Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 39 (12/2008)

Bookmark and Share

ZAPACH JABŁONKI

Maria Tarkowska (2008-12-18)


Fot. Maria Tarkowska
Więcej fotek w galerii
Opowiadanie Marii Tarkowskiej "Zapach Jabłonki"

WSTĘP

Gdyby wojny nie było. Temat-rzeka. Temat jak ocean.

Pytania bez odpowiedzi.


Kto by przeżył, tworzył i dożył spokojnej starości?
Jakie idee byłyby wciąż żywotne, nie obciążone piętnem nazizmu?
Jak inaczej podzieliłby się świat? Może nie wzięłaby góry polityka globalnej wioski, tylko...?
Co, jakie hasła, byłyby milczącymi założeniami tej kultury, bądź kultur?
Czy udałoby się nam zachować ciągłość tradycji, przerwanych tak brutalnie przez dwa reżimy polityczne i współczesny ideał kulturowego supermarketu? Co by to znaczyło?


Nie wiem.
Można pisać bez końca.
Pytać i odpowiadać.
Poniżej - tylko kilka pytań najprostszych, kilka oczywistych odpowiedzi.
Kilka krótkich historii.



Zobacz także

MUSISZ, BO ZWARIUJESZ (Warto poczytać)

ZAPACH JABŁONKI


Jestem Antek. Tak naprawdę to Jakub Antoni, no, ale wszyscy wołają mnie Antek. Wolałbym Jakub, bo to brzmi tak poważnie i dorośle. Ale gdy schodzę na dół, do sklepu, i panna Karolina woła za mną - "Panie Antoni, pan znów po sprawunki? Nie wiem, co by zrobiła pańska mamusia bez pana..." - to też brzmi git. To znaczy fajnie. Mówi to oczywiście żartem, bo "Pan" nikt na mnie nie woła... Ale to nie jest taki przykry żart, tylko taki, żeby się razem pośmiać. Bo pannę Karolinę to lubię bardzo. Ma już chyba 16 lat, ale umie robić fikołki na trzepaku i zabiera mnie z sobą do miasta. No i do Parku.

Park mamy ogromny, i tuż za naszą kamienicą. Co za szczęście! Ale nie jest tylko nasz... Ostatnio tak szliśmy przez park i słyszę jakiś niesamowity, po prostu niesamowity jazgot. Pobiegłem szybko przed siebie, Karolinę zostawiając z tyłu. A tam -ścieżka zagrodzona i ścinają takie ogromne drzewo! Już leżało wokół mnóstwo liści i gałęzi, a oni ścinali teraz pień, przy ziemi... W drzewie była dziupla, taka, że mieściliśmy się w niej we dwóch, ja i Heniek. W ogóle było to fantastyczne drzewo. Było w tej części parku na dole, już za stawem, i wejść się na nie nie dało tak po prostu, bo za wysoko miało gałęzie. Ale jeśli się było tak małym jak ja, można było wejść do środka, do dziupli, oprzeć się plecami o ścianę i powoli, tak plecami i nogami, wdrapywać się w górę. A na górze było takie wąskie wyjście, na zewnątrz. Miedzy konary. Więc mieliśmy tam od zeszłego lata swoje centrum obserwacyjne. I żadne starsze chłopaki nie mogły nas wygonić, bo niby jak? To była nasza baza, nasze potajemne Bawisko. A oni... już chciałem krzyknąć, przebiec przez ogrodzenie z biało czerwonej taśmy, ale wtedy straszna rzecz przyszła mi do głowy. Wyśledzili nas. Gardło mi się ścisnęło z żalu i ze strachu. Nawet gdybym się odważył, nie dałbym rady krzyczeć. Znaleźli bazę, znaleźli tajne pieczęcie, i pocztówkę ze znaczkiem królowej, którą dostałem od wujka... To była nasza wina. Hałas robili okropny, wokół stało już mnóstwo ludzi, ale ja nie słyszałem nic. Nie chciałem płakać. Chciałem uciec, na sam koniec świata, i tam, bez świadków ryczeć całą noc. Ale teraz przykazałem sobie patrzeć na dzieło naszej, mojej głupoty. Stałem więc na baczność, tuż przed taśmą, w ogłuszającym hałasie. Aż nagle Drzewo zatrzeszczało przeraźliwie i upadło. I na chwilę zrobiło się cicho. Łzy napłynęły mi do oczu, nie wiedziałem, co robić, przecież... Karolina wypatrzyła mnie w tłumie, podeszła kładąc mi dłoń na ramieniu.
- Antek, nie...
Nie usłyszałem, co chciała mi powiedzieć. Wyrwałem się jej i pobiegłem przed siebie, nie widząc ludzi, tłumiąc wybuch płaczu. Biegłem w dół aż spazm nie pozwolił mi już dłużej ustać na nogach i musiałem się zatrzymać. Ludzie przyglądali się pewnie małemu chłopcu wrzeszczącemu jakby go obdzierano ze skóry, niektórzy zatrzymywali się i pytali, ja nie mogłem nic wykrztusić... w końcu zabrakło mi sił... byłem przemarznięty, żołądek trząsł mi się gdzieś w środku, miałem dreszcze. Z trudem łapałem powietrze. Wiedziałem, że muszą mnie już szukać, minęło sporo czasu. Wstałem. Czy wiecie, jak trzęsły mi się nogi? I poszedłem przez park, okrężną drogą, by nie oglądać Drzewa. Wpadłem do bramy i sprintem, by nie minąć się z nikim z domowników, wśliznąłem się na podwórze, do drugiej klatki. Tędy nie chodził nikt, poza służbą, dozorcą, dostawcami. Tu mogłem być przez chwilę bezpieczny.
W naszej kamienicy nie mieszka wiele dzieci. Mieszkał tu mój brat, Dawid, ale on wyjechał do Warszawy, na studia. Zresztą, nie pamiętam go, gdy był dzieckiem. Jest poważny. Chce być architektem.
Byłem w Warszawie z mamą, w ostatnie lato. Pojechaliśmy pociągiem... Pierwszy raz w życiu jechałem pociągiem; za oknami było strasznie dużo lasów, pól, były czyjeś ziemie i nawet mama nie wiedziała, do kogo należą... Bardzo daleko jest Warszawa. Ale nie jedzie się wcale długo, takie niezwykłe są te pociągi. Więc nie pamiętam dokładnie, jak jechaliśmy. A potem ja zasnąłem, a mama czytała książkę.
W Warszawie wysiedliśmy i poszliśmy najpierw do cioci Alinki. Ciocia Alinka mieszka przy Emilii Plater, to jest ulica takiej dziewczyny-żołnierki. Śmieszne. Nie wiem czemu, zawsze mi się to wydaje zabawne. Warszawa jest na pewno najpiękniejszym miastem świata, a kamienica cioci jest niewielka, ale niezwykła. Jest cała z czerwonej cegły, takiej, z jakiej budowano kiedyś, i mówi się na nią "studnia". Kiedy się wejdzie na dziedziniec, widać na środku ogród, i wysokie, wyższe niż kamienica, drzewo! Ciocia mieszka na ostatnim piętrze po lewej stronie. Usiedliśmy na balkonie i mogłem wtedy dotknąć ręką gałęzi! Nie pamiętam, niestety, jak się nazywało. A pod drzewem była kapliczka. I kilka małych dziewczynek, takich jak ja, ubierało kapliczkę świeżymi kwiatkami. Bardzo ładnie to wyglądało. Zwłaszcza z góry. A potem poszliśmy z ciocią zobaczyć Warszawę.
Naprawdę, to musi być najładniejsze i największe miasto świata. Zupełnie niepodobne do Lublina, bo tutaj prawie wszystko jest... Nie "stare", bo to się kojarzy z czymś brzydkim i niepoważnym, ale... ciocia to jakoś tak nazwała… - wiekowe. I ten ich polski jest trochę inny – twardzytaki, bardziej świszczący… I tyle tutaj ludzi! Z całego świata! Oczywiście w Lublinie też słyszy się różne języki, ale tylko nasze – jidysz, hebrajski, łemkowski, romani, ukraiński, białoruski. No i mnóstwo języków „polskich”, i nawet ten ważny, bo przecież mieszkamy przy Uniwersytecie.

Tu słyszałem ludzi, którzy mówią po angielsku, i nawet widziałem Murzyna. Mama mi tłumaczyła, że Warszawa jest ważniejsza od Lublina, i od Lwowa też. Wiem, ze to wszystko znaczy, że jest stolicą, ale chyba nie zrozumiałem wszystkiego. To Polityka. Jestem za mały, żeby się rozumieć na Polityce; i często każą mi wychodzić z pokoju, jak rozmawiają.

Wtedy staję za drzwiami, albo, jeśli są w salonie, idę do dziecinnego pokoju i nie domykam drzwi. No i staram się zrozumieć, bo strasznie jestem ciekawy, mama mówi że to niegrzecznie, że nie powinienem, kiedy jesteśmy z wizytą zadawać tylu pytań, a ja chciałbym jak najwięcej o tym wszystkim się dowiedzieć. I zobaczyć świat naprawdę.

Teraz, jak jestem taki zmarznięty i zły, przypominają mi się wszystkie te niesprawiedliwości. Zdrętwiały mi nogi od siedzenia na schodach, nie przeszedł też nikt, kto by mi kazał wracać, pomyślałem więc, że poszukam Heńka, żeby mu opowiedzieć co za dramat. Heniek mieszka na parterze i ma dziewięć lat. Jego tata pracuje w banku. Heńka lubię prawie tak bardzo jak Icka z Lubartowskiej, ale z Heńkiem bawię się częściej, bo razem mieszkamy. Wstałem więc i bez pośpiechu już zszedłem na parter. Muszę zawsze podskoczyć, żeby dosięgnąć dzwonka.

- Dzień dobry…

- Witaj, Antku. Co się stało? - Dopiero teraz zobaczyłem, że spodnie i ręce mam wytarzane w ziemi, a twarz pewnie pulsuje niedawnymi spazmami.

- Nic takiego, proszę pana. …Jest Henryk?

- Niestety, wyszedł z mamą. – Tata Heńka był w porządku, zawsze traktował mnie poważnie – Czy coś mu przekazać? - Z mieszkania wędrował na korytarz zapach obiadu, i nagle pomyślałem, że może czas już wracać.

- Nie, dziękuję, do widzenia! – I pobiegłem z powrotem. Nie było to może bardzo grzecznie, ale nie miałem już siły dłużej tam stać i pamiętać o moim nieszczęściu, kiedy Pan Domański był dla mnie taki grzeczny.

Żałuję, że nie urodziłem się kiedyś, dawno dawno temu, jak pradziadek wujka Jędrka. To było ze sto lat temu, jak wrócił do swojej wioski. Nie wiem czy wiecie, ile to jest sto lat. Ja wiem, bo narysowałem. To nie tak, jakby były jeszcze dinozaury, ale to wtedy, jak Polski nie było. I u nas była Rosja. To nie było w porządku, wiem. I na świecie były wojny. Ale wtedy właśnie car, taki ruski król, wysłał Janka, prapradziadka wujka Jędrka, na wojnę i on przez pięć lat walczył w Japonii. A potem wrócił do Starewsi, napisał pamiętnik, i opowiadał wujkowi, a on mnie, dlatego trochę wiem o Japonii. Ale to wam potem opowiem. Do wujka Jędrka jeździmy pomóc jesienią, bo wujek sam został na gospodarstwie, a trzeba wtedy przycinać róże. Róże… żółte, różowe, czerwone… nigdzie na świecie nie ma tylu róż co u wujka. Ludzie przyjeżdżają do niego z bardzo daleka, bo wiedzą, że nikt się nie zna na różach tak, jak on.

No, i w ogóle było inaczej, przed Wielką Wojną. Można było jeździć i odkrywać nowe ziemie, i „brać je w posiadanie”. Kupować niewolników. Żeglować. Prawie nie było prądu, ani samochodów, ani Telewizorów. I stopni w szkole. Ale najbardziej to nie było Granic. I dlatego chyba było takie mnóstwo wojen, że ludzie się rozchodzili, a potem kłócili się i atakowali, tak jak król ruski, wchodzili do Japonii, albo do Francji, albo do Czech. Albo tak jak Filistyni, i Artakserkses… Ale w końcu przyszła wielka wojna, i tak jakby cały świat był na tej wojnie, bo potem wszystko się zmieniło. Wszędzie na świecie, nie tylko tu. I oni się wtedy umówili, żeby już więcej nie walczyć, i wymyślili mnóstwo nowych praw. Przede wszystkim to, że zostawią takie, jakie dziś są, Granice. Z wyjątkiem kolonii, ale to późniejsza rzecz i nie taka prosta. Dlatego teraz już tak dużo rzeczy mamy własnych, i nie trzeba jeździć, jak kiedyś, dookoła świata, są telefony i wszystko.

Ale nie ma już mojego Drzewa, pomyślałem, kiedy stanąłem przed drzwiami mieszkania. Otworzyły się w tym samym momencie, jakby mama cały czas wiedziała, kiedy przybędę.

- Co się stało? Antek? – Wciągnęła mnie do środka i przytuliła. – Opowiadaj, chłopaku, bo jak nie… - wcale nie była zła o brudne spodnie, nigdy się o takie rzeczy nie złościła. Przytuliłem się do niej i zrobiło mi się w końcu przytulnie i ciepło, i teraz już zupełnie nie mogłem wytrzymać, zacząłem płakać. Już bez spazmów i nie dławiąc się, ale żałośnie wyjąc. Wzięła mnie na ręce, jakbym ciągle miał pięć lat, i zaniosła do pokoju. Trwało to dobrą chwilę, a ona nie mówiła nic, tylko głaskała mnie po włosach i kołysała.

Następnego dnia pojechaliśmy na wieś, do dziadka, posadzić drzewo.

Jedno i drugie imię mam po dziadku. W rodzinie mojego taty tak już jest, że imię dostaje się po kimś. Dlatego mama też chciała, żebym miał imię po jej tacie. I mam. Dziadek Antoni mieszka w Aleksandrówce, mam tam mnóstwo wujków, ciotek i kuzynów. Bo mama miała siostrę i trzech braci. Dziadek Antoni jest git. Już ma skończone dziewięćdziesiąt lat, ale czasem, jak przyjeżdżamy i robota w polu już skończona, wyciąga swoje skrzypce i zaczyna grać. A jak gra!... Zaraz przybiega mój brat cioteczny, Michał, ze swoją harmonią… i po chwili jest tu już cała wioska, piętnaście chat, i zaczynają się tańce. Oni tam mieszkają w prawdziwych chatach, dla mnie one są zupełnie przedziwne... Dziadek mówi, że póki starczy słomy na polu i drew w lesie, będzie budował tak, jak jego ojciec. I dziadka wszyscy słuchają, bo jest nie tylko bardzo mądry: umie też opowiadać bajki. Każdy w Aleksandrówce mówi do niego po prostu „dziadku Antoni”, bo cała wioska, piętnaście domów, to jest właściwie rodzina. Moja rodzina! Ale najbardziej lubię, jak przyjeżdżamy tam czasem zimą, i schodzą się do babci Jagi wszystkie ciotki, i przędą. Nie wiem, czy macie rodzinę na wsi. Jak kto nie ma, tak jak mój przyjaciel Icek z Korczaka, to nie wie, jak wygląda świat! No bo nawet babcia uczy mnie i dużo rzeczy wyjaśnia; możesz dziś kupić każdą koszulę i sztukę materiału, jaką chcesz. Ale kto nie będzie umiał chleba upiec, która mężowi koszuli nie utka i zszyje, ten nie będzie miał szacunku dla żadnej koszuli ni chleba. Takie rzeczy mówi, a ja bardzo się staram zapamiętać i długo o nich potem myślę. A dziadek czasem jeszcze dodaje:

- Masz, Antoś, całe życie, żeby nauczyć się telewizji, nauczyć się pieniędzy, nauczyć się świata. Ale nauczyć się obywać bez czego?... Tego się teraz ucz.

Ano. I karmić i poić zwierzęta, dbać o konie, bronować, tam się uczę. A jak siędą baby i przędą, albo pieką chleb, to śpiewają. I śpiewa moja mama, i ciotki, ale najpiękniej śpiewa babcia Jaga. Śpiewa pieśni sobótkowe, i domowe, i doroczne… Na każdy dzień ma chyba inną pieśń. A jak śpiewa! To nagle się wydaje, że ubywa jej pięćdziesiąt lat; bardzo jest wtedy podobna do mojej mamy. A najbardziej lubię, jak idziemy razem do lasu, bo tylko wtedy mogę usłyszeć pieśni „borowe”… Chyba najwięcej prawdziwych baśniowych historii bierze się z lasów, i chyba nigdy nie słyszałem o miejscu tak dobrym i groźnym jednocześnie. Kiedyś lasów było o wiele więcej, więc pewnie łatwiej było je spotkać…

I właśnie szliśmy razem do lasu; babcia śpiewała, razem z mamą, dziadek niósł szpadelek, a ja sadzonkę jabłoni. Mama specjalnie wzięła wolne na wyprawę; w Lublinie nie mam miejsca, żeby zasadzić swoje drzewo. Ani na Korczaka, ani na Krakowskim Przedmieściu. Trochę mi zresztą lżej, skoro już wiem, że tamto drzewo umierało, bo było chore… Nie chciałem posadzić go w sadzie, żeby było bardziej moje. Teraz będę musiał przyjeżdżać tu, żeby sam dbać o Moje Drzewo.

Mówiłem wam o Granicach. Granica, to jest tak jakby ogromne ogrodzenie, jak wokół fabryki albo szkoły. A ta szkoła to jest kraj. W ogrodzeniu są bramy, a w bramach stoją stróże i sprawdzają, kto może wejść, a kto nie. Czasem trzeba za to płacić pieniądze a czasem mieć na papierze specjalne pozwolenie. I dlatego cały świat jest tak ogromnie podzielony. Ale są granice widoczne i niewidoczne. Te niewidoczne są bardzo dziwne, i jeszcze bliżej… tak jak języki. Nie umiem napisać jak mówi moja babcia, jak mówi moja mama ze swoją mamą, bo ja już nie znam tego języka. Ale kilka wsi dalej na południe mówią już inaczej, tak mówiła mama. I to się nie zmieniło od wojny, to było tak od zawsze, tak jak strzechy na chatach.

A to, co jest w tym straszne, w Granicach, to to, że oni nie chcą tych ludzi, którzy wędrują. Jak Cyganie. A oni nie umieją żyć inaczej, a teraz muszą zostawać cały czas w tym samym kraju. Wiem, bo u dziadka Antoniego wynajmują zimą izbę. Jak się wchodzi do domu, to jest sień, a w niej piec chlebowy, i duża izba po lewej i mniejsza na prawo. W tej mniejszej mieszkają zimą dziadkowie, a dużą, czarną, im zostawiają. Są tam co roku, rodzice i dzieci. W tym roku już czwórka. Ich najstarsza córka ma na imię Papucza, ma pięć lat i mówi trochę po polsku. To dlatego, że każdą zimę spędza z nami, z moimi dziadkami i kuzynami. Jej tata urodził się u dziadka Antoniego, bo wcześniej jego ojciec tutaj przyjeżdżał co zimę. Więc nasze rodziny znają się już ze sto lat.

Kiedyś zapytałem mamę dlaczego nie mieszka tutaj, ze swoją mamą, w białej izbie, blisko lasu. Mama śmiała się bardzo i opowiedziała mi, jak pojechała do szkoły, do Lublina. Znam tą szkołę, bo jest niedaleko Korczaka. Widać jej dach, tam obok kościoła Mikołaja, na górze. Tam mama uczyła się i mieszkała, bo szkoła miała internat, i chodziła po lekcjach pomagać dzieciom na Sierocej, bo tak się nazywała wtedy ta ulica. I w końcu powiedziała swoim rodzicom, że chce pracować z dziećmi. I pojechała do Warszawy uczyć się u Starego Doktora. Myślę, że Doktor Korczak jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie, a zaraz wam powiem dlaczego. Mama pracowała u niego, w Domu Sierot, w Warszawie, ale chciała w końcu wrócić do Lublina. I wróciła, i z pomocą Doktora założyła na nowo Dom na Sierocej, i jak umarł, nazwali ją ulicą Janusza Korczaka. Wiem że miała kłopoty, bo to był dom dla żydowskich dzieci, teraz ma już dwa oddziały – dla żydowskich i polskich… I wtedy mama poznała tatę, który uczył w Jesziwie.

Ten nasz lubelski Dom jest ładniejszy niż w Warszawie. Pewnie dlatego, że tamten zmieniono w Dom Sierot zaraz po wielkiej wojnie… My mamy ogromne okna, i jest zupełnie kolorowo. I poręcze schodów i krzesła są wymyślone dla dzieci, tak jak kazał Doktor. No i mamy ogromny, drewniany plac zabaw ze zjeżdżalnią… Ale w Warszawie mają park, zresztą - „Warszawa to jest zielone miasto”. Tak mówiła mama i się śmiała, kiedy jechaliśmy tramwajem nad Wisłą. To chyba największa rzeka świata! I pływają nią kajaki i żaglówki… Są wyspy, ptaki i drzewa i takie śmieszne łódki, nazywają je barki. I pokazała mi Port Czerniakowski. Tam chodzili po zajęciach latem, albo zabierali tam dzieci… Było już popołudnie, ale tam jeszcze było pełno ludzi. Dzieci kąpały się albo puszczały łódki z kory, a dorośli się śmiali, mieli wielkie kosze na pikniki, było przyjemnie i jakoś jasno, pachniało płynącą rzeką. A u nas też są Łąki… Nad Bystrzycą, na Tatarach. Umówimy się tam kiedyś z chłopakami na ryby.

Wróciliśmy wieczorem do Lublina. Jutro musimy wstać rano, i dojechać na siódmą do Korczaka. Odkąd jestem dość duży, by mnie przyjęli do chederu, jeżdżę rano z mamą, a potem z chłopcami z Domu idę na naukę. A mama zostaje w pracy. Cheder jest przy Lubartowskiej, niedaleko Fabryki. Przy Fabryce Wag są domki dla pracowników. Chłopaki stamtąd też przychodzą i uczą się z nami. Właśnie tak poznałem Icka. Icek ma tyle lat co ja, słabo mówi, ale wszystko rozumie po polsku. Ja po polsku mówię najlepiej, najlepiej mi się myśli w tym języku. Nie wiem właściwie dlaczego. Oba znam od urodzenia. No, i dziadkowi za nic bym nie powtórzył tego, co napisałem.

Mój drugi dziadek, dziadek Jakub, ma sklep. Prawdziwy sklep kolonialny, na Krakowskim Przedmieściu. Można tam kupić wszystkie te rzeczy, które nie rosną na naszej ziemi, bo jest im za zimno, albo za wilgotno. I tkaniny, i przed wszystkim przyprawy… Mówił, że już dawno by tego sklepu nie było, gdyby nie jedna bardzo dziwna historia. Kiedyś jeden pan napisał książkę. Książka była o Warszawie, ale w środku Warszawy stał ten sklep, dokładnie ten nasz! Nie wiem, jak mu się ta sztuka udała. Dlatego, gdy pradziadek kupił sklep na Krakowskim Przedmieściu, zaraz po Wielkiej Wojnie, zaczął go urządzać z powrotem, tak, jak w książce. I potem coraz mniej się widziało sklepów kolonialnych, ale ten jeden, nasz, ostał się. Bo zrobił się modny, po prostu, bo ta książka jest podobno bardzo dobra. Teraz już nikt nie mówi inaczej, tylko że idzie kupić coś u Mincla. Choć to nie jest wcale nasze nazwisko, czasem przychodzi ktoś i pyta „Zastałem Starego Mincla?” A nawet przyszła do nas wycieczka szkolna. Nie wiem czy wiecie, ale z tym sklepem, i z koloniami… to wcale nie jest taka prosta rzecz.

Właściwie to chciałem napisać o sobie, a nie ma tu prawie nic o mnie… za to wiecie już o mojej rodzinie, sąsiadach, moim mieście… Dorośli powiedzą, że takie brzdące nie mają jeszcze co napisać o sobie. Na szczęście wiem, co myśli o nich Doktor Korczak.

Mówię o Panu Korczaku, bo on, chociaż umarł zanim mama poznała tatę, był moim pierwszym nauczycielem. U mamy w pokoju stoi mnóstwo książek, na każdej jest jego nazwisko. Wieczorem mama siada często, otwiera którąś, i czyta. Poprosiłem ją kiedyś, żeby czytała na głos. W tych książkach prawie nie ma obrazków, ale są wszystkie o dzieciach, i bardzo lubiłem ich słuchać. Jak miałem trzy lata, poszedłem do chederu, uczyłem się tam pisać. Ale nie uczyli mnie czytać i pisać po polsku, i było mi smutno, że nie mogę sam czytać bajek Starego Doktora. (Doktor pisał po polsku, ale też był Żydem!) Więc mama brała mnie na kolana i czytaliśmy, po kolei. Potem brałem pióro, i pisałem, nie wszystko mogłem zrozumieć, ale mam nadal te kartki, to było zaraz potem jak umarł tata, więc musiałem mieć już trzy lata, może trzy i pół.
„Dziecko – sto masek, sto ról zdolnego aktora. Inne wobec matki, inne wobec ojca, babki, dziadka, inne wobec surowego i łagodnego nauczyciela, inne w kuchni, wśród rówieśników, inne wobec bogatych i biednych, inne w codziennej i świątecznej odzieży. Naiwne i przebiegłe, pokorne i wyniosłe, łagodne i mściwe, dobrze ułożone i samowolne umie tak się ukryć do czasu, tak zamurować w sobie…”

Nie płakałem, tylko siedziałem i pisałem, i uczyłem się czytać. Wydawało mi się, że w tych książkach jest jakaś tajemnica, że to wszystko Prawda, że Doktor zna mnie bardzo dobrze… I dlatego pomyślałem, że muszę napisać. O wszystkim innym, i o tym. Że Stary Doktor byłby ze mnie dumny, tata byłby szczęśliwy, i że mama może nawet zrozumie.

Dzieci niech myślą, że świat jest prosty. A dorośli ułożą dla nich dom z klocków i bajki. A jak ja byłem mały, byli wokół mnie dorośli. I to wszystko nie było proste. Dzieciom mówi się, że są aniołowie i Pan Bóg. Ja co dzień chodzę do chederu, a w niedzielę z mamą na mszę. Moja mama nie jest żydówką. Prawo mówi, że ja też nie jestem Żydem. Nikt mi tego nie mówił, gdy szedłem pierwszy raz do chederu, dowiedziałem się tego przed chwilą, sam. Zresztą mama chciała chyba bardzo, żebym tam poszedł, i tata też by tego chciał. Napisałem wam, że tata uczył w Jesziwie.

W kamienicy na Krakowskim Przedmieściu (pod numerem 59) mieszkam od urodzenia. Dziadek, babcia, wujek z ciocią Symchą i Dawid mieszkają na trzecim piętrze, a ja i mama na czwartym. Kiedy tata żył, zajmowaliśmy tam całe mieszkanie, cztery pokoje… Teraz dwa wynajmujemy studentom. Bardzo ich lubię, zwłaszcza Pawła. Przyjechał tu z Uniowa, już za Lwowem, studiować Antropologię na KUL-u. Czasem mama przygotowuje nam kolację, ja słucham, a Paweł opowiada. Opowiadał ostatnio historię Łemkowskiego i Kaszubskiego Regionu Autonomicznego, i o tym, że były czasy, że ludzie nie przepadali za słowem Autonomia. (Ja na początku go nie rozumiałem, ale podobało mi się zawsze. Brzmi jakoś tak słodko.) Opowiadał, jak przed wielką wojną uczyli tu w szkołach rosyjskiego, a po – urzędowego języka polskiego, i nie wolno było gwarzyć, jeśli ktoś chciał na przykład pracować w radio. Nie mogę uwierzyć, i pytałem go po co ktoś mógł chcieć żeby wszyscy mówili po polsku, tak samo, albo czemu Żydzi oburzali się na oddzielne ławki… Teraz często mają oddzielne Uniwersytety. Tak samo jak Łemkowie i Bojkowie. Paweł się śmieje i mówi, że kiedy mój dziadek był młody, wszyscy uważali, że świat, przez te wszystkie telefony, radio i telewizję, będzie się nam wydawał coraz mniejszy, i wszędzie będzie coraz bardziej podobnie. Pisali książki o tym, że zapanuje jeden rząd, będziemy mówić jednym językiem, jeść takie same obiady…

Strasznie dziwne historie. Myślę sobie o tym i nie wiem, co tak naprawdę z tego wynika. Jedno wiem na pewno. Dzieci na całym świecie uczą się w domach swoich własnych języków. Są takie rzeczy, nawet nie wiem jak je nazwać, które były w moim domu od zawsze, i są starsze od dziadka. I wiem, że gdybym o nich zapomniał, to już nigdy nigdzie by ich nie było. Chociaż ja wcale nie jestem dobrym przykładem.

Zrobił się grudzień, i zaczął padać śnieg. Paweł udowadniał mi, że ludzie nie są tacy sami, że nie da się ich porównać, dlatego Żydzi, Murzyni, Polacy powinni mieć swoje szkoły, swoje zawody, i że też o tym mówi Autonomia. To wszystko prawda. Inaczej się bawią moi kuzyni ze wsi, inaczej kumple z Domu Korczaka. I mówią w innym języku. Jedziemy dziś na wieś właśnie, myślę, czy przyjechała już Papucza? Chętnie bym z nią porozmawiał o tym wszystkim co usłyszałem, ciekawe, czy już jest…

Przyjeżdżamy. Śnieg już po kostki, wujek Jan wyjechał po nas saniami. Zamieszkamy u niego, bo u Dziadków są już Keuderasze. Witam się grzecznie ze wszystkimi, w końcu widzę moją najlepsza przyjaciółkę.

- Papucza! Biegnijmy do sadu! Bitwa na śnieżki!

Nie trzeba jej tego powtarzać. Wrzuca na głowę zapaskę i biegnie, śmiejąc się, już mnie prawie dogania. Tarzamy się w śniegu dobrą chwilę, ze wszystkich stron dobiegają śniegowe salwy, w mig mam twarz i szyję natartą śniegiem. Gdy już jesteśmy całkiem zziajani, a ręce mamy przemarznięte i czerwone, wdrapujemy się na starą jabłonkę żeby spokojnie pogadać. Pisałem wam, ze Papucza ma dopiero pięć lat, ale jest najmądrzejszą dziewczyną jaką znam. Jest wysoka, tylko troszkę mniejsza niż ja, ma długi, czarny warkocz, i ubiera się w piękne, kolorowe suknie… Myślę, że mógłbym się z nią ożenić, jeśli jej tata się zgodzi. Teraz, kiedy widzę ją włażącą na drzewo, postanawiam, że poproszę o zgodę jej tatę. Papucza robi mnóstwo rzeczy, których nie rozumiem. Zawsze prosi, żebym siadał na drzewie wyżej od niej. Mówi czasem słowa jak zaklęcia, których nie chce mi tłumaczyć. Spędzamy razem czas od Świętej Łucji, kiedy jest najdłuższa noc w roku, do Trzech Króli, i cały czas od Bożego Narodzenia śpiewamy, tańczymy, odwiedzamy całą rodzinę, a dziadek uczy mnie trochę grać na skrzypcach. Mam skrzypiec po tacie, w domu, może mama pozwoliłaby mi na nim grać, i nauczyłbym się naprawdę. A jaka piękna jest ta muzyka… Czasem dziadek Antek bierze skrzypki, a drugie wyciąga ojciec Papuczy. I wtedy powstaje jakaś nowa, jeszcze piękniejsza muzyka… Prawie nie pamiętam taty, ale mam takie jedno wspomnienie z tych świąt… Kiedy grali na skrzypcach we trzech. Oni dwaj i mój tata w jarmułce.

Najpiękniejsza z tego wszystkiego jest Wigilia. Wcześnie rano wstajemy i wieszamy Światy pod sufitem. Nie wolno tego dnia pracować, ale wstać trzeba wcześnie rano, bo inaczej na przyszły rok zboże na polu może się położyć. Podłoga jest wysypana białym piaskiem, w rogu stoi przystrojony ostatni snop, na kuchni czekają już pełne misy i garnki. Tutaj je się zupełnie inaczej niż w mieście, ale nie wiem, które jedzenie jest lepsze. Chociaż… chyba bym nie mógł tego powiedzieć babci Jadze. Po kolacji zwykle szedłem spać, w tym roku zabrali mnie ze sobą na pasterkę. Jechaliśmy saniami, jak w jakiejś bajce, i sypał coraz gęstszy i gęstszy śnieg. W kościele staliśmy bardzo długo. Co było potem, nie pamiętam, bo zasnąłem.

W domu obudziłem się, wypiłem gorący barszcz, mama martwiła się strasznie, żebym się nie zaziębił. Zasypiałem już, kiedy szepnąłem jej, że jak będę duży, to ożenię się z Papuczą. Ona pocałowała mnie w czoło i przytuliła. Nic nie powiedziała. I myślałem o tym, jakby to było, gdybyśmy naprawdę wzięli ślub. Czy musiałbym wtedy zostać Cyganem? Czy Papucza zamieszkałaby ze mną i z mamą? Czy spodoba jej się w mieście? Nie wiem, czy była kiedyś w Lublinie. Nie znam żadnych więcej Cyganów poza jej rodziną – rodzicami, siostrzyczką i braćmi. Wiem, że na wiosnę łączą się ze swoim taborem, i dalej jadą już w osiem wozów, swoimi tajemnymi traktami, a tylko na zimę dzielą się by przeczekać ją mniejszymi grupkami. Cyganie nie chodzą do szkół. Prawie nikt z nich nie umie pisać i czytać. Nie martwiłem się tym bardzo, pomyślałem, że jak tak, to za rok zacznę uczyć czytać Papuczę. To w końcu najmądrzejsza dziewczyna, jaką znam.

Zanim wróciłem do Lublina poszliśmy tez do lasu, odnaleźć moje drzewo. Papucza też poszła z nami. Śniegu było mniej niż na polu, ale i tak długo musieliśmy szukać miejsca, w którym posadziłem jabłonkę. Wyglądała mizernie i zimowo. Mama zapewniła mnie, że jest zima, więc to normalne, że moje drzewko śpi. Będę musiał sprawdzić po pierwszej burzy, na wiosnę…

Jak wracam do Korczaka, do chederu, zawsze odwiedzam Icka, tam przy Lubartowskiej, koło Fabryki Wag. Icek ma malutkie mieszkanie, dwa pokoje, i mieszka tam z rodzicami i siostrą… I opowiadam mu o tym, co widziałem, opowiadam mu o babci, o Papuczy… On nie zna zupełnie Świąt Bożego Narodzenia. Tylko wystawy kolorowe, ale one zmieniają się co chwilę, ileż w Lublinie jest świąt! Żydzi, mama mi tak mówiła, to jest dwóch z każdych pięciu spotkanych ludzi tutaj. Jeden z tych pięciu jest Ukraińcem, albo Łemkiem, albo Bojkiem. A reszta to Polacy, Cyganie, Białorusini, i wszyscy inni, nawet Tatarzy. No więc nie da się spamiętać wszystkich tych świąt…

Czasem, jeśli mama ma wolne w pracy, nie idziemy z Ickiem do chederu, tylko na Stare Miasto. Bo on tam ma ciotkę, strasznie fajną, na Szerokiej. Czasem ścigamy się – od Bramy Krakowskiej, przez Żydowską, do Wielkiej Synagogi. Albo łazimy wokół zamku, tam, gdzie te wszystkie domki i sklepiki, i zaglądamy do środka. Albo przechodzimy przez most na Siennej na Nowe Osiedle i stamtąd aż nad Bystrzycę, i puszczamy kaczki. Tylko wtedy to już musimy uważać bardzo, żeby się nie spóźnić, bo to jest daleko. A mama jak się dowie, co wyprawiamy, rozzłości się bardzo. No ale ile można siedzieć w szkole?

Dziś nie poszliśmy nad rzekę. Ale nie ze strachu przed mamą! Po prostu obiecali nam wyprawę do fabryki samolotów! Fabryka jest zaraz za torami, a potem są lotniska. Ciągną się prawie do Folwarku. Oczywiście teraz nie ma tam żadnego prawdziwego folwarku, jest za to Uniwersytet Przyrodniczy, a tam, gdzie kiedyś był folwark, są uniwersyteckie uprawy i hodowle. Wiem, bo jak się jedzie w stronę Piask, to długo widać za oknami to wszystko. Tylko nazwa ulicy została: Folwark.

Nie wiem, ile wiecie o Doktorze Korczaku, no ale przecież musieliście o nim słyszeć. Mama mówi, że dlatego mówili o nim Czarodziej, że był jednocześnie dzieckiem, adwokatem dzieci i biznesmenem. Stworzył w Polsce i za granicą mnóstwo ośrodków, szkół, pokazywali go w telewizji, umiał tak mówić do dzieci, że słuchały, i o dzieciach, tak, że rozumieli go wszyscy. Dzięki niemu stworzono w końcu Ministerstwo Dziecka, i dzięki niemu moja mama jest tak niezwykłą mamą, bo w Korczaku nie mówi się do dziecka „jak do dziecka”, ale jak do człowieka, i my też mamy prawa, odmawiać, dyskutować, pytać o swoje racje. Chociaż czasem, kiedy się uprę, moja mama mówi, że ma tego dość, że powinna była słuchać swojego taty, że już niedługo nie będzie mieć własnego słowa i będzie mi musiała pozwalać na wszystko, bo jestem nie do przegadania. Mi tam się podoba to, co się dzieje w Korczaku. I jak patrzę na mamę i na nasze Ciocie, to widzę, że one wszystkie są… niezupełnie dorosłe. Zupełnie nie starają się wyglądać poważnie, same ustawiają się w kolejce do zjeżdżalni, a wujek Daniel (nasz dyrektor) potrafi zrobić fikołka w powietrzu! I to w garniturze!

Tyle się działo ostatnio, że zapomniałem wam powiedzieć, że od jesieni chodzę do szkoły. Szkoła też jest na Korczaka, i jestem w polskiej klasie. Właściwie im jestem starszy tym bardziej się to wszystko komplikuje. W każdej klasie ludzie uczą się najpierw swojego własnego języka. Swojej historii. Dopiero od czwartej klasy uczymy się „historii Polski”, i wtedy też czyta się wszystkie ważne książki. Historia świata zaczyna się w gimnazjum.

Byłem ostatnio u dziadka w sklepie, opowiadałem mu o lotnisku i szkole. Właściwie to przyszedłem pomóc układać przyprawy na półkach, uwielbiam zapach masali i kminku indyjskiego, potem pachną mi nimi ręce, i wszystko wokół. Czasem, jeśli jest w humorze, dziadek opowiada mi skąd się wzięły. Bo ja chciałbym wiedzieć. Ale nie zawsze. Często złości się, i powtarza, że do niczego mi to nie jest potrzebne. Lepiej, żebym się nauczył cen. Albo rachunków, chociaż mnie to właśnie interesuje najmniej. Dziadek Jakub jest chudy i wysoki, ma długą brodę i czerwoną, pomarszczoną twarz. Jest bardzo surowy i rzadko się uśmiecha, ale mimo to lubię go. Najbardziej, kiedy opowiada o Lublinie. Nasza rodzina mieszka tu chyba od zawsze, a on nie mówi „Lublin”, tylko „Miasto Księgi”… Mama mówi, że jest zakochany w tym mieście bardziej, niż w Jerozolimie (zresztą mówi się, że Lublin to Polska Jerozolima, chociaż nie wiem do końca, czemu tak jest). I dlatego dziadek cieszy się że jestem w tej klasie i będę znał historię Lublina i Ziem Lubelskich…

Przyszedł po mnie Heniek. Dawno się nie widzieliśmy, bo chorował, gdy wróciłem od Dziadka. Teraz pyta, czy mogę wyjść z nim do Parku. Dziadek mruknął coś tylko pod nosem, lepiej nie zwlekać. Układamy szybko resztę rzeczy na półkach, byle jak, i wypadamy na ulicę. Od placu Króla Łokietka do Banku Rolnego biegniemy, potem brakuje mi tchu.

- Antek, mów, co się z tobą działo ostatnio.

- widziałem Papuczę w święta, i…- W zasadzie mówiliśmy sobie z Heńkiem wszystko, ale teraz, nie wiem czemu, zawahałem się - Chcę, żeby była moją żoną.

- Ona? Przecież jesteśmy dziećmi. A ona jest Cyganką.

- No i co z tego? A mój tata był Żydem… Poza tym, Stary Doktor…

- Nie możesz ożenić się z Cyganką. Tata mi to tłumaczył. A Korczak żył dawno temu.

- Ale Papucza jest… - Dotarliśmy już do Parku, i teraz, znad stawu widać było już miejsce, w którym rosło kiedyś Drzewo. – Nic nie rozumiesz. Nie będę z tobą gadał. – próbowałem dać mu do zrozumienia, że jestem obrażony. Przed nami pojawił się ścięty pniak drzewa. Przysiedliśmy na nim, już bardziej smutni, niż pokłóceni.

- Co ci tłumaczył tata?

- Tata mówił, że ty masz trudno w życiu, bo tak jakby… Masz kilka żyć w sobie do pogodzenia. Jeśli ktoś rośnie jak sosna, mówił, w sosnowym lesie, to wszystko pachnie tak jak trzeba i szumi. Ale nie można się urodzić sosną i lipą, nikt nie chce być gruszką na wierzbie… Ani z niej konfitury, ani fujarki.

- To znaczy, że mogę być tylko tym, kim jestem?

- I że najlepiej ci będzie właśnie tu. A nie w Indiach, na pustyni, albo w Afryce. Gdyby tak było, przecież wszyscy by podróżowali. A to drzewo było sobą od początku do końca, zobacz, tutaj można policzyć wszystkie słoje… - zaczęliśmy liczyć, ile lat miało Drzewo; więcej niż sto, dużo więcej niż sto. Ale pogubiliśmy się w końcu i zawróciliśmy w stronę domu.

Przez chwilę chciałem odpowiedzieć Heńkowi. Ale dałem spokój. Szedłem i myślałem już tylko o tym, że czuję, jak Drzewo rośnie dalej, daleko stąd, młode i stare, i pewnie zapachnie na wiosnę: trochę lipą, trochę Jabłonką.