nie on tym rządził. Byłem zawieszony w prawach studenta.
Cdn


Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy