Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 40 (13/2008)

Bookmark and Share

KRYZYS = SMUTA a później znowu Piękno

(2009-02-25)

KoZa
Więcej fotek w galerii

Druga część spowiedzi koZy Rafała Kozińskiego przed nieświadomym ludem, który reprezentowali: Alicja Kawka i Piotr Choroś. Część pierwszą znajdziesz tutaj.

Człowiek powinien mieć kryzę [kryzys] w życiu, czyli głębokie doświadczenie, które doprowadza go do dna. To może być bieda, może być kryzys fizyczny, kryzys psychiczny. Ważne, aby go przejść. Wtedy człowiek się umacnia. Po wyrzuceniu z Chatki miałem taką kryzę. Zero i nic. Związane to było z tym, że nie chciałem już Warszawy, nie było wyjazdów z teatrem. Pół roku nic. Nie chciało mi się już sprzedawać do agencji. Pół roku jadłem jeden posiłek: kartofle z cebulą. To było najtańsze. Okazało się, że ludzie, którym dawało się zlecenia i zarabiali pieniądze dzięki tobie, którym zawsze pożyczałeś kasę stawiałeś piwo, dawałeś papierosy, bo miałeś pieniądze - nie chcą ci nic pożyczyć, bo jesteś już na dnie. Dla ludzi był to sprawdzian. Niektórzy byli normalni, ale większość się odwróciła, gdyż wolała się zajmować tymi, którzy są teraz na filarze. Ciekawa rzecz. Szymon [Pietrasiewicz] co niedziele jeździ do babci na obiady, a tam dostaje ze trzy snickersy i coś jeszcze, wpadał w niedziele, a to zostawił paczkę makaronu, a to trzy snickersy. Wpadał niby zapalić papierosa i wypić herbatę, a i litr oleju przyniósł. I takie rzeczy się zdarzały. Ale większość ludzi pożyczyła kasę i więcej już nie chciała, bo wiedziała, że jest kryza. 80 procent się totalnie odwróciło. Należało to przeżyć, gdyż to umacnia. Głęboko się zastanowiłem i przewartościowałem swoje życie i myślenie. Zacząłem szukać przestrzeni, bo doszedłem do wniosku, że Theatrograf powinien gdzieś mieć kontynuację, jeżeli już nie będzie go w Chatce. To też ciekawa historia. Tydzień po wyrzuceniu mnie, Szymon dostaje propozycję od szefostwa ACK, że już Kozy i Patrycji nie ma, to może on by zrobił Theatrograf. Przyszedł i pyta co robić. Mówię mu: "Szymon, wybieraj. Sytuacja jest Twoja. Zrobisz, jak będziesz chciał. Ja nie będę miał pretensji. Nie zrobisz, też nie będę miał pretensji. Jest to czyste, ale zastanów się. Jeśli my zostaliśmy tak załatwieni, to jak ty możesz zostać załatwiony za rok? Prześledź sobie etykę tego w głowie.". Stwierdził, że jednak nie.
W chęci poszukiwania przestrzeni dla Teatrografu trafiłem do Centrum Kultury. Zacząłem rozmawiać z Rzepeckim. Trochę go znałem i kojarzyłem. Zacząłem z nim rozmawiać. Jedna rozmowa, druga, a on nagle zrobił ciekawą rzecz. Mówi: "Chodź, coś ci pokażę". Otworzył mi przestrzeń Akademii Medycznej (zdegradowana cześć klasztoru powizytkowskiego, w którym mieści się CK). Była zamknięta, parę miesięcy wcześniej Akademia się wyprowadziła. Przeszedłem z nim po tej Akademii, po tych labiryntach. Mówi, że mi coś pokaże. A tam się można było totalnie zgubić. Myślę, o co mu w ogóle chodzi? Chodzimy po tej Akademii przez godzinę. Nagle doszliśmy do jakiejś salki, a on mówi: "o, ta półka jest fajna, mógłbym mieć taką w domu, ale nie potrafię jej stąd wziąć". Jakiś pojebany koleś. Co on jest pedał kurwa? Prowadzi mnie przez godzinę i pokazuje mi półkę, którą chciałby mieć w domu?! Jakoś nie mogłem tego zrozumieć. Chodziło o to, że on chciał mi coś pokazać, ale nie wiedział dokładnie co. Z drugiej strony liczył na to, co ja powiem. Była to sytuacja dość ciekawie rozegrana z jego strony. Po tygodniu już ułożyło mi się w głowie i pomyślałem, że może tu i tu... może to, może to... Zaczęliśmy rozmawiać.

GOMBROWICZ
W międzyczasie..., pamiętajmy, że były to wakacje które spędziłem w Lublinie. Nie miałem kasy. Chodziłem, oglądałem Lublin. Nie chciałem wyjeżdżać tylko jakoś to przeżyć. To było ciekawe, żeby zostać i zobaczyć, co jest w Lublinie w wakacje. Chodziłem dużo po parku saskim i wkurzało mnie, że muszla stoi pusta. Nowy obiekt - mnie to strasznie frustrowało. Wiem, że koncerty kosztują ileś, ale kino i puszczanie kina w muszli jest banalne. Któregoś dnia chodząc po tym parku zdecydowałem się, że wskoczę przez płot i sobie obejrzę ten cały obiekt. Stwierdziłem, że kino będzie idealne. Widać ze wszystkich stron, duży ekran, wszystko sobie wymyśliłem. Jak z Rzepeckim zacząłem rozmawiać to mówię mu o tym kinie. Okazało się, że zbliża się rok gombrowiczowski i można by cyknąć tam Teatry Telewizji związane z Gombrowiczem. Namówiłem Janusza Opryńskiego. I uwaga... Na Teatr Telewizji, był wrzesień, w październiku miały być Konfrontacje, przychodziło po siedemset osób! Szok. Opryński się totalnie zdziwił. Namówiłem go, by ostatnim przedstawieniem było Ferdydurke, i aby oni przed festiwalem zagrali Ferdydurke zamiast Teatru Telewizji. Prawie prawie już byliśmy dogadani, ale któryś z chłopaków zachorował i puściliśmy Ferdydurke z Teatru Telewizji. Nie poszło na żywca. Janusz się zdziwił, że można takie rzeczy w muszli zrobić. Zaczęliśmy dalej rozmawiać z Rzepeckim o Theatrografie, z Januszem o innych rzeczach. To był jednocześnie czas, kiedy postawiliśmy pomnik Gombrowicza, z Olkiem, Rosłoniem, i Klimkiem; zrobiliśmy klub festiwalowy, ziemiańską. Gombrowicz z Piłsudskim rozmawiał na żywo na Placu Litewskim pod chmurką. Pomnik Gombrowicza był wyższy. Rita Gombrowicz była szczęśliwa i stwierdziła, że to najlepszy pomnik Gombrowicza, jaki widziała i sam Gombrowicz byłby szczęśliwy.

Więcej fotek w galerii

D.U.P.A.
W międzyczasie była jeszcze historia D.U.P.Y., która się rozrosła do klubu i do przestrzeni zupełnie wyfreakowanej, z boku CK-u. Większość ludzi z CK-u nawet nie wiedziała, że jest D.U.P.A, że tam są pracownie, jakieś działania, imprezy - oczywiście robione najczęściej na nielegalu. O części administracja wiedziała, o części nie. Gehenna dwóch pierwszych lat polegała na tym, że czasami przychodziliśmy i nie było kluczy do D.U.P.Y. Nauczony doświadczeniem Piwnicy szybko dorobiłem klucz [śmiech]. Wydarzyło się tam dużo ważnych rzeczy, imprez klubowych, ale też poważnych, również półkomercyjnych. Nawet była taka historia, że przyszedł jakiś koleżka i chciał całą D.U.P.Ę wynająć za 20 czy 30 tysięcy. Dla Marlboro chyba. Ale jakoś terminy nie pasowały i powiedziałem, że D.U.P.A nie będzie Marlboro służyła.
Najlepsza historia była, jak kiedyś Olo [Janas] z Rosłoniem siedzieli w D.U.P.I.E i coś spawali, przygotowywali scenografię i nagle dzwonek. Rosłoń otwiera, patrzy - stoi 20 czy 30 osób po czterdziestce. Myśli: "chyba się pomylili" i zamyka drzwi. Za chwilę znowu dzwonek. Otwiera, a tu pani pokazuje mu plakietkę: "dzień dobry, jestem przewodnikiem PTTK, proszę państwa, tutaj znajduje się Doskonale Ukryta Przestrzeń Artystyczna, czy mógłby pan nam otworzyć i pokazać, bo mam tu wycieczkę?". Rafał po prostu w szoku. Mówi: "Nie, nie, nie, tutaj są prowadzone prace artystyczne, nie wolno oglądać". Zamknął drzwi. Znowu dzwonek: "Ale ja bym chciała pokazać, co tu się dzieje!". "Nie, nie, nie, tu są prowadzone bardzo poważne prace, spawanie, cięcie, nie wolno!". Pani przewodniczka nie traci rezonu: "Widzą państwo, artyści pracują, nie wolno im przeszkadzać!".
W pewnym momencie D.U.P.A zaczęła być klubem, choć wcześniej z Oleksym [tzn. Janasem] założyliśmy, że tam mają się dziać różne artystyczne rzeczy. Nie interesuje nas sytuacja, że przyjdzie didżej, a ktoś będzie sobie lał piwo, mniej lub bardziej legalnie. Niech to ma jakąś treść, jakiś sens. Jeśli gra didżej, to niech będzie jakaś totalna dekoracja, niech będzie jakiś pomysł. Niech to będzie przynajmniej konkurs vi-jejów, którego zresztą nigdy nie było w Lublinie. Teraz z tym samym męczy się Tektura. Nie ma sensu robić imprez tylko dlatego, że nie ma ich gdzie indziej zrobić. Stwierdziliśmy, że zamykamy D.U.P.Ę na koncerty. Teraz sporadycznie są tam koncerty, głównie te, które się nie mieszczą w CK-u. Woleliśmy te przestrzenie trochę przerobić. Na przykład zjawił się tam Tomek Bazan. Jak jeszcze Plazy nie było, tylko w tym miejscu była wielka dziura. Idziemy pewnego razu tamtędy z Oleksym, spotykamy znajomych, którzy idą ze swoimi znajomymi i nagle ktoś mówi: "My mamy próby na KUL-u, najpierw godzinę wynosimy krzesła z auli, mamy dwie godziny prób i godzinę wnosimy krzesła z powrotem". Mówię: "Olo, weźmy ich do D.U.P.Y, jak oni robią teatr, dajmy im jakąś salę na próby". I stąd się wziął Bazan w D.U.P.I.E. Na początku był w strasznym szoku - jak to, to ktoś mu daje salę i nic z tego nie chce? Cierpieli przez trzy lata strasznie, bo na przykład nie było prądu, tylko Olo wiedział, gdzie jest prąd w D.U.P.I.E. Myślę, że do dzisiaj większość elektryków CK-owskich nie wie, jak się tam z prądem obchodzić. W tej chwili już mają tam normalną pracownię, zresztą nie tylko oni, jeszcze Scena InVitro, Stowarzyszenie Sztuczne, Kuśmirowski.
Cały CK nienawidził D.U.P.Y. Nikt nie chciał nam dać pięciu złotych. Pamiętam, że jak ktoś chciał zrobić imprezę, musiał kupić korki, bo ciągle wysiadały. W ten sposób się dokładało do jej funkcjonowania. W pewnym momencie CK-owi zaczęły być potrzebne te przestrzenie, ale my już z Oleksym coraz bardziej się wycofywaliśmy, stwierdziliśmy, że już nie ma sensu. Ale kiedyś policzyliśmy, że w DUPIE w ciągu trzech lat odbyło się ponad 150 wydarzeń. Skala bardzo poważnego domu kultury. Bez dofinansowania, żadnej pomocy, wsparcia. Po cichu, od Szamryka pożyczane sprzęty. Porównując z Tekturą, o tyle było łatwiej, że jednak można było coś z CK-u po cichu wyciągnąć, bo było blisko.

Muszlę każdy zna i każdy był. Muszla jest obiektem, który służy wszystkim i jest dla wszystkich. Jeżeli przychodzi pani z jakiegoś domu kultury i chce pokazać dzieci tańczące w sukienkach w biedroneczki, to należy to jej zorganizować. A pani nie wie na przykład, jak zrobić imprezę i nie wie, że jak się robi takie wydarzenie, nawet nie jest celem, żeby dużo ludzi przyszło, tylko żeby pokazać pani, jak należy coś takiego zorganizować, jak wyjść w przestrzeń publiczną ze swoimi działaniami. Edukujemy w ten sposób ludzi, uczymy, jak animować takie działania.
Po pierwszym sezonie w Muszli i pierwszym Sylwestrze [koZa organizował miejskiego Sylwestra w latach 2004-2006] zacząłem poważnie zastanawiać się nad przestrzenią miasta. Zaczęliśmy myśleć o Starym Mieście. Jakby wejść w tę przestrzeń. Wróciliśmy do Nocy Świętojańskiej, dogadałem się z Agnieszką Matecką czyli z Mikołajami. Na Starym Mieście wtedy jeszcze nikt się nie chciał zgodzić. Mówiłem: "To zróbmy przynajmniej w Muszli, żeby tego nie stracić". Następnego roku już wróciliśmy na Farę. Z Mikołajami i z Agnieszką zaczęliśmy drążyć temat, robiliśmy jako CK i Mikołaje, a w tym roku już sami robią.
Dodatkowo rzuciliśmy się jeszcze na Dni Lublina. Kiedyś Dni Lublina polegały na tym, że: "Uwaga, przychodzi czerwiec, o cholera, coś tu trzeba zrobić. 13 czerwca jest święto patrona, św. Antoniego, no to zrobimy mszę. Dobra, siadamy i dzwonimy po wszystkich instytucjach kultury i pytamy co akurat robią". I wpisywało się na plakat wszystko, co akurat w tym czasie działo się w Lublinie. A na koniec, żeby były chleb i igrzyska, bo takie było myślenie urzędników, wielki koncert na Placu Zamkowym - Budka Suflera albo Bajm. Perła się leje strumieniem, bardzo tanio, w plastiku. 150 tysięcy wydane na koncert. Super. Wydarzyło się.
Wtedy zaczęliśmy z Rzepeckim gadać, co zrobić.

DNI LUBLINA
Przyszedł Karapuda, pojawił się Piotrek Zieniuk. We czwórkę z Rzepeckim żeśmy wymyślili, że Dni Lublina nie mogą wyglądać jak wyglądały (Karapuda został ściągnięty z Londynu, żeby robić marketing w CK, bo nikt tego wcześniej nie robił). Po pierwszym sezonie zaczęliśmy myśleć o Ogrodach Piosenek, o Dniach Lublina. Powiedzieliśmy, że chcemy je zrobić, pod hasłem Odkryjmy Lublin. Ustaliliśmy program. Tylko nie taki z wielkim koncertem na Placu Zamkowym, tylko program skierowany do poszczególnych ludzi. Stwierdziłem, że nic dla dzieci miasto nie robiło, więc wymyśliliśmy, że zrobimy lunapark w Ogrodzie Saskim. Czyli w tej cudownej zielonej przestrzeni wkładamy 10, 15 zabawek dmuchanych do skakania (takie zamki, zjeżdżalnie), kucyki, klauny, teatry dziecięce, malowanie asfaltu kredą i jest totalny lunapark. I dmuchańce, 10 dmuchańców za darmo. To było piękne wydarzenie, znajomych dzieci do dzisiaj to przeżywają. Stało się to tradycją i co roku odpalany jest ten lunapark. Inny patent, to np. w Muszli zagrały Strachy na Lachy dla młodzieży, dla tych 30-sto, 40-sto-latków Bajor, dogadaliśmy się z Teatrem Muzycznym i Teatr Muzyczny wystawił operę i operetki dla emerytów za friko. Bilet do Teatru Muzycznego kosztuje 50 zł. Było 1500 emerytów, którzy od dawna nie słyszeli operetki, bo nie było ich stać. Panie płakały po prostu dziękując, że mogły z powrotem uczestniczyć w swojej młodości.

PO BANDZIE
Był wymyślony program skierowany do poszczególnych grup wiekowych... Już nie pamiętam tych wszystkich rzeczy. Jakieś Sholaria i malowanie Litewskiego i Noc Świętojańska. Dostaliśmy budżet, nie oszukujmy się, że dali nam to do zrobienia. Szły wybory. I oni chcieli, żeby się coś fajnego wydarzyło, to być może będzie większe poparcie. My stwierdziliśmy, że absolutnie politycznie nie gramy. Robimy program kulturalny, nie interesują nas promocje koleżków czy innych panienek. Wykorzystaliśmy koniunkturę - im się chciało wydać pieniądze, a my wiedzieliśmy, jak je dobrze wydać. I tak w ostatniej chwili, chyba trzy tygodnie przed imprezą, było spotkanie w ratuszu, gdzie jedna pani, która zawsze robiła te imprezy powiedziała: "Ni cholery, to jest jakieś durne. W Lublinie nie ma chleba, mają być igrzyska, robimy Gwiazdę na Placu Zamkowym. Za te same pieniądze.". No to ja się wściekłem i poszło na noże.
- Proszę pani, ja nie wiem jakie ma pani wykształcenie, ja wiem tylko, że pani sobie zrobiła kilka koncertów - mówię. Zrobienie dużego koncertu na Placu Zamkowym jest banalne, bo to się rezerwuje plac, względem ustawy, dzwoni się do artysty, dzwoni się do kolesia, który robi technikę na scenie i dzwoni się do firmy ochroniarskiej. Można to zrobić w pół godziny, tylko trzeba mieć odpowiednią gotówkę. Tylko, że to nie jest nic kulturotwórczego, bo artysta, którego się zaprasza na Plac Zamkowy, stoi na scenie i udaje że śpiewa a wszystkie zbliżenia na gwiazdy Polandu to mamy w telewizorku i show jest lepsze. Możemy sobie oglądać co miesiąc takie imprezy w pudełku kolorowym.
Chcieli nas wycofać. Poszło po bandzie. Ludzie z kultury, potwierdzony program przez różne środowiska, wszystko zakontraktowane, a tu jakaś panna wyskakuje i mówi, że nie. Ówczesny dyrektor kancelarii stwierdził, że jednak my mamy rację, bo skoro środowiska kulturalne wymyślają, to jednak bardziej ma sens, niż pani, która robi coś tam coś tam... Co się okazało. Oni liczyli, że na Gwiazdę przyjdzie 10 tys. osób na Plac Zamkowy, bo to jest taki standard. Wtedy też zaczęliśmy inaczej podchodzić do promocji takich wydarzeń. Powstał pierwszy Jarmark św. Antoniego, pamiętam wypucowaliśmy obraz Św. Antoniego na Bramie Krakowskiej, znaczy tą pleksę co ona go chroni. To też był szok, że zajęliśmy się takimi rzeczami, powiesiliśmy takie półhistoryczne flagi, które sami zrobiliśmy, żeby udekorować miasto. Na tych wydarzeniach było 100 tys. osób. Na samym Jarmarku Antoniego przewinęło się w ciągu jednej doby 20 tysięcy, na lunaparku było 15 tysięcy, raporty dawały nam policja i ochrona - sami byli w szoku, że tak się dzieje. Wszystkim jest łatwiej odpalić jedną imprezę i mieć to gdzieś, a nie prawie 2 tygodnie ciągu wydarzeń. Okazało się, że można w tym mieście zupełnie inaczej. To po raz kolejny odkryło, że należy myśleć inaczej o przestrzeni. Później to już była lawina pewnych zdarzeń. Miasto zaczęło nam zlecać coraz więcej i coraz więcej pytać, i zastanawiać się, i rozmawiać o  wydarzeniach, które się dzieją w przestrzeni publicznej. Zaczęliśmy o nich zupełnie inaczej myśleć. Staliśmy się centrum imprez plenerowo-artystycznych. Przynajmniej odbiliśmy to miasto. W Lublinie jest problem, że nie ma zbyt wiele przestrzeni do kultury. Przestrzeń publiczna była zajęta tylko dla gospodarki i komunikacji. Kultura w nią nie wchodziła, a jak wchodziła, to sporadycznie. Później naturalne było już, że odpalił się Jarmark Jagielloński.

JARMARK JAGIELLOŃSKI
Idea Jarmarku już gdzieś krążyła po Lublinie, ludzie rozmawiali o tym, że można by zrobić jarmark, bo kiedyś były. A my mieliśmy mocną grupę. Nas kilku - ja, Rzepecki, Zieniuk, Karapuda, wtedy jeszcze z nami bardzo mocno siedział, Oleksy, później przyszedł jeszcze Robert Zając, też były dziewczyny - Agata Will, Karolina i Marysia, Agnieszka, Martyna. Nagle się okazało, że jest jakiś projekt do Interregu [fundusz UE], w ostatniej chwili, że można pisać, zostały 2 tygodnie, 70 stron aplikacji. Siedzieliśmy tydzień, nie wychodząc w ogóle z CK-u, w piątkę, na zmianę pisząc po prostu, śpiąc, pisząc, śpiąc, pisząc. Pomagała nam wtedy zewnętrzna fundacja. Napisaliśmy. Poszła aplikacja. Przyszło pół miliona.

NOC KULTURY
Różni ludzie, różnie mówią, że oni wymyślali. Niech już tak zostanie. Sukces ma wielu ojców. Wzięliśmy ją z Rzepeckim na swoje barki. Najwięcej wtedy Agata Will się przeorała i nauczyła. Generalnie wszyscy strasznie dużo się przy pierwszej edycji nauczyliśmy. I poszła ta Noc Kultury energią ludzi, którzy w niej wystąpili i po niej chodzili. Ważne tu były spotkania z tymi, którzy chcieli w niej uczestniczyć i tu mi pomogło doświadczenie ze ZdaErzeń, otwartości i zrozumienie drugiego. Grzesiek wymyślił Czarcią Łapę, że to prezydenci podpisali z marszałkiem i żeby to było bardziej medialnie. I poszło. Nie będę opowiadać, o Nocy Kultury bo jak ona wygląda, to każdy widzi.

GRUPOWA GŁOWA
Pracujemy grupowo decyzje podejmowane są czasami systemem wiecowym a projektowo znaczy, że wybieraliśmy z siebie lidera pewnych zadań. To też ciekawa sytuacja, że jeżeli jest Jarmark, to ostatnim decydentem Jarmarku jest Zieniuk i ja muszę ulegać jego decyzjom, nawet jeżeli się z nim nie zgadzam. A ostatecznym decydentem techniki np. był Ollo. Możemy sobie rozmawiać, ale na końcu ktoś ostatecznie decyduje i bierze odpowiedzialność na siebie. Jak dziewczyny robiły w tym roku Festiwal Opowiadaczy, to ja się nie zgadzałem z pewnymi punktami, ale to był ich projekt i podejmowały ryzyko.To coś mówi o systemie zarządzania u nas wewnątrz. Tak to się fajnie pracuje grupowo.

PLANETA I INNE IMPREZY
Z dwóch osób, które miały 5 lat temu wizję, w tej chwili siedzi tutaj 20. A już nie będę mówił, ilu jest współpracowników zewnętrznych, którzy na stałe przychodzą i generujemy. W tym momencie jesteśmy tworem, który pozyskuje środki finansowe, czy realizuje specjalnie na zlecenie różne rzeczy. W zeszłym roku mieliśmy totalne szaleństwo - Muszla Koncertowa, Noc Kultury, Jarmark, oddaliśmy Planetę Lublin do miasta, bo bardzo chciało biuro marketingu miasta to zrobić. To jest taka moja teoria animacyjna, że robisz, pokazujesz pewne standardy i zostawiasz je na pewnym poziomie i zajmujesz się czymś innym. Odkrywasz, eksploatujesz nowe złoża. Robisz do pewnego momentu, a później ktoś to bierze i niech robi, tylko żeby nie schodzić poniżej przyzwoitego poziomu, to nie wolno. Mam pomysł na sylwestra w przyszłym roku, w tym nie było żadnej wartości dodanej, aby tylko był. Jak my robiliśmy sylwestra, to rozdaliśmy parę tysięcy czapeczek, piszczałek i masek, po to, żeby ludzie, którzy nie mają kasy, żeby pójść na bal salonowy poczuli się jak w karnawale. Planeta Lublin nie powinna już być kulturalna. Ogrody Piosenek odsunęliśmy na lipiec, bo w czerwcu się za dużo dzieje kulturalnych rzeczy - w tym czasie są Sąsiedzi, Noc Kultury, Noc Świętojańska, a to są sztywne terminy. Nie ma sensu robić imprezy kulturalnej z Planety,  lepiej zrobić społeczną. Społecznych akcji nie ma w Lublinie.

WARSZTATY KULTURY
Powstał ośrodek [Ośrodek Animacji Kultury przy CK]. Sam się tworzył, w końcu powstał. Rok temu mentalnie, a później fizycznie przenieśliśmy się. Wcześniej siedzieliśmy w Batyskafie, w pomieszczeniu, które ma 25 m kwadratowych na podstawie i cztery metry do góry. Na półpiętrze siedziało np. 15 osób, dwie linie telefoniczne, 14 prywatnych komputerów, bo CK był biedny i w kulturze nie było nic. Był jeden komputer oficjalny, a tymczasem moje dwa komputery prywatne poszły z dymem, bo tam za duże było przeciążenie. Dzwonienie z własnych komórek itd. Wtedy dużo pomógł Wysocki Włodek [wice prezydent od spraw kultury]. W zeszłym roku się wynieśliśmy. Znaleźliśmy przestrzeń, wyremontowaliśmy to miejsce, w którym teraz siedzimy, czyli kawałek D.U.P.Y., cztery pomieszczenia biurowe. Naszą wizją jest, żeby przejść stąd i przejąć obiekt warsztatów, na który mam pomysł innego wykorzystania - nie będzie to sztywny obiekt kulturalny zwany Centrum Kultury, czy Chatką Żaka, czy jeszcze innym WOK-iem, tylko prowadzony w sposób otwarty, przez młodych ludzi, kreujący, eksplorujący nowe obszary, które w Lublinie nie są do tej pory dotknięte. Nie chcę zdradzać tajemnicy, bo pracujemy mocno nad programem. Dlaczego nową instytucję? Dlatego, że zatykają się fundusze i programy, możliwości pozyskiwania środków z poza Lublina. Centrum Kultury jest federacją podmiotów. Tutaj jest Galeria Biała, 3 bardzo mocne festiwale teatralne, 4 środowiska teatralne skupione w Teatrze Centralnym, które robią premiery teatralne, Ośrodek Sztuki Performance, Dział Edukacji, Dział Impresaryjny, my z naszymi działaniami i załóżmy, że każdy z tych tworów, kilku filarów, które tworzą Federację CeKowską chcą pisać programy o dofinansowanie do Ministerstwa, a tam można napisać tylko dwa wnioski na instytucje, a każdy federacjusz ma przynajmniej trzy pomysły na siebie. Można by było łączyć pewne działania, tylko że to jest tworzenie fikcji i później dzielenie tego wniosku, rozliczanie się, kto kogo koordynuje jest bez sensu. Czyli wymóg chwili, ale też jakby nasza wizja i wola, bo więcej rzeczy robimy poza CeKiem, ponieważ w Centrum dzieje się tyle rzeczy, że brakuje sal to poszliśmy w przestrzeń miasta. Przejście i robienie fili, a później być może nowej instytucji, ma totalny sens. Jest po prostu taka potrzeba. Kolejne miejsce, z którego będzie można aplikować o fundusze ale najważniejsze - kolejne miejsce, gdzie żyć będzie kultura.
A tak to mi się już nie podoba tutaj atmosfera i praca. I pewne twory, jakie tu powstają, układy, które są w środku mi nie odpowiadają. Ja jestem jednak trochę bardziej uwolniony, zawsze byłem z boku i wolę być.
Jesteśmy młodzi nadal, mamy dużo energii i ja bym chciał postawić instytucję, która będzie miała zupełnie inną sytuację - wchodzisz i jest po prostu uśmiech na twarzy, a nie to, że jest problem, że nie mam czasu. Bardziej w tą stronę. Można przyjść z radością i normalnie porozmawiać. Jeżeli ktoś przychodzi do instytucji i mówi: "Czy ja mógłbym dostać salę? Chciałbym robić teatr. Robić próby.", to to już jest wielka odwaga. Jak dawałem salę takim młodym ludziom, którzy przychodzili, to dawałem i nie pytałem o nic. Przyszedłem po 4, 5 próbach, widziałem, że się coś dzieje, pytałem: "Co robicie? Czy mogę siąść, zobaczyć?". I zaczynałem rozmawiać. Bez sensu na początku jest wymagać aplikacji i opisu, co będziesz robić, spektakl na podstawie tego i tego, metodą taką i taką. To jest bzdura, bo młody człowiek nie wie jeszcze, co chce w ogóle osiągnąć i gdzie jest. A niech sobie popróbuje, a może mu się znudzi. To nic nie kosztuje, trzeba eksperymentować. Dlatego warsztaty mają pójść w tą stronę, bo chcemy to nazwać Warsztaty Kultury, żeby się tam uczyć żyć praktykować.

INKUBATOR
A! Inkubator. To też ważna rzecz. Bardzo byśmy chcieli robić więcej, ale się ograniczamy z pewnymi rzeczami, żeby nie pojechać za daleko, dlatego że nagle się okazało, że w Lublinie nie było z kim nowym nie zajętym pracować. Nie było kogo odpowiedzialnego wziąć do pracy, bo to nie jest fabryka, że siedzisz i masz wyznaczniki, tylko to trzeba mieć odrobinę umiejętności lub odrobinę doświadczenia i wiedzy. Szukaliśmy młodych ludzi na przestrzeni Lublina, menadżerów. I tak żeśmy pościągali tutaj do siebie strasznie dużo osób, ale w pewnym momencie moglibyśmy zrobić więcej. Napisać więcej wniosków, ale baliśmy się, że nie damy rady. Nie damy rady, bo nikt tego nie zrobi. A nie ma sensu zostawić komuś projektu od początku do końca, bo ludzie są niedoświadczeni. Dlatego powstał Inkubator, żeby grupowo wykształcić ludzi, i uwaga, nie tylko dla nas, że oni mają służyć nagle CeKowi, czy Warsztatom. To jest po to, że gdy pojawi się 20-stu menadżerów w jakiś sposób doświadczonych, (bo oni mają już jakieś doświadczenie i za zadanie w Inkubatorze zrobić swój własny projekt i przejść go od początku do końca, od napisania, do rozliczenia), to oni sobie znajdą swoje przestrzenie, albo się przykleją gdzieś indziej. To jest wolna sytuacja. Inkubator powstał też w perspektywie 2016.

LUBLIN 2016
To co wydarzyło się ze stolicą kultury to wkład wszystkich ze sfery kultury i skumulowanie energii. Noc Kultury odczarowała typowy marazm lubelski i wszyscy żeśmy uwierzyli w magiczną prowincję wschodu. Tu jeszcze raz podkreślę sprawę Wysockiego Włodka - on pcha ten kamień 2016 jak Syzyf i czasami mam wrażenie, że ci wielcy lubelscy polityczkowie nie rozumieją, że to może być skok cywilizacyjny, jak mawia starszy z Pietrasiewiczów.

2016 to jest tak, że sam masz wiedzieć, co zrobić, nie ma schematu zachowania i kolejnych kroków do wykonania. Wszyscy muszą robić i generować co potrafią najlepiej. My sami, Sami sobie wymyślamy. W tym roku pojechaliśmy totalnie w stronę ukraińską, to że wysłaliśmy ludzi na Drabinę [V Międzynarodowy Festiwal Teatrów Amatorski "Drabina"], to że Jazz Bez, to że powstał ciągły już projekt L2 był tu i tam, i w ogóle układy z Ukraińcami, które w przyszłym roku się skumulują jeszcze bardziej, bo razem z nimi zakładamy związek stowarzyszeń, który ma działać na rzecz poprawy wizerunku Lublina i 2016, pozyskiwania pieniędzy na wschodnią Europę itd.

Jest też wiele rzeczy, z których jeszcze nie widać realnego efektu, ale one się za chwilę pojawią, a są to już naturalne procesy, to że np. Grzesiu Kondrasiuk w zeszłym roku postawił portal Kultura Enter, który funkcjonuje i stał się płaszczyzną wymiany idei, Miłosz z ZOOMA, który wkręcił się w temat 2016, tak można wymieniać.............

Kończąc. Bardzo zadowolony, jestem że postawiłem na to, żeby pójść w 95% społeczeństwa, którym kulturalnie się nikt nie zajmował.
Wcześniej kreowałem wszystko w sferze kultury alternatywnej czyli margines 5% ale zrozumiałem, że ci ludzie i tak są poszukujący, otwarci i kreatywni, oni sobie poradzą, zawsze coś znajdą i odkryją. Ale te 95% zostało odpuszczone na rzecz telewizji i billboardów. Stwierdziłem, że tym trzeba pomóc i ich odbić ze sfery komercji. Alternatywa zawsze sobie poradzi. Dla mnie najważniejszym sukcesem i efektem tych 5 lat działania było to, że w tym roku, przy podsumowaniu Lublina w sondażu jednej z naszych gazet na drugim miejscu efektów widocznych poprawy życia w mieście ludzie zauważyli kulturę. W ciągu 10 ostatnich lat w tym mieście o kulturze mówiło się gdzieś w jakiś zamkniętych gronach intelektualistów, może gdzieś na uniwersytecie, wśród artystów, może jakieś galerie, a tu mieszkańcy powiedzieli, że dla nich to jest ważne. Że to odczuli, to jest dla mnie najważniejsza rzecz, która zmieniła się w tym mieście i z tego najbardziej raduje się moje jestestwo.

PRACA
Praca mi nie sprawia kłopotu. Ja cały czas jestem w pracy. Ile siedzę tu w CK-u? Staram się wychodzić o 16, ale to nie znaczy, że przestaję pracować. Ja już nie potrafię inaczej żyć. Bardzo rzadko się wymykam z myślenia poza sferę kultury i sztuki. Spotykanie człowieka i rozmowa z nimi o wartościach, sztuce i kulturze, nie wiem, czy to jest praca, czy to jest życie. Tu mi się granica strasznie rozmyła. Czasami nie przychodzę przez 2 dni do CK-u, ale to znaczy że biegam po mieście i rozmawiam, rozmawiam. Jest czas, kiedy nie zajmuję się kulturą i Lublinem, bo i tak ja już swoje życie poświęciłem temu miastu. To jest czas, kiedy wyjeżdżam do ośrodka, do Walii, gdzie w ogóle przez 2 tygodnie nie dotykam niczego, ani internetu, ani komórki. I sobie siedzę na wyciszeniu i nic. Wtedy zupełnie odrealniam się od świata, absolutnie. Albo jak jadę do rodziców na 2 doby, na święta, wtedy też mnie nie bardzo interesuje rzeczywistość lubelska, ale później wracam z podwójnym impetem. Przynajmniej raz do roku muszę wyjechać. Ostatnio siedziałem w domku w górach walijskich, gdzie były tylko chmury, góry i owce. W domku był jeden kabelek z prądem, a woda to była deszczówka. I wtedy mam totalnie inne podejście do życia.
Ukochałem to miasto i życiorys mu poświęcam.
Jeden ząb straciłem w trakcie, gdy ZdaErzenia trzy razy do roku były, bo nie miałem czasu naprawić i musiałem wyrwać.
Nie żałuję, jestem szczęśliwy, spełniam się pięknie, nie dorobiłem się niczego, nie potrzebuję samochodu, mieszkam na Starym Mieście na wynajętym maleńkim poddaszu. Nie mam potrzeb materialnych - jak masz za dużo rzeczy, to musisz poświęcać im zbyt dużo czasu, żeby się nimi opiekować.
Jak Lublin dostanie tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2011, to opuszczę spełniony ukochane miasto, by rozwinąć się do wewnątrz.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy