Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 40 (13/2008)

Bookmark and Share

KROK W PRZÓD, KROK W TYŁ

Maciej Topolski (2009-02-24)


Więcej fotek w galerii
(czyli bossa nova w zakrystii)

[Czasami jest tak, że nie wiem, czy rozłożyć dany produkt na części. Nie, nie myślcie, że kupuję budzik i po wyjęciu z pudełka, wkładam baterię i gdy wskazówki zaczynają biec swoim torem, nie mogę się zdecydować: rozpirzyć go o ścianę czy nie rozpirzyć? Z muzyką, książka, filmem sprawa ma się inaczej (o pobudce zapomnijmy), nie wystarczy połamać płyty na kolanie, rzucić pomidorem w ekran czy wyrwać kartki, to trzeba zrobić, bo jakby nie było jest to przyjemne zajęcie, trzeba zrobić, ale tak, by, jeśli przyjdzie potrzeba, wszystkie fragmenty ze sobą posklejać, a później już tylko nalać sobie kawę, siąść przed monitorem, założyć nogę na nogę i...]
Wątpliwość ma prawo do obszernego omówienia, z tego względu, że jest  d o ś ć  ciekawą adaptacją nagrodzonej w 2005 roku Pulitzerem, broadwayowskiej sztuki (kiedyś trzeba będzie napisać krótki felietonik o filmach based on); reżyser John Patrick Shanley niewiele myśląc, przeniósł swoje dzieło na duży ekran. Tak dobry - zaznaczmy, że dramatyczny - scenariusz po niewielkich zmianach, nie mógł nie przynieść kolejnych nagród i braw. Ale trzymać w łapie ciepły diament to jedno, a przyciąć go do rozmiarów zimnego kolczyka to drugie. I tym też prostym sposobem przeszczep "sceny przed kamerę" zbabrano doszczętnie. Pacjent dostał kolki.
Fabuła w dużym skrócie: miasto Nowy Jork, 1964, przykościelna szkoła na Bronxie, gdzie uczniowie oprócz tego, że mają się uczyć, mogą: nie dotykać dziewcząt, nie używać długopisów, nie gadać. Na najwyższej wieży średniowiecznego porządku pełni swoją wachtę Siostra Aloysius (daruję sobie polski odpowiednik); niżej, gdzieś tak z wysokości drugiego piętra, przyglądają się inne zakonnice; jeszcze niżej, na pierwszym piętrze, siedzą głodni wiedzy, wiercący się i niegrzeczni młodzi ludzie; najbliższy ziemi szczebel, prawie w błocie, zajmuje czarny uczeń William London. Ale jest jeszcze sutanna, czyli przełożony probostwa Ojciec Flynn. Tak przedstawia się hierarchia. Ale, jak to bywa przy podziałach, każdy walczy o swoje. Jedni o bójki z kolegami, drudzy o kupione przez matkę spinki we włosach, inni o przeżycie, o - mimo wszystko -wybicie się ponad własny, szykanowany stan. W takiej sytuacji znajduje się William, milczący ministrant, za plecami którego - jako że nie ma kolegów, jako że własny ojciec tłucze go za kolor skóry, jako że jakby naturalnie (wówczas, w 1964, to było naturalne) potrzebuje opiekuna - "stoi" ksiądz. Jednak taka postawa, zdawałoby się miłosierna i trzeźwa, kiedy rasizm ma się nad wyraz dobrze, budzi podejrzenia. Oto i powód:
Duszpasterz razu pewnego poił czarnego chłopca mszalnym winem. Smaczne było, słodkie i z niebiański posmakiem. William, syn kogoś tam kogoś, otarł usta i podziękował. Jak przystało na dobrze wychowanego, ukłonił się i wrócił grzecznie do klasy. Nim minęło dni kilka, ksiądz napoił Williama (syna kogoś tam kogoś, który tłukł go niemiłosiernie a pasem skórzanym) ponownie, po czym, sprzeciwiając się Bogu, wykorzystał. Nazajutrz, po śniadaniu i pierwszym dzwonku porannej mgły, oblubienica pańska Siostra James dojrzała Ojca Flynn. Eklezjasta odkładał tkaninę (przypis: białą jak gołąb koszulkę) do szafki niewinnego Williama. Nie upłynęła godzina, a już Siostra James niosąc w dłoniach swe dwuznaczne myśli, biegła do biura przełożonej swej, doświadczonej przez życie Siostry Aloysius. Wdowa, teraz jednak oddana Najwyższemu Stwórcy córka, skierowała swe niewzruszone oczy w niebo.
Trzasnęła żarówka i stały się wątpliwości!
Ci, co oglądali, powiedzą: zaraz, zaraz, przecież nic nie wiadomo, co on gada?! Ale Ci, co nie widzieli, pewnikiem pomyślą: wszystkiemu winien kaznodzieja (tak przecież napisałem), upił, zgwałcił - winny. Ha, i komu tu teraz wierzyć? Tym, co oglądali: dziewczynie, koledze, który był wczoraj w kinie? Czy mamie, która czytała opinie w znanym tygodniku? A może raczej małemu recenzentowi, który sieje herezję i drwi?
Przejdźmy jednak dalej. Pedofilia - temat na czasie (albo chyba od zawsze był mniej więcej na czasie), pomijam pojawiające się w mediach doniesienia o duszpasterskich gwałtach na nieletnich, pomijam wszystkie idiotyczne i robione domową metodą kreskówki typu Father Tucker the Child Fucker. To jedno zbędne tu. Kolejną dość istotną kwestią, jaką porusza film Shanley'a, a którą nie będę wewnątrz recenzji rozstrzygać, jest dialog, albo lepiej konflikt między konserwatywnymi wyznawcami religii chrześcijańskiej a tymi, którzy widząc, że świat prze niepowstrzymanym prądem, próbują zmienić podejście do wiary i sprawić, by była mniej ciężko strawna, słowem przyjazna. To drugie zbędne tu.
Podejście do religii, ale i to, co wolno oraz to, czego nie wolno, dzieli stojących po obu stronach muru Siostrę Aloysius i Ojca Flynna; wianek na kobiecą głowę, wygodny fotel pod tyłek mężczyzny. Motyw zostaje wykorzystany, trzeźwy reżyser zaczyna tupać i ładnie idzie dalej. Przedstawia lejącą się winem i rozhahaną kolację "U Flynna", a za moment i dwie anegdotki - ciche nalewanie mleka (mle-ko czyste jest, prawda? i białe?) plus milczenie w "Karczmie u Aloysius". Reakcja widza? Hah, dobre! Podobnych zabiegów (nie widziałem spektaklu w Teatrze Polonia, ale mogę sobie wyobrazić przedzieloną na pół scenę: zakonnice-księża; platforma i krążymy) jest więcej, robione przy otwartym i trzeźwym sercu, robią "tam jakieś" wrażenie, ale to wrażenie zwyczajnie nie pasuje. To tak jakbyście przyczepili mi kokardę, ubrali w obcisły fatałaszek i puścili, każąc wejść w sam środek najgłośniejszego sektora, na mecz polskiej piłki nożnej.
No nie obroni się, nie obroni!
Genialny scenariusz tli się wśród gruzów. A wszystko przez nieprzemyślane ujęcia, przez pokazywanie za dużo, przez zbyt nachalne wprowadzanie widza w tytułowe wątpliwości. Ale tego nie dało się popsuć! Shanley nie jest aż takim parciarzem, by rozwikłanie, jaka jest prawda, nie należało do każdego, kto wybierze się na seans. Wydaje mi się, nie!, nie mam żadnych wątpliwości, że mógł zrobić to lepiej, że z takim tekstem, ze sprawdzonym na deskach manhattańskiego teatru pomysłem, przy spojrzeniu filmowca, a nie reżysera teatralnego, powstałoby starcie dwóch przeciwnych: poglądów, płci i postaw, tak że te trzy litery "p" po zsumowaniu strzeliłyby w moją głowę kolejnym "P", to jest Piorunem. Bo gdyby reżyser nie wiedział o takim diamencie, z pewnością nie zdradzałby aktorowi grającego Ojca Flynna, czy odtwarzana przez niego postać, ma na koncie grzech pedofilii. Philip Seymour Hoffman (świetna Rodzina Savage utwierdza mnie razem z Wątpliwością w jego niepospolitym talencie) odpowiedzialny za tę rolę wiedział więc jako jedyny, może nawet na całym planie filmowym, o winie lub bezwinie księdza. Reszta musiała zadowolić się własną interpretacją, nawet Meryl Streep (lubię tańczyć przy ABBIE, ale tu mnie wkurzyła, no-sz cholernie wkurzająca baba, pardon, zakonnica), w jednej z jej najlepszych kreacji, która razem z Seymourem trzyma Wątpliwość, mimo rażąco długich dialogów, na poziomie jadalności.
Dziwaczne to trochę.
W filmie, który od podstaw opiera się na konflikcie słownym, czułem dłużyzny. Zrzucam swoje odczucia na podstawę, jaką jest w tym przypadku teatr i na brak wyostrzonego zmysłu Shanley'a, tj. brak filmowego czucia w palcach u nóg. Tak, sceny przerywane są - nazwijmy to mało naukowo i mało specjalistycznie - "przeszkadzajkami" ze źródłem na Broadway'u: kobieta z kotem, przepalająca się dwukrotnie żarówka, zamiatający liście symboliczny wiatr. Za pierwszym razem spełniają swoją powinność - wydłużają rozmowę, gdy niecierpliwy widz drepce w miejscu - stanowiąc niezły odnośnik do psychiki. Ale nie wtedy, gdy się go powtarza! Telefon w kluczowym momencie, podnosząc wypowiadane przez bohaterów słowa do krzyku, denerwuje. Jednakże cały urok pryska, gdy Siostra James wykrzykuje: "Czy mogę odebrać ten telefon?!". I jeszcze końcówka. Polecam zobaczyć ją na własne oczy, bo scenariusz (jak dobrze, że to finisz) traci w tym momencie na wyrwanym ni z gruchy, ni z pietruchy wyznaniu zakonnicy i równocześnie kobiety.
Łeb, szyja i kolka, nie mówcie, że nie przestrzegałem.
Pomimo recenzenckiego biadolenia nie trzeba skreślać Wątpliwości. Jest tam kilka wyjątkowych albo po prostu genialnych scen, np.: z wizerunkiem papieża nad tablicą lub drugiego kazania o poduszce i grzesznej kobiecie. Właśnie one zapadną razem z grą aktorską "uległego" Seymoura i "despotycznej" Streep w nawet najbardziej niedostępną pamięć.
Kończy się Wątpliwość, nie kończą się jednak wątpliwości. Shanley postarał się, by podczas projekcji stawiało się jedną nogę w tyle i zaraz pierdołowato, kopiąc piszczele partnerki, przenosiło ją do przodu. Nie wiedząc, kluczyło, jak wypowiedzi bohaterów blisko, blisko obok prawdy, ale nie na tyle, by nazwać to tańcem i pewnością, bossa novą i nieodwołalną decyzją widza.
 
Wątpliwość, reż. John Patrick Shanley, scen. John Patrick Shanley, zdj. Roger Deakins, muz. Howard Shore. USA, 2008.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy