Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 40 (13/2008)

Bookmark and Share

FAIR

Maciej Topolski (2009-02-24)


Więcej fotek w galerii
Podjąłem się tej recenzji, bo chyba nadszedł moment, na który czekałem: napisać o spektaklu u Maluszka, to jest w Teatrze im. Juliusza Osterwy i nie wstydzić się za reżysera, i całą resztę aktorów, i scenografów, spokojnie wystukać na klawiaturze "kilka zbyt długich i niezwiązanych z tematem zdań" i zacząć zbierać na prapremierowy garnitur kolejnej sztuki, ściślej - kolejnej, dajcie Muzy, godnej pochwał sztuki. A taką jest, nie pisząc na zamówienie, nie naciągając, nie biorąc łapówek etc., Widnokrąg, czyli dostosowana przez Bogdana Toszę do rozmiarów budynku na ulicy Narutowicza adaptacja, wydanej w 1996 roku pod tym samym tytułem, powieści Wiesława Myśliwskiego.
Tak, siedząc na wyciągnięcie ręki od sceny i nie tylko z tego powodu, patrzyłem, jak spektakl nie wciska mi się do gardła, ale przedstawia się sam przed sobą i zaraz potem przede mną, bez przekłamań i z sercem; nareszcie mogłem odebrać numerek z szatni i powiedzieć sobie: podobała mi się całość, nie gra jednego czy dwóch aktorów, nie jedna scena, nie jeden ruch spódnicy, a całość, od początku do końca. Zawinąłem szalik, popatrzyłem na przebranego w cywilne ciuchy Mikołaja Roznerskiego i zadowolonym krokiem poczłapałem na przystanek, zastanawiając się, co sprawiło, że wszystko (nie tylko Roznerski z Sędrowskim; ten drugi zepchnięty do krótkiej, co nie znaczy gorszej roli - już Kamieniach w kieszeniach pokazał, że potrafi dać pokaz pijackiej gadki) zagrało, że poczułem teatr, a nie jego namiastkę. Bogdana Tosza, odpowiedzialny za maluszkową reżyserię Opowieści Lasku Wiedeńskiego Odona von Horvatha, skupił się bowiem na najważniejszym, to jest na ludzkiej pamięci, to jest na płynących jednocześnie z teraźniejszością retrospekcjach, to jest na człowieku i częściach składowych jego samotnej osobowości.
I do tego odnosi się Widnokrąg, czyli nieistniejąca, niezbadana przestrzeń między niebem a ziemią, miejsce, w którym załamując czas, zestawiając złudzenia z rzeczywistością odgrywa się spektakl. Widzowie uczestniczą, bo aktorzy niejednokrotnie wyruszają w głąb widowni, w obrazach wyciąganych z pamięci, ale nie są ich w stanie dotknąć; podobnie nie można dotknąć aktora; wtedy teatr staje się kłamstwem, później zaś striptizem z dolarem w majtkach. Tak więc nieprzekraczalna linia na horyzoncie to według Myśliwskiego i przytakującego mu Toszy, granica oddzielająca świat przeszłości i świat widziany z perspektywy teraz, z którego ten drugi zaczyna przenikać do pierwszego, i w nim przebywać, a później, kiedy Piotr dorasta, przejmować w swoje ręce; zawsze z daleka, tak jakbyśmy oglądali wspomnienia. Ale! Przeżyte, doświadczone składa się przecież na to, jacy jesteśmy i na to, że możemy uznawać się za ludzi. Z tego samego założenia wychodzi główny bohater, sięgając w głąb swojej głowy. Po co to robi, musimy odpowiedzieć sobie sami, nie ma bowiem w Widnokręgu skutków, nie ma przyczyny, dla której główny bohater cofa się i odtwarza doznania. Nikt nie pyta, dlaczego, ale co i kto gniótł mnie jak plastelinę i ostatecznie nadał taki, nie inny kształt. Dlatego w trakcie spektaklu wydobywa się z pamięci wrażenia, przeżycia i wiadomości (typu te od nauczyciela lub recepcjonisty) raz błahe, drugi raz bardziej wartościowe, na wzór szuflady, w której można znaleźć zdjęcia najbliższych, pamiętnik, ale i przeterminowaną listę zakupów.
Gdzieś tam jest także rodzina: na początku złożona z oderwanych od siebie wypowiedzi babki i wujka, zbiera się jak do zdjęcia i po krótkiej rozmowie znika. Matka (przejmująca Magdalena Sztejman-Lipowska), która po śmierci męża, wspomina zabawę sylwestrową, tą ostatnią, tą przed wojną i ojciec Piotra (najlepszy Jan Wojciech Krzyszczak), kiedy leży w szpitalu i porwany opowieścią, wstaje z łóżka i wykrzykuje rozkazy. Oboje spełzają ze sceny w niedomówieniu, w połowie zdania. Róża i Ewelina Ponckie (po kolei: Hanka Brulińska i nareszcie przekonująca Karolina Stefańska), prostytutki-krawcowe zajmują oddzielną izbę pamięci, rozkołysaną tangiem, halkami i dymem papierosowym, na zmysłowość której mężczyznom ciężko będzie usiedzieć w jednym miejscu. A pomiędzy tym wszystkim przechadza się Piotr (Mikołaj Roznerski all the time na scenie), dopowiadając za swój dziecięcy odpowiednik kwestie, próbując naśladować, przystając, przygląda się, w proroczym uniesieniu, w onirycznym marazmie (trochę śmieszna pantomima), jako prawdziwy uczestnik lub jako wieszak na krawaty, formowany podług własnych wspomnień.
A żeby przenieść je na scenę reżyser Bogdan Tosza i scenograf Jerzy Kalina, musieli dokonać trepanacji czaszki i dokładnie przebadać nasz umysł. A to, co wyszło spod ich rąk zasługuje na standing ovation plus pół hektara kwiatów. Bo jeśli próbujemy sobie coś przypomnieć, to rzucamy światło na jedno wydarzenie, tak jest więc i tutaj - promień pada na daną postać. Jeśli kilka lat temu dostaliśmy czerwony krawat (Piotr z okazji urodzin Stalina wysłany zostaje na akademię do fabryki) i nikt nie chciał go nam zawiązać, to wiemy, kto to był, i na przykład kloszard i sąsiadka, którzy odmówili pomocy, zajmują swoje miejsca i zaczynają się ruszać dopiero, gdy pamięć da pozwolenie. Na krańcach świadomości majaczą inne postaci, przechadzając się lub zamiatając ulicę. Pojawia się mały Piotruś (na zmianę: Wiktor Golejewski i Krystian Stasiewicz) i po chwili zbiega za kotarę: nie, tutaj jestem chyba niepotrzebny. Także tło odzwierciedla naszą niewyraźną pamięć, z majaczącymi fragmentami muru i okien, które zasłaniane są ciemniejącymi i jaśniejącymi odpowiednio do wspomnień pasami materiału. W przypadku tej sztuki prostota jest uzasadniona, a później tylko kapitalna, szczególnie gdy dekoracje dopełniane przez muzykę Piotra Salabera tworzą świat po trochu magiczny (konradowskie przejęcie Piotra czy pozagrobowy pochód mumii), przesiąknięty tajemnicą, fragmentaryczny, co nie znaczy niespójny.
Na oddzielny akapit, jako że sam jestem gówniarzem, zasługują sceny szkolne: bal i popijawa w gimnazjum. Piotr potrzebuje się przygotować, nauczyć kilku podstawowych zasad i ukłonów, z prośbą zwraca się więc do sióstr Ponckich. W kipiących erotyzmem ruchach uczą go tańczyć i wybierają, spośród setek pozostawionych przez klientów, jedwabny krawat. Matka wkłada mu na palec sygnet ojca i gołowąs może ruszyć na salony. Po nieudanych podchodach do Anny (krótka rola Kingi Waligóry - ukochana i zarazem rajska pramatka), nieśmiałych spojrzeniach i pierdołowatego niezdecydowania, trafia w towarzystwo kolegów, gdzie bimber lejąc się gęstym strumieniem zbija z nóg najtwardsze głowy. Tu, prócz Sędrowskiego, wiodą prym młodzi: Bartosz Spust, Wojciech Marcinkowski i Michał Jóźwik, którzy poszliby, bo szkoda takiej nocy na sen, teraz na kurwy, ale nie mają grosza i ruszając w miasto, stwierdzają, że swoją ręką to jednak nie to samo... Mocna i prawdziwie humorystyczna scena. Wypełniona pijackim krokiem, robinsonadami z wysokich schodów, przetacza się i śpiewając, że "szczęście trzeba rwać jak świeże wiśnie", niknie.
O wiele łatwiej jest chwalić, wypisywać, co okej, a co minimalnie gorzej, ale Widnokrąg zasługuje na taką recenzję, pokazał bowiem, że Teatr im. Juliusza Osterwy może być fair: wobec siebie i wobec widzów. Bo odpowiedzialni za adaptację powieści Myśliwskiego ludzie: Tusza, Kalina i choreograf Zbigniew Szymczyk zdołali utrzymać spektakl pomiędzy niebem i ziemią, przekładając filozofię Myśliwskiego (która przypomina Kafkę z Aforyzmów z Zürau, ten łańcuch ziemi i łańcuch nieba, na którym uwieszony jest człowiek) na teatr, grany w jednej linii, kiedy pokazuje się nie za wiele, ale też nie za mało, kiedy wreszcie czuje się, że strzeleni po łapach aktorzy z ulicy Narutowicza 17, nie siląc się na nic więcej, uczciwie opowiedzieli pewną historię - Historię Samotnej Pamięci.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy