Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 41 (3/2009)

Bookmark and Share

SPRYT PASOŻYTA

Piotr Choroś, Justyna Choroś (2009-03-13)

Marcin Wroński
Fot. Piotr Sztajdel (z archiwum Ośrodka "Brama Gr
Więcej fotek w galerii
Piotr Choroś: Z pierwszą częścią przygód komisarza Maciejewskiego jest problem. Książka jest niedostępna. Można ją jeszcze nabyć w wersji elektronicznej u wydawcy.
Marcin Wroński: Nie u wydawcy, ale to w sumie bez znaczenia. Istotne jest to, że faktycznie, tej książki prawie już nie ma – bo e-book trudno z czystym sumieniem nazwać książką. Dlatego żeby ułatwić życie czytelnikom, na swojej stronie internetowej umieściłem linki do księgarni, w których według mojej wiedzy można ją jeszcze znaleźć w wersji papierowej. Takie zniknięcie książki z większości księgarń to sukces, choć bolesny, gdy okazuje się, że znalazłaby jeszcze więcej czytelników, gdyby tylko była łatwiej dostępna.

Czy jest pomysł na dodruk pierwszej części „Maciejewskiego”?
O... ten pomysł jest od zawsze, tylko że jakoś nie jest realizowany. Pomysł pojawił się tak naprawdę tuż po wydaniu „Morderstwa pod cenzurą”, tylko wiadomo jak to jest w życiu, gdy ktoś musi wyłożyć jakieś pieniądze – księgarz i czytelnik narzekają, że nie ma, ja narzekam, że nie ma, wydawca narzeka, że narzekam... W dodatku kryzys szczerzy zęby – zupełnie jak w tych latach 30. XX w., które opisuję w swoich kryminałach.

Skąd wziął się u ciebie pomysł na pisanie kryminałów o Lublinie? Wcześniej nie pisałeś kryminałów.
Nigdy się nie przywiązywałem się specjalnie do jakiegoś jednej konwencji. Zaczynałem jako pisarz mocno przejęty artystowskim spadkiem po awangardzie, potem na jakiś czas zamilkłem, wróciłem jako fantasta, a wreszcie kryminalista. Dla mnie to zupełnie naturalne, bo różne konwencje lepiej lub gorzej pasują do różnych historii, które chciałem opowiedzieć. No ale dla innych bywa to dezorientujące, przyznaję. Zdarzało się, że księgarze mój pierwszy kryminał odruchowo stawiali na półce z fantastyką. A kryminał wziął się po prostu stąd, że szukałem środka, aby opowiedzieć o międzywojennym Lublinie. Ten historyczny pomysł lubelski ciągnął się za mną już kilkanaście lat, jeszcze od czasów studenckich. Zastanawiałem się nad różnymi wariantami, czy to ma być awangardowa saga rodzinna, czy coś w stylu Güntera Grassa – tylko bardziej słowiańskie, bardziej pasujące do naszego miejsca na Ziemi. W końcu stwierdziłem, że najbardziej nośnym tematem będzie temat zbrodni, że będzie to kryminał i postać jakiegoś lubelskiego twardego gliny, „Brudnego Harrego” czy kogoś tam... I tak powstał komisarz Maciejewski. Zresztą postać Zygi Maciejewskiego to zarazem żart literacki, nawiązanie do mojej pierwszej powieści, w której wystąpił facet o tym imieniu i nazwisku. Dawne dzieje, ale ten sam autor, więc kusiło mnie, żeby stworzyć jakiś pomost.

Dla mnie obydwie książki o Maciejewskim to niesamowite nagromadzenie szczegółów dotyczących Lublina. Lublin jest tam wszechobecny. Są tam szczególiki dotyczące kamienic, ulic, tego jak to miasto wyglądało, jak pachniało czy śmierdziało... Ile zajęło ci dojście do takiej biegłości w posługiwaniu się tym przedwojennym Lublinem, badanie tego? Wyobrażam sobie, że to żmudna praca, ślęczenie nad gazetami, archiwa, mapy...
Ja bym tego nie nazywał biegłością, co najwyżej sprytem. Ludzi o wykształceniu historycznym czy nawet bez tego wykształcenia, ale zajmujących się historią Lublina i o większej wiedzy na ten temat niż moja, jest co najmniej kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu w tym mieście. Ja jedynie na nich pasożytuję. Doszedłem do pewnego sprytu pasożyta, który pozwala mi wysysać z nich soki i przetwarzać z naukowo-niszowych na ogólno-popularne, a przy okazji stawiać lubelskie znaki popkulturowe. Naprawdę, to nie jest biegłość, a spryt, który polega na tym, że biorę poważny artykuł poważnego uczonego czy poważnego pasjonata, wysysam z niego co smaczniejsze kawałki – tak tworzy się scenka. Scenka w kibucu, scenka na Kośminku, scenka polegająca na tym, że jadąc samochodem, moi bohaterowie widzą, że na lotnisku przy Wrońskiej stoi taki a nie inny typ samolotu... To jest coś takiego. Jeżeli można mówić o moich dokonaniach, to nie są one natury merytorycznej, a jedynie metodycznej. Pełnię rolę nauczyciela – kogoś, kto w sposób prosty przekazuje nieprostą niszową wiedzę. Może to się wzięło stąd, że kiedy pracowałem jeszcze w wydawnictwie dla dzieci, jednym z moich zadań było adaptowanie książek. Brałem tekst pisany z myślą o dorosłych i przystosowywałem go do wiedzy dziecka, czyli było w tym jakieś przetwarzanie abstraktu na konkret i wywodu na narrację, bajdę, gawędę... Kryminały o komisarzu Maciejewskim nie są wprawdzie dla dzieci, ale mechanizm jest podobny – normalnego człowieka nie interesuje aż tak bardzo historia, jednak dzięki fabule, która go łapie na haczyk, przy okazji dowiaduje się czegoś o Lublinie, o klimacie tego miasta. Zresztą, jeśli wierzyć recenzentom, Lublin jest równoprawnym bohaterem moich kryminałów obok komisarza Maciejewskiego. Dzięki tym książkom Lublin czy lubelskie znaki popkulturowe, jak bandycki Kośminek, drobnomieszczańska Dziesiąta, elegancka “Europa”, obskórna “Wykwintna” czy Wydział Śledczy przy Pierwszym Komisariacie Głównym stają się w umyśle czytelnika pewnymi ikonami.

Na ile te książki są skierowane do nas lublinian, a na ile do wszystkich? Czy czytelnicy są z całej Polski?
Porażką byłoby myślenie o promocji Lublina w Lublinie. To ma trafiać i trafia do czytelników, którzy Lublina na oczy nie widzieli. Jest to po prostu dobry kryminał – a Lublin funcjonuje w nim jako tło, miejsce akcji oddane na tyle autentycznie, na ile to było możliwe. Ale ciekawa sprawa – dla większości czytelników spoza Lublina są to po prostu kryminały, natomiast dla dużej części czytelników lubelskich powieści historyczne. Tu ludzie nie pytają o charakter komisarza Maciejewskiego czy szczegóły śledztwa. Tu ludzie pytają, czy aby na pewno na rogu tej czy innej ulicy był ten budynek, czy aby na pewno wyglądał tak, jak go opisałem. Dla nich to powieści lokalne, a dzięki temu, że są “morderczymi czytadłami”, spełniają zarazem funkcję rozrywkową, jak i promocyjną.
Z tą promocyjnością to żadna lipa, mam naukowy dowód. W Sieci spotkałem się z taką historią mojej czytelniczki: napisała, że mieszkała w tym mieście od zawsze i nic, niespecjalnie jej się tu podobało. Cóż, taka to już niesprawiedliwość boża, jedni rodzą się w Lublinie, inni w Radzyniu, a jeszcze inni w Nowym Jorku. Ona akurat w Lublinie. Po “Komisarzu Maciejewskim” nagle okazało się, że obskurny budynek, do którego chodzi na zajęcia, nie jest byle jakim budynkiem, tylko Pierwszym Komisariatem Głównym, Wydziałem Śledczym, miejscem pracy komisarza Maciejewskiego. Tak że jest promocja i wewnętrzna, i zewnętrzna. Nie promocja niszowa, tylko skierowana właśnie do szerokiego konsumenta literek.

Czy masz odzew od czytelników?
Zdarza się. Mam swój blog, na którym czasem coś napiszę i ktoś czasem też mi coś napisze. Sporo rozmawiam z czytelnikami na spotkaniach autorskich. Siłą rzeczy najczęściej odbywają się w Lublinie. Ludzie na nich pytają mnie o historię miasta, o komisarza, o ciężką dolę pisarza... Ale kwiatów codziennie nie dostaję, więc chyba nie wykraczam poza standard.

Czy jest jakieś środowisko pisarzy zajmujących się kryminałami, okresem międzywojennym?
Środowisko to może za dużo powiedziane, ale pisarze jeżdżą na spotkania z czytelnikami, poznają się, wymieniają informacjami. Istnieją stowarzyszenia, kluby czytelników i portale, np. www.portalkryminalny.pl, www.zbrodniawbibliotece.pl, fora internetowe takie jak żywe forum „Gazety Wyborczej”. A przede wszystkim istnieje przyznawana co roku Nagroda Wielkiego Kalibru za najlepszy polski kryminał.
Zawód pisarza ma jednak to do siebie, że jest samotniczy. Ciężko się pisze książki w pięciu czy przy stoliku kawiarnianym albo w ciągłych rozjazdach. Trzeba się zamknąć w pokoju, skupić i pisać. Kiedyś wypadało gdzieś należeć, w tej chwili widać, że twórcy, którzy traktują swoje pisanie komercyjnie, a przynajmniej po części zawodowo, coraz rzadziej należą do stowarzyszeń literatów. Przeważnie robią swoje tak jak każdy. Jeśli masz firmę, nie musisz od razu należeć do związku pracodawców Lewiatan.

Trzeba oszaleć, żeby zostać powieściopisarzem?
Trochę tak, trzeba zaryzykować, bo czeka cię sporo pracy, a efekt niepewny. Najpierw trzeba po prostu nauczyć się pisać, wyszlifować warsztat, technikę, a przede wszystkim wpaść w rozsądne tempo, żeby pisanie książki nie pochłonęło całego roku czy dwóch lat. I nie znam innego zawodu, gdzie na początek twoja praca to w najlepszym wypadku jakieś 50 groszy za godzinę. Pierwsze lata pisania to praca społeczna. Oczywiście później zaczynają w to wchodzić jakieś pieniądze, ale wciąż jest to forsa krwawo zdobyta. Największym problemem jest czas, bo żeby coś z sensem napisać, trzeba temu poświęcić całkiem sporo czasu i energii – i tu zaczyna się szaleństwo, bo nie ma tak, że wychodzisz z biura i gasisz światło. Ale to nie wszystko. Nawet gdy mamy szczęście, jesteśmy już autorem w miarę znanym, wcale nie jest powiedziane, że nasza kolejna książka nie okaże się klapą. I zjazd. Okazuje się, że trzy miesiące czy pół roku naszego życia zostało zmarnowane. Równie dobrze moglibyśmy w tym czasie siedzieć w areszcie. Efekt ten sam.

Pisanie książki nie jest przyjemnością?
Pisanie książki jest pracą, a żadna praca nie jest przyjemna – z definicji. Są prace, które dają więcej przyjemności niż inne, ale nie ma tak, że codziennie tak samo ci się chce. Z drugiej strony jest to praca, którą zawsze chciałem wykonywać. No i mam, co chciałem.

W tej chwili pisanie to jedyna Twoja praca?
Nie, nie, nie . Nie jest jedyna, ale coraz bardziej główna. Znajduję się mniej więcej w połowie drogi od punktu wyjścia do celu. Tak na pocieszenie, nie trzeba koniecznie dobiegać czterdziestki, żeby sie znaleźć dopiero na półmetku. Po prostu był czas, kiedy się obraziłem na literaturę, robiłem całkiem co innego i w tym kontekście dla mnie jako autora był to czas stracony – co nie znaczy, że nie nabyłem pewnych doświadczeń, które dziś procentują. Mój powrót do pisania jako zawodu to był rok mniej więcej 2002. Czyli dojście do połowy drogi od mojego powrotu po literackim milczeniu zajęło mi około siedmiu lat.

Obydwie części “Komisarza Maciejewskiego” dzieją się po zamachu majowym, nasilają się tendencje prawicowe w społeczeństwie, są bohaterowie lewicujący... Można podejrzewać, że Maciejewski ma sympatie prokomunistyczne.
Ha, ha, ha!

Zaprzeczasz?
Nie, ale to jest zarzut, z którego się kiedyś tłumaczyłem na blogu. Maciejewski nie ma preferencji, nie jest kryptokomunistą i zaręczam, że kiedy dojdę do czasów powojennych, on wcale nie będzie po stronie władzy ludowej. Zresztą czy Maciejewski ma jakiekolwiek poglądy? Kieruje się bardziej stosunkiem do określonych ludzi niż do określonych idei. Może wyglądać na kryptokomunistę dlatego, że akurat redaktor Zakrzewski, sam przyznasz, dość porządny facet, przyzwoity człowiek, choć komuch...

ale przedwojenny...
...ale przedwojenny. Jeden z tych, którzy powinni zginąć w czystce, prawda? Więc ten porządny człowiek, tylko naiwny, jest kumplem Maciejewskiego. I tylko dlatego Maciejewski robi rzeczy, które wyglądają na sympatie lewicowe. Druga sprawa to element prawdy o międzywojniu, które było okresem podobnego jak dziś wariactwa na punkcie tego, kto jest komuchem. To przypomina trochę jak McCartyzm.

Nie pamiętam, kto oskarża go o te sympatie. To było na komisariacie?
Tak, na komisariacie w „Morderstwie pod cenzurą” jest postać wyjątkowej gnidy sanacyjnej, podkomisarza Tomaszczyka, który reprezentuje wszystkie cechy ówczesnego słusznego politycznie urzędasa.

Dla mnie współpracownicy Maciejewskiego są bardzo ważnymi bohaterami, są też bardzo sympatycznymi ludźmi...
Dziękuję w ich imieniu.

Czy snując opowieść, która w tej chwili składa się z dwóch tomów, myślisz, co się działo z Twoim bohaterem wcześniej, w dzieciństwie? Myślisz, z jakiego środowiska pochodził? Czy też później, co się stało, co taki bohater robi, co mógł robić?
Oczywiście, tylko to nie jest tak, że bohater, zanim stanie się bohaterem, ma pełną kartotekę. Jeden ma, inny nie – zależnie od tego, jak bardzo ta postać ma być eksploatowana. Natomiast rzeczywiście bohaterowie drugoplanowi w komisarzu Maciejewskim są piekielnie ważni. Sam Zyga Maciejewski jest postacią trochę egzystencjalną, a trochę wpisującą się w archetyp twardego gliny, takiego niepokornego, który nie zawsze słucha przełożonych, a robi swoje. Nie jest natomiast postacią, która mógłaby samodzielnie pociągnąć wątki historyczne. On jest po prostu człowiekiem. Natomiast ta cała zgraja postaci drugoplanowych, począwszy od tajniaków, którzy dla niego pracują, poprzez redaktora Zakrzewskiego, ludzi prawicy, antysemitów, Żydów itd. – to właśnie oni pokazują Lublin, tło historyczne. Te wszystkie związane z nimi wątki poboczne wstawiane są także po to, aby dotykać dzisiejszych czasów. „Morderstwo pod cenzurą” jest w pewnym sensie współczesną powieścią polityczną. Powieścią, która niedwuznacznie odnosi się do PiS-owskiego rządu. Pokazuje, że fajnie być patriotą, ale nie jest fajnie, jak patriotyzm jest nam urzędowo nakazany. Natomiast „Kino Venus” dotyka problemu społecznego – handlu kobietami, który jest tak samo aktualny dziś jak wówczas.
Zyga Maciejewski jest postacią, która oczywiście też ma swoją historię, jakiś balast w życiorysie – jak choćby udział w wojnie polsko-bolszewickiej czy rodzice-bojowcy PPS. Ale to są drobne przebłyski, bo on przede wszystkim zmierza do swojego celu – wyjaśnienia sprawy kryminalnej. Taka jest już po prostu generalna struktura kryminału. Główne postaci służą do rozwiązywania zagadek, a ciekawostki wprowadza ich otoczenie.

Czy Roman Binder ma swój pierwowzór?
Nie, nie było takiego człowieka. Żaden z redaktorów „Głosu Lubelskiego” nie zginął. Choć może i się należało (śmiech). Mówię tak, gdyż „Głos” był przed wojną tubą antysemityzmu, a jednocześnie najlepiej sprzedającą się gazetą w Lublinie. Nigdy nie miał problemów finansowych. Miał też duże zdolności przetrwalnikowe. „Nowy Głos Lubelski” był okupacyjną gadzinówką.
Jednak choć Binder został wymyślony, to wiele postaci z tła powieści jest historyczna albo ma historyczne pierwowzory. Autentykami są np. komendanci policji, a prawie autentykami redaktorzy Trąbicz i Zakrzewski. Pierwszy ma wiele cech Józefa Czechowicza, a drugi Józefa Łobodowskiego – dwóch najważniejszych lubelskich poetów dwudziestolecia międzywojennego. Są to subtelne, czasem ukryte tropy, bo taka jest koncepcja tych powieści – kwestie historyczne, choć potraktowane serio i wiernie, nie mogą ich zdominować fabuły. Bo tu chodzi o inteligentną rozrywkę, a nie nachalną edukację.

Czy możesz już zdradzić jakieś tajemnice dotyczące części, którą teraz piszesz? Kiedy będzie się działa?
W okresie okupacji. Wydaje mi się, że jest to dobry moment, aby trochę powiedzieć o granatowej policji. W tej chwili pojawia się coraz więcej książek historycznych na ten temat, choć do tej pory nie pojawiło się nic popularnego, przeznaczonego dla szerokiego czytelnika, co zrywałoby z wymyślonym przez komunę schematem, że granatowy to folksdojcz, sprzedawczyk, kolaborant. Bywało różnie i o tym będzie ta książka. Taki przykład z pierwszy z brzegu – policjanci mieli obowiązek stawić się do pracy, podobnie jak wszyscy urzędnicy. Nie było tak, że granatowym można było zostać lub nie. Kto się nie zgłosił, ryzykował życiem swoim i rodziny. No więc pytam – winni czy ofiary? Jeśliby przyjąć, że granatowa policja była taką jedna wielką megazdradą, megakorupcją, to może książka pomoże w inny sposób spojrzeć na ten problem – co to znaczy być winnym, co to znaczy być niewinnym, jak ludzie się zachowywali. Nie mówiąc już o tym, że okupacja to ciekawy okres w historii Lublina, a pokazywany dość jednostronnie. Pomijając zaś historię, będzie to ponad 300 stron wartkiej akcji i kilka zagadek, których nawet Maciejewski tak od razu nie rozwiąże.
 
W następnej części tylko Lublin będzie znowu bohaterem czy pojawią się inne miasta?  
W „Komisarzu Maciejewskim” wyjścia poza Lublin będą nieznaczne, ale równolegle pracuję nad rozpoczęciem nieco innego projektu – współczesnego kryminału, który też miałby pewne związki z Lublinem, ale już luźniejsze. Trochę Lublin, trochę Kazimierz nad Wisłą, trochę Warszawa... Bohaterem byłby dominikanin prowadzący pewne dość tajemnicze wewnątrzkościelne śledztwa.

Co będzie pierwsze? Kryminał współczesny czy Maciejewski?
Trudno powiedzieć. W tej chwili bardziej siedzę nad kryminałem współczesnym, ponieważ książkę o komisarzu wojennym mam praktycznie domyślaną do końca. Tylko siąść i napisać. Wiem, ile czasu mi to zajmie.

Dla mnie te książki są doskonałym elementem promocyjnym. Ciężko sobie wyobrazić coś lepszego do promocji miasta, niż książki, które są popularne, kupowane, znane... Czy urzędnicy widzą potencjał w „Komisarzu Maciejewskim”, w tym, co piszesz?
Promocja za pomocą literatury jest diablo skuteczna, bo to nie spot, nie żadne ograniczone w czasie działanie multimedialne, nie jakiś billboard, który znika po tygodniu. Zapewne więcej osób zobaczy billboard niż przeczyta książkę, ale ilu z nich będzie go pamiętać po pół roku? Tymczasem książka zostaje – co przeczytaliśmy, pamiętamy latami. A już w przypadku promocji miasta, pokazania jego klimatu, tradycji, lepszej metody nie ma. Stworzenie legendy miasta, jego trwałego wizerunku – to są rzeczy, które wymagają drążenia skały kropla po kropli i zajmują wiele lat. Ani Kraków nie stał się miastem artystów na zasadzie “pstryk, robimy kampanię reklamową”, ani Kazimierz nad Wisłą. Ratuszowym ekipom trudno jednak myśleć takimi kategoriami, bo determinuje je myślenie kadencyjne – muszą się wykazać dziś, natychmiast, tu i teraz, inaczej drugi raz ich nie wybiorą. Urzędnicy są w przeciwieństwie do mnie pod presją polityczną. W efekcie łatwiej im przychodzi podejmowanie działań doraźnych, drogich i medialnych niż drążenie skały kropla po kropli. Ale najważniejsze, że ma miejsce między nami próba dialogu – miejski marketing pomógł zrobić lubelską premierę “Komisarzy Maciejewskich”, na www.lublin.eu jest też zakładka “Lublin w kryminałach Marcina Wrońskiego” – ja z kolei, na jakie spotkanie z czytelnikami nie pojadę, przy okazji opowiadania o książkach, mówię o Lublinie. Po obu stronach jest więc jakaś porcja dobrej woli, mimo że miejska promocja wierzy w billboardy i multimedialności, ja wierzę w skuteczność literatury. Czyli może nie pochodzimy z innych planet, ale wyznajemy inne religie. Jednak żyjemy w epoce ekumenizmu. Jeśli dogadują się jakoś rabin z księdzem, to czemu nie pisarze i urzędnicy?
A skoro pytasz o sprawy promocyjne, to jest jeszcze jeden ważny element: media i instytucje kultury. I tu sytuacja jest wręcz idealna. Większość lubelskich dziennikarzy od razu zobaczyła w “Komisarzu Maciejewskim” i newsa, i potencjał, i danie regionalne. Pierwszy był “Kurier Lubelski” i Radio Lublin, ale szybko i inne media polubiły komisarza. Początkowo miałem wręcz obawy, bo był moment, kiedy dziennikarze wierzyli w lubelski, promocyjny sens tego cyklu nawet bardziej niż ja. Świetnie współpracuje mi się także z Ośrodkiem Brama Grodzka (tradycyjnie to tam odbywają się bardzo klimatyczne premiery tych kryminałów) i z bibliotekarzami. I oprócz tego, że są to tak całkiem po ludzku wartościowe spotkania, to także dla mnie wyraźny znak, że wielu lublinian naprawdę czekało na coś takiego jak kryminał o ich mieście. Że osobisty stosunek do miasta ma znacznie więcej mieszkańców, niż wcześniej sądziłem – czego dowodem jest przecież i nasza rozmowa.

A jaki jest twój stosunek do Lublina?
Lublin to moja trudna miłość. Tutaj się urodziłem, wychowałem, studiowałem, ale przez długi czas Lublin mnie ugniatał, uwierał – i nie chciałem wyjeżdżać, i nie do końca potrafiłem się tu odnaleźć. Pod koniec studiów myślałem o przeprowadzce do Krakowa i zwierzyłem się z tego profesorowi Władysławowi Panasowi, który też miał kiedyś podobne dylematy. Powiedział mi coś w tym rodzaju: “Panie Marcinie, Kraków musi być w panu. Jak go pan nie ma, to nieważne, gdzie pan będzie, i tak będzie panu źle. A jak go pan ma, to tym bardziej nieważne, gdzie pan będzie”. To myśl jeszcze głębsza, niż się z pozoru wydaje. Zwłaszcza że Lublin jest trudny – nie nadaje się raczej na miłość od pierwszego wejrzenia, nad tym uczuciem trzeba popracować, ale potem okazuje się, że było warto.

I w tej chwili nie masz pomysłu na wyjeżdżanie z tego miasta?
Nie, niby po co?



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy