Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 38 (11/2008)

Bookmark and Share

TYLKO NIE ŚPIĄCZKA

Maciej Topolski (2008-12-15)


Więcej fotek w galerii
Hiperbola, hiperinflacja, hiperpoprawność (o, tego żem nie wiedział), dalej... hippika, jak niedaleko pada hipopotam od hipisa, hipokryzji i hipotezy. Kto by przypuszczał! Ale hipertrofii nie ma. W książkowym słowniku, ale na trzeciej płycie Comy owszem jest. Łódzki zespół znany z wokalisty Piotra Roguckiego mylonego niejednokrotnie z "Leszkiem Żukowskim" już teraz może pochwalić się sprzedażą na miarę platyny (stan: 4 grudnia). Okładka przyciąga uwagę, to najprawdziwsza prawda. Bo nawet taki ja, kiedy znałem album od podszewki, prawie że nim wymiotowałem, będąc za każdym razem w sklepie muzycznym sięgam po czarno-żółte pudełko. Dotknąć, dotknąć przez folię! Załamuje się, wpływa do środka, jak twoje oko, jak wir w szklance, który przeżuwa i o dziwo nie może strawić. (Na boku odsyłam do "Merriweather Post Pavilion" autorstwa genialnego Animal Collective.)
Coma próbowała, jako jeden z największych rockowych bandów w Polsce, nakręcić fanów, posmarować masełkiem poletko radia Eska Rock (promocja) i wejść w autokreację w zmyślonej postaci Michała Dworzanina i jego dzienników. Publikowane co tydzień na oficjalnej stronie zachęcały fragmentem utworu i niczym więcej. Pomysł był dobry, nie ma wątpliwości. Ostatecznie okazał się jednak przegadany i zakończony równie szybko jak rażąco słaby teledysk "Zero osiem wojna". Kilka dni przed wydaniem "Hipertrofii" dostawałem setki sms-ów o treści: "znalazłem kilka utworów! nie ma co, odkładam pieniądze!", "słuchałeś radiaaa? mam mieszane uczucia. jakieś to takie...", "a transfuzja??? będzie wilgoć!". Polazłem więc na koncert, spociłem się jak kura po setce i miesiąc po premierze i przyjemnym ochłodzeniu/osłuchaniu się z dwupłytowym przerostem, piszę poniższą i powyższą recenzję.
Słychać gwar, głośna muzyka to przyciszana, to zagłuszana śmiechem, kończy się orgazmem w śmierdzącej ubikacji. Pływamy, serce zaczyna bić, wychodzimy między nogami - z prawdziwie nietzscheańską wolą istnienia. Dwupłytowy koncept album opiewa życie ludzkie od początku do końca, a nawet dalej ("Recykling"). Pełnoprawne kawałki nanizane są naprzemienne z samplami lub mniej istotnymi dźwiękami. Przypomina to budowę płyt Pink Floyd'ów czy choćby "10.000 days" zespołu Tool, z którego Coma czerpie najwięcej i niechybnie najlepiej. "Popołudnia bezkarnie cytrynowe" i "Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopców" to najprostsze przykłady (patrz: późniejsze ustępy "Eulogy" oraz prawie że całe"Jambi") poziomu muzyków z Łodzi i zarazem długości tytułów. Ale połączenia, stwarzające wrażenie spójności, płynącej bez istotniejszych przemilczeń, nie do końca spełniają swoją rolę. Po prostu szybko się nudzą, a w ostatnich minutach zdają się być wciśnięte na siłę. Zaczynają razić chrumkaniem świni, stosunkiem między mężczyznami czy pikaniem elektrokardiografu. Mimowolnie "przewijamy" płytę. Jedynym godnym uwagi przerywnikiem, który można śmiało podpiąć pod szkic, jest "Osobowy". Rytm i tekst odzwierciedlają podróż pociągiem, później powraca zagubiony Józef Małolepszy (smaczki, smaczki!), a mnie bierze w całości ten "listopad semaforów, niespieszny osobowy trans".
Wyjeżdżamy pośród jazzowo-musicalowej "Emigracji" w temat głosu Roguckiego, który na "Hipertrofii" daje pokaz przepon i wiązadeł. A więc znajdziemy tu: nieco dziecinny manieryzm, irytujący powtórkami singiel, zdzierającą podniebienie "Transfuzję" (najostrzejsza, ale zarazem najgorsza tekstowo), raz szybki, raz balladowy, ale na pewno godny pochwały. Co do tekstów, czyli istotnej u Comy sprawy - daje sobie uciąć rękę albo nawet rzęsę, że na koncertach sale będą śpiewać co tchu i co refren. Ale tekściarz-wokalista popada i tym razem w lirycznych uniesieniach i w płynności (bezbłędne "Trujące rośliny") w banał i powtórki z rozrywki: Boga, miesięcy, skurwysynów, znanych dobrze z poprzednich wydawnictw.
Muzycznie łódzki zespół to klasa sama w sobie. Ostatni występ w Lublinie dał odczuć, jak bardzo skupiona jest kapela, jak perfekcyjnie dopasowuje się do emocji, jak odpuszcza i zostawia z obolałym karkiem. Gitarowy Laur otrzymuje ode mnie basista Rafał Matuszak, który, ach!, wyrabia niestworzone i zaprawdę mocne nuty. Zmiana perkusisty (Adam Marszałkowski - wcześniej Normalsi) też nie poszła w powietrze. Jest mniej epicko, ale jakby troszkę lepiej. Gitary chodzą jak natchnione, jak zaczarowane - aż chce się pomachać czupryną lub uśmiechnąć się na gęsią skórkę. Co przy setnym przesłuchaniu płyty, przy nie-wiem-którym odtwarzaniu "Lśnienia" (my favourite, my number one, mein Schlager!), wreszcie po zmianie koncertowych slipek - ma nieliche znaczenie i niech ma dla jeszcze nieogarniętych śpiączką. Amen.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy