Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 39 (12/2008)

Bookmark and Share

LUBLIN CZYLI GŁĘBOKIE DOŚWIADCZENIE, KTÓRE DOPROWADZA DO DNA

Alicja Kawka, Piotr Choroś (2009-01-11)

Rafał KoZa Koziński
Więcej fotek w galerii

Spowiedź koZy rafała kozińskiego przed nieświadomym ludem, który reprezentowali: Alicja Kawka i Piotr Choroś.

PIERWSZY SMRÓD
Jestem z Kujaw. Z historii rodzinnych okazuje się, że dziadkowie byli z Kresów. Wcześniej mnie to nie interesowało. Teraz mnie to bardziej interesuje. Zaczęło mnie ciągnąć na Wschód, jeszcze bardziej, dalej niż do Lublina.
Ludzie, którzy kończyli we Włocławku szkoły średnie, uciekali do Torunia, do Gdańska, Poznania, Krakowa, lub do Warszawy. Zacząłem szukać w zupełnie innym kierunku. Znalazłem coś, co mnie zafascynowało z samej nazwy - animacja kultury na Wydziale Pedagogicznym. Stwierdziłem, że mogę zaryzykować i pojechać, zobaczyć na czym polega ten Lublin. Nigdy tam nie byłem. Zacząłem sobie przypominać z Lublina pewne strzały. Orkiestra św.Mikołaja, fajny twór, który nieźle działa. Obuh Records, które jeszcze wtedy było w Lublinie. Trzecia rzecz - gdzieś doczytałem, że w klubie „Piwnica” się dzieją różne ciekawe rzeczy. Lublin zaintrygował mnie absolutnie, stwierdziłem, że to jest fajne, niszowo niezależne miejsce, gdzie można by było się odnaleźć. Prosta rzecz. Wsiadasz w pociąg i jedziesz złożyć papiery. I masakra. Wszyscy byli w szoku! Co to jest Lublin?
Jeszcze jedna rzecz, KUL. Mój ojciec miał być kiedyś księdzem. Był bardzo zaawansowany, ale spotkał matkę i przestał. Zawsze jak jechałem do Lublina, to on twierdził, że powinienem pójść na KUL, a nie na UMCS. KUL miał wartość dodatnią. Stwierdziłem jednak, że KUL dla mnie jest zbyt katolicki.
Podróż była długa, nie było bezpośrednich pociągów, tratatata cała noc. Wysiadam, wychodzę przed dworzec. Po pierwsze śmierdzi. Totalny smród, który cię obejmuje i przeraża. No i dobra, śmierdzi, pierdła jakaś fabryka. Miałem dwie godziny, chciałem szybko załatwić sprawy. Wychodzę pod dworzec a tam nie ma taksówek. To mnie załamało - przed dworcem wojewódzkiego miasta nie ma taksówek. To jakaś masakra, gdzie ja trafiłem? To jakaś totalna prowincja. Idę do kiosku, kupuję mapę, sprawdzam najkrótszą drogę. Park Ludowy. Kolejna masakra. Ładnie na mapie pokazany, wielki, niby w centrum miasta, a on gnije, śmierdzi. To trzeci strzał, który mnie załamuje, ale z drugiej strony też intryguje.
Złożyłem papiery i stwierdziłem - nie, to jest bezsensowne, żeby szybko wrócić, zrobię sobie przygodę. Przejdę sobie tu, przejdę tam, jak już mam mapę i jakoś wrócę, czy dzisiaj, czy jutro, zobaczymy. Zacząłem chodzić po Lublinie, oglądać, patrzeć na ludzików, myśleć o tym co można by zrobić, jakby się tutaj odnaleźć. I to mnie pociągnęło. Wróciłem do Włocławka następnego dnia.
Strona 13
Więcej fotek w galerii
Strona 12
Więcej fotek w galerii
Strona 1
Więcej fotek w galerii

Idę sobie, już jestem blisko domu, mijam ogródek, w którym siedzi Kokor. Kokor mówi:
- Gdzie idziesz, chodź na herbatę.
- Właśnie wróciłem z Lublina, papiery złożyłem.
- Na co złożyłeś papiery?
- Animacja kultury, działania w przestrzeni kultury - mówię. A Kokor z ekologami działał, mówi:
- Ty! to ja też składam tam papiery.
Składaj. Śmieszna historia, śmieszny ten Lublin.
I tak gadamy, że Obuh, że Orkiestra, śmieszny ten wydział, fajni ludzie stali w kolejce.

Przyjechaliśmy na 8 rano, bo o 9 miały być egzaminy. Okazało się, że zdajemy o 17, o 18 mieliśmy ostatni pociąg. W międzyczasie po całonocnej podróży i piciu wina ze słoika, żeby podtrzymać się na duchu, zasnęliśmy w kiblu. Jakaś pani nas kopie i mówi, że tu nie jest noclegownia, tu egzaminy są przeprowadzane. Nie przyszło jej do głowy, że my właśnie na te egzaminy przyjechaliśmy. Okazało się, że to pani dr Jedlewska, u której później żeśmy zdawali. No, ale się dostaliśmy. Zaczęła się totalna przygoda.

Stwierdziliśmy, że przyjeżdżamy do Lublina wcześniej, załatwimy kwaterunek w akademiku. Przyjechaliśmy przed weekendem. Wybraliśmy się w czwartek. Kwaterunek był w poniedziałek. Zachodzimy do akademika „Grzesia”, a pani mówi, że w ogóle wypierdalać! Zakwaterowanie od poniedziałku i jej nie obchodzi, że przyjechaliśmy 600 km. Z plecakami, zapakowani na miesiąc studiowania, idziemy po tym miasteczku, usiedliśmy na ławce, zielony taki parczek przed nami, co możemy robić? Zaraz! Tu jest gdzieś Orkiestra św. Mikołaja, w Chatce Żaka. Idzie ktoś:
- Ej! Helou?! Gdzie tu jest Chatka Żaka?
- Właśnie siedzicie przed Chatką Żaka.
Faktycznie. Pakujemy się do Chatki, gdzie jest Orkiestra?
- Cześć, my kojarzymy Orkiestrę, przyjechaliśmy za wcześnie, czy moglibyśmy zostawić u Ciebie plecaki, bo bez sensu z nimi chodzić cztery dni.
Matecka:
- Luz.
To było pierwsze totalnie otwarte przywitanie w Lublinie. Czyli znowu nie instytucja, tylko człowiek się otworzył. Zostaliśmy chyba dwa dni, trochę się pokręciliśmy, nie pamiętam gdzie spaliśmy. Później zaczęło się studiowanie. Śmieszne studia na tej animacji były.
Rafał KoZa Koziński
Więcej fotek w galerii

PIWNICA
Okazało się, że był klub Piwnica, ale zgnił. Pojawił się Bobrowicz, Jedlewska [profesorowie z Animacji Kultury - red.], że może byśmy coś zrobili. Po miesiącu dostaliśmy klucze. Tam jeszcze były stare sprzęty, które zajmowały dwa pomieszczenia, szczury biegały. Podjęliśmy grupową decyzję, że ostro wchodzimy w tą Piwnicę. Przejmujemy ją. Pierwsze dwa miesiące to było wynoszenie gratów. Później Wojciech Bobrowicz wytłumaczył nam, że posiadanie klubu i zarządzanie nim to pikuś, ale że nie ma tutaj samorządu studenckiego, a bez samorządu nic z dziekanem nie wynegocjujemy. Trzeba było szybko zrobić wybory. Ustaliliśmy listę, zgłosili się kandydaci - pięciu było od nas z Animacji, z roku. Strasznie dużo osób zagłosowało. Pierwszy kandydat z listy został przewodniczącym. Mieliśmy samorząd i zaczęło się kręcić. Piwnica została poruszona. Robiliśmy tam dużo różnych rzeczy, jednych legalnych, drugich nielegalnych. Tak się zaczęła wielka przygoda z animacją.
Więcej czasu spędzaliśmy w Piwnicy niż na zajęciach. Później wykładowcy zrozumieli, że wolą przychodzić do piwnicy i tam prowadzić zajęciach niż w salach.
Heniek Urban puszczał tam nielegalnie filmy. Przychodziło bardzo dużo ludzi. Wstęp kosztował dwa zeta i było powiedziane dokładnie, połowa idzie na remont, połowa na zabawę. Wiadomo na czym polegała zabawa. Zrobiliśmy remont. Dwie ścianki działowe zostały wyniesione, wytłumione pomieszczenia i zrobiona profesjonalna sala do prób. Ci zaangażowani, codziennie, wychodząc z Wydziału, czy idąc do sklepu, zabierali dwie cegłówki i w odległości co najmniej 100 m od wydziału wyrzucali do śmietnika. Kawałki gruzu wynosiliśmy w foliach, nie do jednego pojemnika, żeby nie było... Robiliśmy dużo dziwnych rzeczy. Pojechaliśmy na złom do Świdnika, wybraliśmy trochę luźnych elementów, które do dzisiaj są ozdobą reflektorową. Kto miał ojca w budownictwie, to załatwiał styropian, bądź watę szklaną, żeby wyciszyć, a kto miał w elektryce, to kable. Na nielegalu położyliśmy instalację, która obecnie została zatwierdzona oficjalnie. Bardzo się tam zintegrowaliśmy, nauczyliśmy wspólnego działania. Tygodniami stamtąd nie wychodziliśmy bo na portierni był jeden zestaw kluczy. Brało się go, zostawiało legitymację i o 22:00 należało zdać. Zdawałem klucze, wypisywałem się, wychodziłem na zewnątrz. Przecięliśmy kłódkę w okienku z kratami, założyliśmy własną, klucze zmieniliśmy. I mieliśmy drugi zestaw kluczy. Wyłączaliśmy alarmy i siedzieliśmy dwa tygodnie, o czym nikt nie wiedział. O 8:00 rano, jak otwierano Wydział, ktoś wychodził przez okienko, brał klucze, oficjalnie otwierał i wtedy 6 czy 7 chłopców szło pod prysznic, który był w toalecie naprzeciwko. Zmiana ciuchów i na zajęcia. Numer polegał na tym, że Piwnica była na tyle fajna, że ludzie przychodzili o 8:00, 9:00 napić się kawy, pobyć we własnym towarzystwie i coś pogenerować, powymyślać. Strasznie dużo fajnych rzeczy tam się wydarzyło. Robiliśmy koncerty, swego czasu były tam nawet giełdy i koncerty punkowe. Ekolodzy robili tam swoje rzeczy. To było totalnie otwarte miejsce. Oczywiście wszystko szło na kłamstwie przed Dziekanem i Radą Wydziału. Oni nie zezwalali na takie rzeczy. Panie portierki były bardzo w porządku i nam pomagały. Imprezy trwały czasem do drugiej w nocy, a Wydział był zamknięty i trzeba było jakoś kombinować. Sami z siebie robiliśmy służby porządkowe.
Pewnego dnia przyszła jakaś komisja, która stwierdziła, że zamykają. I zamknęła pomieszczenia.
Teraz Tektura działa na takiej samej zasadzie, tylko że to działo się w budynku wyższej uczelni, na Wydziale Pedagogiki i Psychologii, czyli wychowującym. Zamknęli z powodu doniesień jednej z portierek, która nas nienawidziła i jednego z profesorów. Przyszli, zamknęli. Pojawiło się doniesienie, że tam jest alkohol, prezerwatywy, odbywa się seks grupowy. Zostałem wezwany do dziekana. Powiedział, że właśnie w zeszłym tygodniu spisała mnie policja, bo na dziedzińcu pedagogiki i psychologii chodziłem pijany, krzyczałem i były burdy. Zszokowało mnie, bo akurat w ten weekend mnie nie było w Lublinie. Wyjechałem. Byłem u znajomych we Włodawie.
Zabrano nam przestrzeń, miejsce. Energia pozostała. Nam bardzo się chciało robić coś dalej. Oni nie wiedzieli, że jeszcze na nielegala było drugie pomieszczenie, maleńkie dla 10 osób. Okupowaliśmy później to pomieszczenie. Nie wiedzieli, że mamy drugi zestaw kluczy. Tak wynieśliśmy wszystkie swoje rzeczy, bo piwnica została zamknięta z naszymi gratami. Próbowali robić z tego jakieś skandale, jakieś sale lekcyjne z tych pomieszczeń.
My byliśmy za młodzi. Trochę mam pretensji do władz kierunku, którzy poszli w myśl państwa profesorów i zarządców budynku, że to nasza wina. Po czasie stwierdziłem, że największy błąd z Piwnicą to zarzut do wykładowców - pretensja animacyjna. Bo jak wywieziemy dwudziestu dwudziestolatków na dwa tygodnie do domku letniskowego i zostawmy samych to wiadomo - swoboda ich przekroczy i narobią głupot. Albo się nachleją, albo będą zbyt bardzo koedukacyjni, albo podpalą. Trzeba zaglądać, rozmawiać i trochę sterować. Nie można w samopas puścić dwudziestu osób, aby robiły, co chcą i się tym nie opiekować, nie patrzyć co się dzieje i w ogóle nie rozmawiać. To było bez sensu. Ale jak już nas stamtąd wykluczyli i nie mieliśmy się gdzie podziać i obyć, to zaczęliśmy szukać innych dróg upuszczenia własnej energii. W Piwnicy robiliśmy dużo dziwnych rzeczy, a jednym z przykładów jest fish. Odbiła nam korba na rybę. Wszędzie widzieliśmy ryby, rysowaliśmy ryby, ktoś pisał wiersze o rybach, śpiewaliśmy piosenki o rybach. Wszyscy, nie wiadomo dlaczego, zaczęli spożywać ryby. Puszki z rybami były wszędzie, już nie jedliśmy zupek chińskich.

DZIEŃ RYBY
Odkryliśmy, że jest Chatka Żaka, że są Kozienalia... i, że to my jesteśmy kierunkiem „animacja kultury”! To powinniśmy coś tam zrobić. Ale co? O zaraz przecież mamy ryby. To zróbmy Dzień Ryby. Ale jak to Dzień Ryby? Każdy zrobi coś z rybą i będzie Dzień Ryby i będą jaja. Szybki namysł. Poszliśmy do szefów Kozienalii i mówimy, że chcemy zrobić Dzień Ryby. Jesteśmy animatorzy, taki kierunek, o którym oni nawet nie wiedzą, i niech nam dadzą troszkę kaski na materiały. Oni mówią, że absoooolutnie nieeeeeee jest to możliwe. Już program mają wymyślony, gwiazdy zabukowane, a pieniędzy to w ogóle nie ma dla studentów, bo to nie jest potrzebne. Jak to, jak to?! My jesteśmy studentami z takiego kierunku i to wy powinniście do nas przyjść zapytać, czy nie chcemy coś zrobić. A to my do was przychodzimy z gotowym produktem, chcemy coś zrobić, mamy ciśnienie i energię, to jak możemy nie robić. Dajcie pieniędzy na kartony, flamastry, na spray’a, bo chcemy zrobić parę różnych działań...
- Nie, nie ma takiej możliwości.
Trochę żeśmy się zdenerwowali i mówimy im „no panowie, jak to nie ma kasy na działania studenckie”?! A oni, że nie. Pytam, kto prowadzi w tym roku Kozienalia? Oni, że Konjo. A ile bierze Konjo? Nie możemy powiedzieć, bo to tajemnica umowy. Jak to, kurwa! To są pieniądze publiczne! Jak to nie można wiedzieć, ile bierze Konjo? No dobra... Konjo bierze 1500 zł. Dobra to ja wam poprowadzę te Kozienalia a wy dacie 1500 na Dzień Ryby. Oni nieeee bo nie ma skali porównania! Skąd wiesz, że nie jestem lepszy. Nie znasz mnie. 1500 zamiast Konja i tyle. Oni nie, nie, nie. Panowie, my w takim razie piszemy jutro petycję do rektora, że jest coś takiego jak Kozienalia i my studenci animacji w podpisach 70 osób oraz pracownicy zakładu chcemy wziąć w tym udział, ale nie możemy, bo nie ma dla nas, ani miejsca, ani przestrzeni, bo nie jest możliwe dofinansowanie w postaci jednego prowadzącego idiotycznego. Trochę się przestraszyli. Następnego dnia rano telefon. Panie Koza proszę przychodzić, są pieniądze. Poszliśmy, a tam w kopercie czeka gotówka. Totalny szok. Jak to? Można tak? Bez podpisu bez niczego tyle pieniędzy? Pojechaliśmy od razu do sklepu plastycznego. Szaleństwo. Nakupiliśmy flamastrów..., to były jakieś totalne pieniądze. Skrzyknęło się 70 osób. Powstał Dzień Ryby. Dziwaczne wydarzenie. Przed Chatką Żaka zrobiliśmy zamieszanie. Naściągaliśmy ludzików, rozdaliśmy strasznie dużo kredy i każdy malował swoją własną rybę. Przyszli nasi wykładowcy z animacji i... yyyyyyyyy!!! Liczcie ludzi!!! To będzie efekt animacji rybnej! Ile ludzi maluje!? Ja myślę, kurwa, przecież to nie o to chodzi, tylko o to, że w ogóle ludzie malują.

ZDAERZENIA
Nagle następnego dnia pojawił się taki koleżka i mówi: „Ej, wy jesteście tacy śmieszni i robicie fajne rzeczy, może byście chcieli coś podziałać w Chatce? Był tutaj kiedyś taki dział i był teatr...”. To był Robert Pływacz. Ówczesny kierownik Chatki Żaka. Sam się znalazł. Z drugiej strony zobaczył to towarzystwo, które wcześniej robiło pierwszą edycję Zdaerzeń, przy których się kręciliśmy. Kordian, Kapusta i Piotruś Rządkowski którzy odpalili jednodniową historię Zdaerzeniową. To my jakoś tak [tu przeciągły dźwięk wydany przez Kozę paszczą który przypomina odrzutowiec F16 skrzyżowany z teletransporterem ze Star Trek] i Chatka Żaka zaczęła dla nas być przestrzenią. Zaczęliśmy wspólnie rozmawiać o Zdaerzeniech. Przez chwilę byliśmy delegaturą do samorządu UMCS. Ale to jest jakaś makabra. To są skurwysyny, młodzi politycy. Na początku dawali nam soki, byśmy głosowali i podnosili ręce. Nas waliło, co oni tam uchwalają. Mieliśmy to w dupie, bo o kulturze nikt z nami nie chciał rozmawiać. Ale po dwóch takich spotkaniach stwierdziliśmy, że za soki mamy cztery głosy z trzydziestu. Zaczęliśmy się interesować. Ważna jest, że ci koleżkowie, którzy wtedy zarządzali UMCS są teraz bardzo wysokimi politykami w Lublinie.... Zaczęliśmy z nimi rozmawiać. To oni nam zaproponowali, że oddadzą nam komisję kultury. Nie chcieliśmy - jakieś dyżury i chodzenie do rektora, mieliśmy już dość. Zaczęliśmy balansować. Tu Chatka, tu samorząd.
Następnego roku poszła totalna tygodniowa edycja Zdaerzeń. Nazwę wymyślił Kordian. I tak weszliśmy w to i właściwie tam zamieszkaliśmy. Bo ja mam taką tendencję, że jak w coś wchodzę, to totalnie. Nocleg w domu lub jego brak i angażowanie się po pachy. Zaerzenie, zdaerzenia, zdaerzenia... Wielka historia. Odkryto parę ciekawych rzeczy. Po czasie widzę je jako wielką wartość. Po pierwsze integrowały lubelski światek, po drugie nie było innej przestrzeni, możliwości, otwartości do odnalezienia się i zaczepienia, pokazania. Po trzecie największą wartością było, że Zdaerzenia były festiwalem, na który produkowano konkretne wydarzenia. Tam odbywały się premiery, wiele teatrów powstawało, aby zrobić coś na Zaerzenia. U siebie na strychu mam wielkie archiwum Zdaerzeń. Warto podkreślić absolutną otwartość i rozumność Roberta, który pracował w Chatce, miał agencję reklamową. Dawał nam czasami zarobić na życie sprzedając nas komercyjnie firmom. Mówił, że oni chcą to i to i abyśmy wymyślali. Druga osoba która nam strasznie tam pomogła to Roman Kruczkowski, który był faktycznym dyrektorem Chatki Żaka i tłumaczył nas przed administracją i pracownikami. Romans, bo tak na niego mówiliśmy, był przecudownym człowiekiem. Wspierał nas w różnych przedziwnych działaniach. Zdaerzenia były wrzutem w Chatkę Żaka. Poza tym mieliśmy szczęście, że dostaliśmy pokój na tym samym piętrze co Orkiestra. To była fajna sytuacja, od Agnieszki Mateckiej nauczyliśmy się bycia w Chatce. Agnieszka dawała nam duże wsparcie. Pożyczali też nam sprzęt. Wracał do nich zawsze zepsuty, bo ludzie, którzy go używali, byli nieodpowiedzialni. Agnieszka machała na to ręką i reperowała za swoje. Biuro Zdaerzeń było też wyjątkową sytuacją. Zdaerzenia wtedy miały wielki sens. Nikt nie brał kasy. Teraz są konkursy miejskie i się dostaje. Największy był wpływ z biletów, trochę było od Chatki i UMCS, trochę z Samorządu no i od Perły, która zawsze dawała, bo punkowcy pili Perłę. Za to mieli sprzedaż w obiekcie kulturalnym. Poszedł mit Zdaerzeń. Karnety zawsze kosztowały jakieś 10-15 zł, bo chcieliśmy, by były dostępne. I tak ludzie kombinowali z tym karnetem na cały tydzień. Czy weźmiemy Ściankę, czy Ściankę po cenie Masła, czy może Tymański przyjedzie za zwrot biletów, takie tam były rozmowy (śmiech). Noclegi. Albo u Tomka Kulbowskiego, albo u nas na Czechowskiej, albo „możesz się dzisiaj przespać nielegalnie na sali Czarnej”, mamy klucze, w kotarach można się przespać, prysznic jest na końcu korytarza. Jak Ścianka przyjechała po raz pierwszy, nikt nie wiedział, co to jest Ścianka. Lao Che tutaj debiutowali, Pustki, które później jeszcze przyjechały.
Rafał KoZa Koziński
Więcej fotek w galerii

KOZA KOZIARA
Zderzenia rosły i stwierdziliśmy, że może zróbmy fajny plakat. Mówię: „Idziemy do Koziary, bo tu jest Koziara taki sławny artysta”. Ciach, na Olejną, je obiad z córką. Mówię: „Ty, może byś zrobił plakat na Zderzenia, tylko my nie mamy kasy, zrobisz, nie zrobisz?”. A co masz? Szlugi mam, w sumie to mam jedną szlugę. Zrobię ci plakat, daj tą szlugę. Zrobił plakat, dał w prezencie. Inna rzecz, że na przykład Klinika Lalek przyjechała za słoik ziółek.
To się wtedy działo na styku różnych środowisk, bo byli i filozofowie starych roczników czyli Kordian i Kapusta, który w tej chwili jest doktorem. Był Piotruś Rządkowski i Ciasteczkowy, który nawet wtedy mocno się angażował. Było też środowisko młodych filozofów, które nagłe się zderzyło z tymi starymi, środowisko Alef Zero, z którego wyrósł Karapuda obecny dyrektor ESK, ludzie z Animacji czy Wydziału Artystycznego. Siłą Zdaerzeń było to, że jak ktoś chciał zrobić plakat, to była konkurencja, ludzie przynosili projekty banera i mówili, że ich projekt musi przejść, bo ich baner będzie najlepszy; przynosili własne materiały żeby zrobić, żeby oddać siebie do Zderzeń, żeby móc się gdzieś w tych Zderzeniach ukleić. Później ten świat zaczął się trochę zmieniać. Dorośliśmy. W pewnym momencie zacząłem poszukiwać zastępców. Pojawiło się środowisko na Kulturoznawstwie. Chodzi o to, żeby ich wessać. Później się rozjechało, bo ludzie pokończyli studia, pokończyły im się sytuacje z teatrami, trzeba było zacząć żyć. Sytuacja Wyspy była bardzo łatwa i banalna, polecieć i zrobić coś swojego.

WARSZAWA
Miałem romans dosyć poważny, komercyjny z Warszawą, gdzie trochę zachwycony kulturą i łatwym zarabianiem pieniędzy na robieniu głupot trochę się sprzedałem. Tu nowe środowisko nie urosło. W Chatce został Tomek, zaczął odpalać Zdaerzenia, jeszcze ciągnął, później one upadły.
Wszedłem w profesję, która się nazywa vidżejka Strasznie mnie slajdy jarały, fajna współpraca z Zurą, później powstała grupa Plastelina, pojeździliśmy trochę po Europie i po Polsce, wymyśliliśmy nie-didżejskie granie muzyki didżejskiej, tzn. bez używania patefonów. Ciekawa historia, bo Zura z Józkiem za wcześnie to wymyślili, wtedy była modna didżejka w Polandzie i wszyscy się cieszyli, jak z czarnych płyt koleżka sobie gra. A oni poszli dalej - granie muzyki na żywo, Dolores na congach, Deutryk na bębnach, a Józek z Zurą robili całą elektronikę, do tego ja robiłem całą oprawę, wizualizację w 3D z różnych slajdolotów. Jak pojechaliśmy kiedyś do Piekarni, to im gacie spadły, jak to zobaczyli. Wtedy też poznałem całe środowisko muzyczne. Zaczęli mnie osobno zapraszać na robienie projektów wizualnych. Później totalna współpraca ze CpSparkym, robienie wizualizacji, okazało się, że on ma firmę - agencję reklamową. Zaczęło się sprzedawanie siebie i swoich pomysłów.... Zrobiłem z nim imprezę dla TVN-u, jakieś rozdanie pucharów czy coś. Impreza dla PZPN-u, w takim ogromnym kinie przerobionym na klub. Jak zobaczyłem - Listkiewicz tańczy - pomyślałem „Kurwa, gdzie ja jestem i co ja robię?”. Nieźle tam płacili, w ciągu jednej nocy mogliśmy zarobić po osiem-dziesięć tysięcy złotych za imprezę, którą szykowaliśmy miesiąc. Momentalnie kupiliśmy samochód, jak pojechaliśmy kupić laptopa, poprosiliśmy o najlepszy jaki był. Dwóch freaków w kolorowych spodniach, bo wtedy jeszcze Indor nieźle funkcjonował, a Sparky też niebanalnie się ubierał. Mieliśmy szybko kasę do wydania, bo jakoś też podatki nas zżerały. Tłumaczymy kolesiowi w sklepie, że chcemy najlepszy laptop. Sparky wyjął z plecaka dwie koperty, gdzie było ponad 20 tysięcy złotych. Koleżka widzi: „no, faktycznie”, ale mówi, że była rezerwacja dla jakiś kolesi, którzy mają salon Mercedesa. My pytamy, na kiedy ta rezerwacja. On, że za tydzień. My na to, że dajemy kasę już teraz i laptop potrzebny nam jest na za dwa dni na imprezę. Ostatecznie nam sprzedał, ale dla niego było nienormalne, że przychodzi dwóch kolesi w kolorowych spodniach i chce najdroższy laptop.
Przez prawie rok tak funkcjonowałem, że byłem dwa dni w Lublinie i pięć w Warszawie. Wymyślaliśmy idiotyzmy, których nie byłyby w stanie wymyślić profesjonalne agencje reklamowe. Zamiast pokazów w PowerPoincie szliśmy ze Sparkym i pokazywaliśmy jakieś wideo, oni robili wielkie oczy i od razu kupowali te produkty. Jedną z dziwniejszych rzeczy, które zrobiliśmy, to zamknięcie Parku Łazienkowskiego dla koncernu farmaceutycznego. Była totalna impreza dla lekarzy, profesorów. Tańczyły laski z „Jeziora Łabędziego”. Wymyśliliśmy im jescze inną akcję - połączenie artyzmu i komercji. Oni wypuścili wtedy na polski rynek taki dysk anty astmaowy. Chodziło o to, żeby pojeździć po Polsce i pokazać fajność tego dysku. Wymyśliliśmy sytuację, w której ten dysk jest statkiem kosmicznym, ludzie są przebierani za kosmitów i minimalizowani jak w „Mikrokosmosie” i razem ze statkiem wstrzykiwani są do ciała danego człowieka. I przeżywają przygodę - są tym lekiem, który jest podany człowiekowi – np. zatrzymują się na języku, spotykają kubki smakowe. I to wszystko było robione w 3d, na blue boxie, kiedy jeszcze nikt nie wiedział, co to jest blue box normalnie robiony na niebieskich szmatach. Stawali na niebieskim tle, a widzieli siebie na ekranie jak wędrują po organizmie a do nich podchodził kubek smakowy, czyli nakręcony wcześniej aktor. Byliśmy ekipą lubelską - aktorami i ekipą techniczną, bo im bardziej ufałem niż tym wszystkim z warszawki. Na koniec „podróży” trzeba było walczyć z astmą. Astma to był przebrany człowiek na szczudłach. Jakieś prezesostwo też przyjeżdżało zobaczyć, robiliśmy to w hotelach, na pokazach itd. Przyjeżdżaliśmy w nocy, wyciągaliśmy spawarkę, spawaliśmy w hotelu, w środku. I właśnie przy okazji tego koncernu pomyślałem... Moja córka jest chora na astmę. Raz zgadałem się z jakimś profesorem po takim pokazie i mówię, że to taki fajny lek. I on mówi, tak w zaufaniu, żeby tego nigdy nie brała, bo to uzależnia. Ja pytam: „jak to - uzależnia?”. „No uzależnia. To jest lek przeznaczony na sprzedaż”. Zastanowiłem się „Kurwa, w czym ja uczestniczę? Promuję coś, co ma naprawiać organizm, a uzależnia”. Stwierdziłem, że już więcej nie chcę z tą firmą mieć nic wspólnego. Zresztą zadzwoniłem na Wybrzeże do Agaty, która mi powiedziała, że była z Klarą u lekarza i właśnie jej ten lek proponował.
W tym samym czasie współpracowałem z Teatrem Eventual. Kiedyś pojechaliśmy do Zbąszynia na festiwal. Zaprosili nas znajomi stamtąd, prowadziliśmy warsztaty. Wymyśliliśmy, że na koniec zrobimy jedno wielkie widowisko. I, kurcze, ja sobie wtedy, po roku pracy w Warszawie, pomyślałem, że w tym Zbąszyniu jest normalna praca teatralna. Bez ciśnienia, nie wstajesz o siódmej rano, nie musisz wieczorem iść się lansować. Bo też historie warszawskie są takie, że zaprasza cię koleś z agencji, w megarestauracji stawia ci obiad, proponuje ci projekt, jest fajnie, ty na miejscu wymyślasz mu ileśtam patentów, rozmawiamy dwie godziny, on wybiera megawino, opowiada ci, jak w Alpach skoczył z helikoptera i zjechał na nartach i jest cudowna atmosfera. Opowiadamy sobie pomysły na jakieś działanie, potem on wychodzi na chwilę, bo musi odebrać telefon, my czekamy, czekamy... 40 minut go nie ma, no to trzeba zapłacić rachunek. Siedemset złotych. Potem ze Sparkym gadamy - koleś wyszedł z fajnymi pomysłami, polansował się w megaknajpie i jeszcze mu zapłaciliśmy za jedzenie. I nagle w tym Zbąszyniu - „heloł, przecież to jest normalny świat, a w tej Warszawie - co ja robię?”. Zadzwoniłem, mówię Sparky’emu, że już nie wracam do Warszawy. Sparky się wkurzył, bo miał ileś umów podpisanych. Potem to jeszcze trochę ciągnął sam, ale też zrezygnował. Wrócił do swojej bajki - jest didżejem. Więc, przeżyłem, wiem, na czym polega warszawka. Do tego jeszcze trafiłem do takiego środowiska - agencje reklamowe, pseudoartyści, każdy udaje, że zarabia więcej niż zarabia w rzeczywistości. Widzisz kolesia co piątek na imprezie w tej samej koszuli, a on ci 20 minut opowiada, jakie to wczoraj zakupy robił. Odwracasz się i wychodzisz, a on nawet nie jest w stanie się na ciebie pogniewać.

Zrobienie jubileuszu. Z Tomkiem zostaliśmy we dwóch na polu boju przy Zdaerzeniach i tak żeśmy wymyślali: 9 i jedna druga, 9 i 3 czwarte, 9 i w ogóle nie wiadomo ile. Później żeśmy nazwali „wieśniacke”, żeby tylko uniknąć jubileuszu, bo wtedy musielibyśmy zrobić jakąś pompę idiotyczną. Do dzisiaj nikt nie wie, które Zdaerzenia odbyły się w zeszłym [2008] roku.
Było też tak, że się odbyły trzy Zderzenia w roku, i jeszcze kino niezależne. Totalne szaleństwo. Żeby to jakoś podsumować - mam 4 walizki kaset VHS. Ślepy był poważnym koleżką, który zawsze chodził z kamerą, którą zresztą wykradaliśmy z NNnu nielegalnie (śmiech). Później matka kupiła mi kamerę i z tą kamerą mniejszą już latał.
Centrum dowodzenia niczym działało w trakcie robienia Zderzeń; ja Kokor, KulBoski, Ślepy, przychodzili inni - Karapuda się wessał, Dankton.

CZECHOWSKA
Jak Zdaerzenia miały kulminację, to my żeśmy mieszkali w kilka osób na Czechowskiej 3. Już wtedy nie było Piwnicy, część rzeczy się przeniosła do chatki na Czechowską, bez sensu było chodzić na wydział, to przychodzili wykładowcy do nas na Czechowską robić wykłady, czy zaliczenia. Ci bardziej normalni. Czechowska była takim miejscem dziwacznym, otwarte mieszkanie, w którym mieszkało 5 osób, a tak naprawdę nie wiadomo ile,  
Była taka historia - druga w nocy, pukanie do drzwi, jacyś Białorusini stoją, „bo oni dostali cynę na mieście, że pod tym adresem to się można przespać” (śmiech). Z Kokorem żeśmy gdzieś wyjechali. A Kondrasiuk, który studiował polonistykę, musiał dużo czytać, któregoś dnia po 76 razie jak otworzył drzwi i powiedział „nie, nie ma” stwierdził, że po prostu pierdoli i już nie chce mieć otwartego mieszkania. 

SZYMON P. 
Szymon z Dowgirdem byli niezłą parą chłopców licealistów. Szymon wychował się na Zderzeniach. Ze dwa lata temu przeglądałem materiały, szukałem jednego spektaklu i zobaczyłem młodego, przerażonego szczypiorka Szymona, który się wciska ledwo ledwo na salę czarną w Chatce, z przerażeniem w oczach. Chodził, czuł, zawsze z Dowgirkiem, przychodzili tacy buńczuczni „Koza, ale czemu to jest tak? czemu się pół godziny spektakl spóźnia?”. Próbowali zaznaczyć swoją obecność (śmiech), strasznie byli śmieszni. To jest właśnie to - historycznie dużo ludzi się wychowało na piwnicy, w kulturze totalnie zaangażowanych, siedzą i są, a ze Zderzeń też wyrosło dużo potencjału artystycznego, ale też ludzi, którzy zostali w tej bajce.

UPADEK
Teraz jest więcej możliwości spełnienia się w Lublinie. Wtedy Zdaerzenia były jedynym takim wydarzeniem. Poza tym kilka razy nie odbyły się, albo odbyły się byle jak. Zdaerzenia nie złapały nowego oddechu. Wtedy były przestrzenią spotykania się ludzi, święto niezależnych działań. Jak był słaby koncert, to artyści grali do w połowie pustej sali, bo wszyscy woleli stać w kuluarach i ze sobą gadać niż się męczyć na koncercie. Wciąż w Lublinie nikt nie docenia, jak ważna to była sytuacja. Wtedy jeszcze Internet nie był tak dostępny. Zdaerzenia miały naprawdę ogromny oddźwięk w Polandzie. Mieliśmy przeniezwykłą energię, ludzie nam dużo rzeczy załatwiali za darmo, bo wiedzieli, że my też nie czerpiemy z tego zysków. Dzisiaj jak widzę Zdaerzenia, na które jest profesjonalnie wydrukowany baner, gdzie płaci się komuś za robienie plakatów, to jest już to zupełnie inna sytuacja. Prosiłem, żeby Zdaerzenia umarły, bo kolejna próba odcinania kuponów od Zdaerzeń się nie uda. Nawet Królik [Robert Zając] dostał jakieś dofinansowanie na przygotowanie muralu artystycznego na Chatce Żaka od strony kładki. To byłoby fajne skończenie Zdaerzeń. Ten mural nie wyszedł, chyba się UMCS nie chciał zgodzić. Jakiś absurd administracyjny. Miała to zrobić Grupa Twożywo, która pół roku później dostała Paszport Polityki. Królik wyczuł ich fajnie.
W miejsce Zdaerzeń można by powołać zupełnie inny festiwal. Ta formuła już się nie sprawdza. Powstała przez ten czas dziura pokoleniowa - nie ma ani ludzi, ani środowiska, może jest Szymon [Pietrasiewicz], który właśnie poszedł na kulturoznawstwo, by móc w takim środowisku działać, jakoś się odnajdować. Być może należało powołać jakiś festiwal muzyczny, którego w Lublinie nie było, z muzyką jest bardzo blado w Lublinie.
Powstał Teatrograf. Pierwszy Teatrograf to było 15 zespołów z Lubelszczyzny, których nikt nigdy nie widział - taka była idea, pokazać teatry funkcjonujące w różnych niszach. Potem Szymon poszedł dalej i zrobił z tego Kontestacje, już ogólnopolskie. To dobrze, że pewne rzeczy się rozwijają, a pewne zwijają.

PODWÓJNE DNO
Skończyliśmy Zdaerzenia, coś się działo, była w nas energia i z głupoty wymyśliliśmy, że zrobimy film, z biegu. Załatwiliśmy nawet jakąś kasę, dała nam Perła. Placement. Jak poszło w placement, chcieli nam film ciąć, ale się nie zgodziliśmy. Nawet namówiliśmy koleżkę w telewizji, żeby nam dokleił montaż, bo nie wyrabialiśmy się montażowo. Wpisaliśmy, że tego i tego dnia będzie premiera i musieliśmy do tej premiery ten film wykonać.
Są kopie na VHS-ach,. Film pojechał na jakieś festiwale. Zrobiliśmy profesjonalne okładki. Był w wypożyczalniach.

TEATROGRAF
Po powrocie z Warszawy zrobiłem Teatrograf. Teatrograf był zresztą zrobiony w opozycji do „Konfrontacji”. Umówiliśmy się z Januszem Opryńskim, że zrobimy widowisko - chcieliśmy odbudować kościół farny - bardzo teatralnie i multimedialnie. Janusz, że tak, że zróbmy to na Konfrontacjach. My, że nie chcemy w głównym nurcie, że trochę obok. Janusz mówi, że nie mają pieniędzy. My mówimy, że załatwimy sobie. Załatwiliśmy. Potem pojechaliśmy na jakiś festiwal poza Lublin, wróciliśmy, patrzymy - są plakaty „Konfrontacji”, nas nie ma, nawet w programie towarzyszącym. Idziemy do biura, Janusza nie ma, nikt nie wie, że mieliśmy występować. A przecież wcześniej dostaliśmy kwity popierające, że robimy to, że wszystko ok. Przez kilka dni nikt nic nie mógł nam wytłumaczyć. Strasznie się wtedy wkurzyłem, stwierdziłem, że leję na to. Janusz nam potem wytłumaczył, że był na Malcie i się trochę przestraszył, że jednak za duże było to, co żeśmy wymyślili, a na Malcie spadła konstrukcja na kogoś. I w takim buncie wtedy pomyślałem: „kurwa, jak my nie możemy wystąpić na festiwalu to sobie, kurwa, sami festiwal zrobimy”. I tak z Partycją [Bielak] i z Szymonem [Pietrasiewiczem] siedliśmy i przygotowaliśmy festiwal teatrów, które są w Lublinie i których nikt nie widział, które nie mogą się pokazać, bo nie ma dla nich przestrzeni. Wtedy już była epoka innego dyrektora w „Chatce”. Strasznie się sprzeczaliśmy o różne rzeczy. Szło prawie na noże. W pewnym momencie powiedziałem mu: „Ty się nie nadajesz na dyrektora Chatki Żaka. Ty nie rozumiesz, co się tutaj dzieje. Ja napiszę list do rektora, żeby cię po prostu zwolnił”. Potem się okazało, że mnie wyprzedził. Wygłupiałem się, przecież donosu bym nie napisał. Trzy dni po festiwalu donos na mnie i Patrycję wylądował u rektora - że zdemolowałem pokój 26, który zajmowałem zanim przyszła nowa ekipa, i że zdemolowaliśmy Małą Scenę, że ukradliśmy pieniądze, że włamaliśmy się gdzieśtam. W ciągu tygodnia wyrzucono nas z Chatki. Mieliśmy kilka dni na wyniesienie się - razem ze wszystkimi materiałami po Zdaerzeniach, dokumentacją, po prostu won. Miałem kryzys, zrezygnowałem z Warszawy, nie miałem z czego żyć, a nie chciałem brać pieniędzy od matki. Ale skrzyknęli się znajomi, w ciągu dwóch dni wynieśliśmy wszystkie rzeczy. Teraz jak były 40. urodziny ACK Chatka Żaka prosili nas o jakieś materiały ze Zdaerzeń. Powiedziałem, że w tej chwili to za pieniądze. Albo za jakieś totalne przeprosiny na piśmie. Są to materiały niezwykłe np. wideo z pierwszego koncertu Lao Che poza Płockiem. Czy jeden z pierwszych koncertów Ścianki, gdzie chłopakiem zbudowaliśmy dziwaczną scenografię ze śmieci owiniętych w pazłotko. Pytali czy można po tym skakać. Mówię: „Możecie to wszystko rozpierdolić”. Zaprosili ludzi na scenę. Była totalna impreza. Mnóstwo fajnych rzeczy jest w tej dokumentacji.

Koniec części I.
Część drugą znajdziesz tutaj.


Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
~Weronika - 2011-04-19
Przepraszam, czy mogłabym użyć załączonych zdjęć? Z góry dziękuję.
~Basiek - 2011-07-10
Koza!! spoko artykul, fajnie bylo powspominac, uklony z wyspy