Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 41 (3/2009)

Bookmark and Share

ŻYCIE NA WIĘCEJ PROCENT

Anna Dąbrowska, Maria Tarkowska (2009-03-23)

Kuba Rubaj
Fot. Kuba Rubaj
Więcej fotek w galerii
O upadku ikony, Warszawie-Lublinie-Łodzi, nieziemskim klimacie i Bałkanach widzianych z roweru z Kubą Rubajem rozmawiały Anna Dąbrowska i Maria Tarkowska.


Kilka słów o sobie.
Mam 20 lat. Zajmuję się głównie fotografią dokumentalną. I podróżowaniem. Łączę te dwie sprawy, chociaż staram się też działać na własnym podwórku i ważne, istotne sprawy dokumentować tutaj w Polsce, w Warszawie, Lublinie. Ukończyłem Akademię fotografii w Warszawie, studiuję fotografię w łódzkiej filmówce.

Od ilu lat robisz zdjęcia?
Od pięciu, sześciu? Trudno powiedzieć. Pierwsze zdjęcia zacząłem robić jakieś sześć lat temu. Na poważnie, świadomie i z jakimś zamysłem robię to od trzech, czterech lat.

Był jakiś szczególny powód, że to akurat fotografia?
To się zbierało. Od 12 roku życia wyjeżdżałem na wyprawy rowerowe, na które zawsze był zabierany jakiś aparat. Zastanawiałem się, jak coś pokazać, żeby opowiedzieć najwięcej. Oglądałem bardzo dużo zdjęć, próbowałem je analizować. Po próbach, błędach i wielu odwiedzonych miejscach jakoś się to ubogacało. Miałem też kilku znajomych, którzy byli dla mnie dużym autorytetem i inspiracją. Otoczenie przyjaciół też miało duży wpływ. Doszedłem do jakiegoś poziomu, świadomości. W sumie najbardziej liczy się świadomość tego, co ma się na zdjęciu znaleźć. Nie można powiedzieć, że ktoś się nauczy fotografować, bo i tak liczy się zamysł, który ma się w głowie.

Niektórzy mówią, że zdjęcie nie powstaje w momencie naciśnięcia spustu migawki, tylko w momencie, kiedy wyobrażasz sobie, jak mogłoby to wyglądać. To się dzieje w głowie.
Na tym polega cały fenomen dokumentu. Teraz patrzymy na zdjęcia sprzed powiedzmy 80 lat, zdjęcia dokumentalne z Paryża albo innych zakątków Europy. Proste zdjęcia ulic, podwórek i ich mieszkańców dają ogromną wiedzę o tamtych czasach. W większości urastają do rangi ikon, wiszą w galeriach sztuki i kształtują dzisiejsze wzorce estetyczne.
Trzeba wiedzieć, co się fotografuje i dlaczego. Widać, gdy człowiek jest tego świadom.
Bośnia
Fot. Kuba Rubaj
Więcej fotek w galerii

Zdjęcia rzeczy, których nie ma. Twoje dotyczą z jednej strony ludzi, z drugiej miejsc. I tych ludzi i tych miejsc nie sposób rozdzielić. Współistnieją ze sobą. Wybierasz miejsca zdegradowane, obrzeża, fragmenty rzeczywistości, do której się zwykle nie dociera.
Taka jest cecha reportażu. Reportaż ma to do siebie, że zazwyczaj przedstawia jakieś sytuacje, ludzi czy miejsca, które są inne, które są marginesem, mają inną estetykę. To wypływa z odbiorcy. Odbiorca lubi patrzeć na biedę, może teraz mniej, to się zaczęło w latach ‘70. Gdy patrzymy na biedę, podświadomie czujemy się troszkę lepsi.
Staram się to przeskoczyć. Takie były moje początki. Teraz staram się dokumentować większe procesy. W sposób bardziej chłodny, obiektywny i surowy. Stadion Dziesięciolecia - Jarmark Europa. Zdjęcia stamtąd nie mają w sobie sytuacji, energii i emocji. Są surowym pokazaniem miejsca, którego niedługo nie będzie.

Muszę się nie zgodzić. Zdjęcia ze stadionu-jarmarku w mojej głowie układają się w cykl coraz bardziej zdegradowanej przestrzeni, która w dalszym ciągu nosi ślady pewnej rzeczywistości społecznej, ekonomicznej tego kraju.
Jeśli zdjęcia pokazują faktyczne zdegradowanie - bez przerysowania, to są dokumentem. Ważne, żeby nie wyolbrzymiały, bo wtedy przekłamują i nie są wiarygodne.

Staram się dokumentować rzeczy, które pobudzają moją wrażliwość estetyczną, które nie dość, że są wizualnie ciekawe, to na dodatek za pięć lat będą niespotykanym absurdem. Człowiek będzie patrzył i nie wierzył. Podobnie jak teraz patrzymy na zdjęcia z PRLu. Tak samo będzie za ileś lat z tymi czasami - jakoś zostaną nazwane, zaszufladkowane, powstaną ikony. Podejście dokumentalne wydaje mi się dużo bogatsze.
Teraz planuję wyjazd na dłuższy czas do Mołdawii. To jest państwo, który czeka na zmiany. Odstaje od pozostałych krajów, nie dotarła tam “europejskość”, jest tam wiele śladów dziewiczej kultury. Zresztą, już tam byłem. Czas się tam zatrzymał.
Dziewczynki z akordeonami. Stadion.
Fot. Kuba Rubaj
Więcej fotek w galerii

Wróćmy do Stadionu Dziesięciolecia. Dlaczego go wybrałeś?
Przyciągnęły mnie zmiany. Przejeżdżałem tamtędy tramwajem i widziałem, jak na przykład wyrywają razem z rurociągiem jakiemuś Chińczykowi domek (budkę). Mój zmysł estetyczny zadziałał: tragedia - nieszczęśliwy Chińczyk - domek z rurami - trzeba jechać - trzeba robić.
Potem, już w trakcie pracy przybrało to zupełnie inny wymiar. Zrobiłem kilkadziesiąt negatywów. Każdy kolejny przybiera bardziej obiektywną formę, bardziej przemyślaną. Na początku to było szaleństwo. Wiele rzeczy się działo, zbiorowe przeniesienia, zniszczenie itd. Później nabrało to wymiaru socjologicznego - wejrzenie na całą polskość, artefakty PRL'u, i na historię. Ikona Polski Ludowej, zmienia się w ikonę odrodzonej Polski Europejskiej – samo to zestawienie jest absurdalne. Coraz bardziej się w tym zagłębiałem. Ale momentem decydującym były wydarzenia towarzyszące zamknięciu stadionu.

Wszedłeś tam jeszcze w momencie, kiedy już zaczęła się praca nad stadionem narodowym.
Tak. To było dzień po RedBull Exfighters. Stadion został zamknięty, ochrona była wszędzie. Zrobiło się miejsce niedostępne. Zawsze mnie pociągały miejsca, gdzie nie można było wejść, gdzie coś może się stać... Zauważyłem, że wszystkie moje zdjęcia są właśnie z takich miejsc.
Miałem bardzo dużo problemów z ochroną. Z samymi handlującymi też. Kilka razy mi grożono.
Będę to kontynuował. Ciekawa estetyka tych budek, przy stoiskach handlowych rozgrywają się życiowe scenki - młode pary, kłótnie małżeńskie Azjatów, Polaków, Turków, Arabów, Afrykańczyków... Malownicze miejsce.

Jak reagowali na Twój aparat?
Bardzo źle. Trzeba się dobrze zachować. Jeśli się człowiek ukrywa i stara się być sprytniejszy, oni od razu to wyczuwają. Nawet jeśli aparat ledwo wystaje z kieszeni, od razu dają sobie znaki i wszyscy znikają. Teraz niektórzy zaczęli mi pozować. Sami chcą. Trochę mnie znają. Trzeba przełamać pewne lody i starać nie bać się ich, nie bać się też robić zdjęć, otworzyć się, a oni wtedy też się otworzą. Stadion to jedno z najtrudniejszych miejsc w jakich obiłem zdjęcia. Ci ludzie [handlarze - red.] zazwyczaj wychodzą z założenia, że jestem z urzędu miasta albo z policji. Tam jest bardzo wielu ludzi prowadzących nielegalnie interesy, więc po prostu się boją. Pojawiały się groźby, że zabiorą mi aparat, albo coś mi się stanie. Tak samo od ochrony. Nie jest łatwo i przyjemne, ale pewnie gdyby było łatwiej, byłoby też mniej ciekawie. A ja lubię wyzwania.
Dokończę ten cykl. Powoli klaruje mi się główna myśl, główny wątek. Pracuję nad tym cały czas. Łatwo nie jest.
Kobieta, która karmi koty.
Fot. Kuba Rubaj
Więcej fotek w galerii

Z robotnikami też rozmawiasz?
Robotnicy, którzy budują stadion to specjaliści, ludzie wykształceni... Plac budowy to strefa zamknięta i jeszcze lepiej strzeżona. Trzeba dostać specjalną przepustkę. Mówię cały czas głównie o terenie dookoła stadionu, o tych obrzeżach. Wszędzie jest ochrona, a zdjęć nie wolno robić, bo jest zakaz. Trzeba mieć pozwolenie, a pozwolenia nikt nie wyda. Próbowałem kilka razy jako fotoreporter, student fotografii...

Jakie podają powody odmowy?
Że zmiany na Jarmarku Europa to ich prywatna sprawa. Mówią, że to nie jest chlubne, że będę odstraszał ewentualnych klientów, że te brudne miejsca... nie chcą się tym reklamować.

Poza Jarmarkiem Europa na twoich zdjęciach są jeszcze Bałkany. Miejsca, których się nie chce oglądać w folderach turystycznych.
Z jednej strony się z tobą zgadzam, że ludzie w jakimś sensie dowartościowują się patrząc na tych, którzy mają gorzej. Z drugiej jednak, jesteśmy bombardowani masą "kolorowego plastiku" w różnej formie. Rzeczywistość mediów koncentruje się na tym co jest ładne, przyjemne, miłe...
Też mi się tak wydaje. Nawet takie pisma jak "National Geographic" przedstawiają biedne kraje jako śliczne, kolorowe miejsca z uśmiechniętymi dzieciakami z dużymi oczami.
Bałkany to dla mnie odskocznia. To duża zaleta roweru, że potrafię dotrzeć w miejsca nieraz zupełnie przypadkowe, gdzie nie dojechałbym ani autobusem, ani nie doszedł na piechotę. Znajduję się w dziwnym miejscu. Mam aparat. To, że mam rower, to duże utrudnienie, bo muszę go pilnować, cały czas taszczyć ze sobą. Wszystkie zdjęcia w belgradzkich slumsach zrobiłem trzymając rower w lewej ręce. To nie było łatwe.
Wydaje mi się, że to pokazanie świata bliższym tego, jakim jest. Chociaż, fotografie reportażowe w jakiś sposób też estetyzują świat. Pokazują go jako biedny, brudny. Wystarczy spojrzeć na World Press Photo - wojna, krew.
Trzeba znaleźć punkt pomiędzy, złoty środek.

Na swoim blogu napisałeś, że robienie reportażu jest w jakimś sensie interpretowaniem rzeczywistości. Bierze się odpowiedzialność za to, co się ostatecznie pokaże.
Reportaż estetyzuje świat. Musimy być tego świadomi i na to uważać. Bo zdjęcie, które jest bardzo nacechowane emocjonalnie, pokazane w złym miejscu, kontekście, naprawdę może zrobić duży bałagan. Mogą stać się złe rzeczy. Trzeba na to uważać.
Kosowo
Fot. Kuba Rubaj
Więcej fotek w galerii

Kiedy pierwszy raz pojechałeś na Bałkany?
Dwa lata temu na rowerze do Bośni i Hercegowiny. Chciałem pojechać w góry na wielki festiwal Rainbow [new-age'owski festiwal - red.]. Niestety nie dojechałem na niego. Został przeniesiony z powodu pola minowego 150 km na południe. Dzięki temu włóczyłem się po Bałkanach, po Bośni i Hercegowinie, dostałem udaru słonecznego, gorączki. Byłem sam, co pozwoliło mi obcować z ludźmi. Zajeżdżałem do sklepu na wieś, a częstowano mnie obiadem, albo dawano aspirynę, banany, chciano mnie przenocować. Bardzo dobrze to wspominam. Myślę, że gdybym trafił na sam festiwal i wszystko byłoby dobrze, to nie miałbym tylu przygód i wróciłbym dużo uboższy. To jest właśnie to - w trakcie takiej podróży bez żadnego planu, obierając sobie na bieżąco drogę, dzieją się niesamowite rzeczy. Dlatego też podróżuję sam. To ułatwia wchodzenie w głębsze relacje z ludźmi. Czują też szacunek, jakiś rodzaj podziwu, zawsze chcą pomóc. Tam jest inna mentalność. Zajadę na wieś, poproszę o wodę, to chcą dać mleko, zapraszają na wino. Strasznie mnie to zauroczyło i w Bałkanach i we Wschodniej Europie.

Opowiadają historie?
Opowiadają historie. Na Bałkanach były to historie często związane z wojną. Spotkałem wielu ludzi, którzy byli w Polsce, wymieniali nazwy wsi i miasteczek, gdzie pracowali albo gdzie byli.
Gdy jest się samemu, człowiek ma świadomość, że z drugą osobą spotyka się na chwilę. Pewnie więcej się nie zobaczymy, rozjedziemy się, rozejdziemy. Wtedy rozmowa jest inna, człowiek potrafi się bardzo otworzyć, wychodzi prawda, autentyczność. Takie spotkania dodają energii, wzbogacają, rozszerzają świadomość. To jest moim zdaniem życie na więcej procent.

Pamiętasz jakąś szczególną historię?
Historii było bardzo wiele. Najciekawszą, najbardziej mnie poruszającą usłyszałem, gdy wracałem z Kosowa. W polskim pociągu z Krakowa do Warszawy spotkałem człowieka. To był nocny pociąg. Rok temu, gdy jechałem tym pociągiem, działy się złe rzeczy. Oczywiście miałem szczęście, ale mogło stać się źle. Mogłem zostać pobity i okradziony. Podróżowanie z rowerem pociągiem w nocy w Polsce nie jest dobrym pomysłem. W każdym razie jechałem sam w wagonie. Dosiadł się wielki facet, dobrze zbudowany, wysoki. Zaczęliśmy rozmawiać. Otworzył piwo. To ja też otworzyłem piwo, miałem słowackie bażanty (zawsze przywożę ze Słowacji). Zaczęliśmy rozmawiać. Kim jestem, skąd wracam - troszkę mnie wypytywał, miał dziwny akcent. Więc ja też go zacząłem wypytywać. Okazało się, że jest żołnierzem - oficerem amerykańskich wojsk - Polakiem wracającym po kilkunastu latach do kraju. Wcześniej był w Legii Cudzoziemskiej, a tak w ogóle to studiował archeologię i języki starożytne na Sorbonie, a na wykopaliskach był w Egipcie. Taki pan po czterdziestce wyglądający na niecałą trzydziestkę. Opowiadał o Afganistanie, Kosowie, o wojnie, wojsku, jak go pogryzły skorpiony na pustyni, jak go przestrzelili trzy razy, jak do samochodu wpadła im rakieta, jak dzieci w Afganistanie sobie radzą... Bardzo wiele dająca rozmowa. Bardzo mocna. Spotkanie, którego nie zapomnę. Opowiadał o sobie i o wielu rzeczach, których lepiej nie wyciągać. Czułem, że pewne rzeczy słyszę jako pierwszy i ostatni. To było już w Polsce, więc nie jest to poruszająca historia z Bałkanów o wojnie.
Jednak bardzo wiele było takich sytuacji, kiedy wjeżdżaliśmy do kraju, a celnicy, z karabinami, poproszeni o wodę, wyciągali wino i chcieli się z nami bratać. W rumuńskich Fogaraszach w Karpatach dzieci we wsiach ustawiały się rządkiem i przybijały piątki, jak jechaliśmy. Ciężko wyłowić mi jakąś historię. Ludzie się otwierają, opowiadają. Gdy widzą aparat chcą, żeby człowiek coś wyniósł, dał jakieś świadectwo.

Jaki jest obraz wojny bałkańskiej, który nosisz w sobie a który jest efektem rozmów, spotkanych ludzi, odwiedzonych miejsc?
Obraz jest bardzo klarowny i oczywisty - wojna jest bezsensowna, dotyka biednych ludzi, ludzi przeciętnych, pojedynczych. Ludzie cierpią, a tak naprawdę niewiele się zmienia. Wojna bałkańska była wielką, bezsensowną batalią, bez celu, bez jasnych przyczyn i z jasnymi skutkami - zaminowane wielkie połacie, ludzie z protezami, gniew, ostrzelane wioski, wioski, gdzie trzy domy są zamieszkane a reszta opuszczona i zaminowana. Ludzie o tym opowiadają. Czują jakiś wielki żal.

Ile razy byłeś w tamtym rejonie?
Trzy razy.

To co mówisz zmienia obraz Bałkanów jako bardzo niebezpiecznego miejsca.
Dlaczego? To w ogóle nie jest niebezpieczne miejsce. Jest dużo bardziej bezpieczne niż Polska. Jeśli mówimy Bośnia, Serbia, to myślimy "wojna, kałasznikowy, kocioł bałkański". Ślady wojny widać w północnych częściach tych krajów, ale jest dużo bezpieczniej niż w Polsce. Zostawiam rower... W Polsce jest dużo gorzej. Jeśli chodzi o niewypały to owszem, ale miejsca są oznaczone. Nie ma bezpośredniego zagrożenia. Jest bezpiecznie. Można jechać.

Trzecia pula miejsc - Lublin, Warszawa, Łódź. Gdzie właściwie jesteś teraz?
Mieszkam w Warszawie, pomieszkuję w Lodzi - jest to związane ze studiami, pomieszkuję też w Lublinie, więcej niż w Lodzi. Niestety, najwięcej czasu spędzam w Warszawie. Potem jest Lublin. Trzecia jest Łódź.

W Lubinie „jak to bywa o tej godzinie w tym mieście, ktoś chciał dać nam w mordę”. To cytat z twojego bloga.
Generalnie w Lublinie odpoczywam, otwiera mi się umysł i odżywam emocjonalnie. Po czym w Warszawie się wyczerpuję, ale za to tam jest dużo łatwiej rozwinąć się w mojej branży. Jest dużo wydarzeń, dużo ludzi, dużo się dzieje i więcej można osiągnąć. W Łodzi podobnie. W Łodzi zdobywam wiedzę i poznaję nowych ludzi na uczelni.
Lublin mnie ubogaca, Warszawa mnie wyczerpuje... Czuję, że w Lublinie nie mógłbym zrobić tego, co tam [w Warszawie - red.] i że tam to zostanie docenione, a tutaj niestety nie. To pogranicze i ta małomiastowość ma swoje zalety, bardzo duże, ale niestety w tej dziedzinie to jest duża przeszkoda. Ludzie nie mają wyrobionej wrażliwości na fotografie, często nie traktują jej poważnie. Wystarczy spojrzeć na ilość wystaw fotograficznych w Lublinie i na jakość ich wystawienia. Ludzie nie cenią tego, nie wiem, o co tu chodzi.

Czyli zupełnie inaczej niż w innych "branżach". Bardzo dużo ludzi, którzy działają, tworzą w Lublinie, to są ludzie z wyboru - wybrali to miejsce i stwierdzają jednogłośnie, że to jest świetne miejsce do tego.
Tak, to miasto ma w sobie bardzo dużo energii, ludzie są otwarci i bezpośredni, nie ma takiego dystansu i chłodu, jaki czuje w Warszawie. Ja na przykład nie mam żadnego bliskiego przyjaciela w Warszawie, a mieszkam tam już jakiś czas. Wszystkie moje znajomości, emocje zostały w Lublinie. Mentalnie jestem tu. Niestety fizycznie muszę być tam, żeby jakoś móc się zrealizować.

Ale jednak Lublin nie jest dobrym miejscem dla młodych fotografów.
Nie jest. Nie ma "rynku zbytu", nie ma miejsca, gdzie można by to wszystko podsumować, wystawić. Wystarczy spojrzeć na wystawy w Centrum Kultury, na sposób podania zdjęć - są często w ciemnym korytarzu, krzywe podpisy w starych antyramach. Dobór fotografii też nie powala na kolana. Tego się nie szanuje, to też wpływa na postrzeganie fotografii. Nie podoba mi się to. Jest Galeria Biała - tam jeśli fotografia, to z innych miast. Nie ma miejsca na świeżą fotografie Lublinian.

Środowisko?
Jest. Wydaje mi się, że więcej jest fotografów zajmujących się modą, portretem czyli nie takimi rzeczami jak ja. Chociaż oczywiście nie chcę generalizować. Aczkolwiek ciężko, bardzo ciężko jest przezwyciężyć schematy, stare schematy, stare zasady.
Chociaż była moja wystawa. „Gazeta Wyborcza” stara się otworzyć na młodych, pomóc i jakoś poprowadzić.

Jak to się stało, że trafiłeś do galerii GW?
Zupełny przypadek. Kolega zapoznał mnie z Iwoną Burdzanowską, a ona powiedziała, że jest takie miejsce i żebym pokazał co mam. Pokazałem zdjęcia. Spodobały jej się. Ciągnęło się to jakiś czas, ale w końcu się sfinalizowało.

Jaki był odbiór?
Ludzie byli trochę zdziwieni, że można zrobić takie zdjęcia ludziom, którzy żyją w śmieciach i że oni nie uciekają. Niektórzy byli zszokowani, że na rowerze tak daleko. Dziwiło ich to. Podobno kilka osób zainspirowałem.

Do tego, żeby wsiąść na rower i pojechać z aparatem?
Albo, żeby zacząć więcej z nim chodzić. Powiedziałem, że zdjęcia są z włóczenia się, że trzeba chodzić i robić. Na pierwszych zajęciach w mojej pierwszej szkole fotograficznej pan Zygmuntowicz powiedział "moi drodzy, ruszcie dupy".Ja Ruszyłem i trzymam się tego. Chyba dobrze na tym wychodzę.

Ile kilometrów zrobiłeś na rowerze?
Nie mam pojęcia. Pierwsze lata jeździłem bez licznika.

Zostając w temacie tych trzech miast - wszystkie trzy starają się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku.
Mam wytypować?

Nie. Chociaż ciekawi mnie jak ty, osoba, która żyje w tych trzech, oceniasz ich starania, jak widzisz te miasta?
Wydaje mi się, że Lublin jest bardzo oryginalny, tylko ludzie mają przestarzałe pojmowanie niektórych spraw. Warszawa jest bardziej świeża, więcej rzeczy tam się dzieje. Podobnie Łódź, choć... Mam niekonkretne poglądy, bardzo zróżnicowane na temat każdego z miast. Aczkolwiek myślę, że z tych trzech miast Warszawa i Lublin mają szansę. W Warszawie jest bardzo duży przepływ różnorakich wydarzeń, różnorakich artystów. Kuratorzy galerii są bardzo otwarci na nowe. Tam się naprawdę dzieją dziwne rzeczy i myślę, że gdyby w Lublinie pewne osoby odpowiedzialne za dobór artystów, były bardziej zliberalizowane, mniej sztywne, bardziej otwarte, to by było dużo, dużo lepiej, dużo bardziej do przodu.

Chociaż patrząc na to, co dzieje się w internecie, największą konkurencją dla Lublina jest Łódź.
W Łodzi poza studiowaniem i imprezowaniem zaliczasz jakieś imprezy kulturalne, związane chociażby z fotografią?
Odwiedzam galerie. Choć przyznam, że nie jestem aktywny kulturalnie - w Łodzi. Mam mało czasu, zajęcia po 10-13 godzin dziennie. Jeśli chodzi o fotografię, Łódź ma pewne własne maniery. Warszawa wydaje się bardziej rozhulana, otwarta na młodych twórców. W Łodzi chyba trudniej się wystawić młodym.

Imprezy w Lublinie, które szczególnie lubisz?
Mikołajki Folkowe. Przyjeżdżają ludzie z innych miast, przyjeżdżają zespoły z całej Europy, bardzo barwne, pełne energii, przychodzą Lublinianie. Obowiązkowo pojawiam się na każdych Mikołajkach. A z innych imprez: Noc Kultury, festiwale filmowe w Chatce Żaka...

Nieziemski klimat. Plakat. Chłopak na deskorolce. Ty?
Nie. Ja robiłem to zdjęcie. Na plakacie jest nasza deskorolkowa chluba Lubelszczyzny Michał Mazur znany jako Mazi, charakterystyczny rudy chłopiec, jeden z najlepszych deskorolkowców w Polsce.

Można go podziwiać na wielu Twoich zdjęciach.
Chłopak wyczynia cuda i jeśli chodzi o deskorolkę, jest twarzą Lublina. Reprezentuje Lublin. Wygrywa zawody. Gdzie nie pojedzie, jest pierwszy albo drugi. I dlatego on.
Sam pomysł plakatu był narzucony. Nie zaszalałem. Chociaż bardzo się cieszę, jest to jakieś przerwanie stagnacji, nowatorstwo, podmuch wiatru, kurz się podnosi, chłopcy na deskach jako reklama Lublina. Bardzo się cieszę. Później inne miasta (na przykład Kielce) poszły w nasze ślady. Pojawiła się deskorolka na billboardzie.

Czyli Lublin jednak coś ci zaproponował jako fotografowi?
"Przyjeżdżaj. Trzeba robić to na wczoraj. Ma być tak, tak i tak. Na jednej ścianie...".
Może - w ich pojęciu - jak dla początkującego, jak dla studenta było to jakieś wyciągnięcie ręki. No powiedzmy.

Chociaż nikt nie wie, że to ty zrobiłeś to zdjęcie.
Właśnie. O to chodzi.

Nie jest wiedzą powszechną w tym mieście, a szkoda, że Lublin jest ważnym punktem na mapie polskiej deskorolki.
Środowiska deskorolkowe w Polsce mają swoje największe skupiska, albo miejsca, gdzie jest najlepszy klimat do jazdy, najlepsze relacje panują i wydaje mi się, że Lublin jest w czołówce takich miast. Jest nas dużo. Jest wysoki poziom jazdy. I potrafimy się zjednoczyć. Świadczy o tym chociażby dzień deskorolki - 100 osób jedzie Krakowskim Przedmieściem.
To może być dużą reklamą dla Lublina, wizytówką. Nie tylko dla ludzi związanych z tym. Pokazuje w inny sposób klimat miasta. W lepszym świetle. Choć mogłoby być lepiej.

Chociaż nie ma gdzie jeździć.
Chociaż nie ma gdzie jeździć.
W Lublinie jest skatepark, który został zbudowany za 700 tysięcy zł... Mało jest tam przydatnych rzeczy do jazdy. Trzeba być kaskaderem. To jest właśnie nasza stagnacja, nasi urzędnicy i zasady, które ciężko pokonać. „Nie wybudujemy wam skateparku takiego, jaki chcecie, bo nie ma atestu”. Urzędnicy wiedzą lepiej...atest jest, miejsca do jazdy nie ma.

Jest tak, że dopiero w pewnym momencie i to bardzo konkretnym ludzie, w tym władze dowiedziały się, że oto tutaj w Lublinie mamy pokaźną grupę młodych ludzi, którzy jeżdżą na deskorolkach, odnoszą sukcesy, są znani. Stało się to za sprawą filmu, który potem władze postanowiły kupić.
Tak. Fajnie, że powstał taki film.

Deskorolkowcy, chłopaki, którzy malują pociągi, ludzie, którzy mieszkają w nieodwiedzanych przez turystów miejscach - głownie takich można zobaczyć na Twoich zdjęciach.
Powiedzmy. To są ludzie, grupy, które są w jakiś sposób autonomiczne względem społeczeństwa, w jakiś sposób się wyrywają, łamią zasady, zazwyczaj moralne. Co popchnęło ludzi, żeby mieszkać w forcie wojskowym i kraść jedzenie ze śmietników? Co kobietę popchnęło, żeby karmić koty po kryjomu w nocy? Takie rzeczy jak dotąd najbardziej mnie interesowały i wydaje mi się, że za kilka lat też będą poruszały.

Twoje podejście do nich za każdym razem jest bardzo indywidualne. Pisałeś też na swoim blogu, że ty wyciągasz aparat, a oni swoje historie.
Tak, jest coś takiego. Chociaż nie zawsze mogą je wyciągnąć. Czasami mamy za mało czasu, czasami są to historie, których, jak w przypadku graficiarzy, nie mogę uwiecznić dla ich dobra. Spotyka się ludzi w podróży, a oni się otwierają, więc można bardzo ładnie połączyć ich historie z fotografią, z opowiadaniem, utrwaleniem tego, z jakimś śladem.
Coraz bliżej podchodzi globalizacja, ujednolicenie, totalny miks kulturowy i że to wszytko będzie powoli zanikać. Patrząc na ludzi, na ich wiedzę o świecie, zmiany w systemie edukacji, poziom telewizji, dochodzę do wniosku, że wymiana myśli jest i będzie coraz uboższa. Poziom świadomości spada. To popycha mnie ku temu, żeby podróżować i uwieczniać ludzi tak indywidualnie i tak osobno.

Jak można by było nazwać to, o czym mówisz, że coś zanika? Co właściwie?
Zanika kultura - bardzo zgubne pojęcie, bardzo szerokie pojęcie. Zanika różnorodność, oryginalność, indywidualność, a coraz bardziej rozprzestrzenia się masowość, pogoń za pieniędzmi i za karierą. Mieszkając w Warszawie mam szansę zauważyć ten bieg. Wszystko zaczyna biec.
Bardzo dużą inspiracja dla mnie jest trylogia "qatsi" - Koyaanisqatsi, Powaqqatsi, Naqoyqatsi. Później powstał film Baraka. Pojęcia, o których mówię, wynikają z tych idei. Te filmy były dla mnie pierwszą siłą napędową.

Jak mówisz o rzeczach, które zanikają, odchodzą w przeszłość, słyszę w tym dużo nostalgii i pogodzenia się z tym. To jest tylko moje wrażenie, czy faktycznie nie buntujesz się przeciwko temu?
Może mój bunt polega na tym, że staram się to jakoś zatrzymać? Nie czuję potrzeby ingerencji. Myślę, że bardziej chodzi o dostrzeżenie i utrwalenie niż o ingerencję. Do tego sprowadza się fotografowanie. Nie mogę ingerować fotografując.

Czy ludziom, których fotografujesz, opowiadasz o sobie?
Tak. Często pytają, są ciekawi. Mówię im, że jestem studentem, przejechałem tyle a tyle. Czasem chcą żebym pokazał im mięśnie nóg, bo nie wierzą.
Jak zaczynam mówić o sobie, o tym, jak żyję, zaczynają pytać o Polskę, czy tam jest lepiej. Wtedy zaczynam opowiadać i to się robi odległe. Najłatwiej wychodzi rozmowa na temat tego, co jest na miejscu. Oni więcej chcą dać mi, niż chcą wziąć ode mnie.

Pokazujesz im potem fotografie, które im zrobiłeś?
Zazwyczaj, jeśli chcą. Jeśli pracuję aparatem cyfrowym, pokazuję od razu, często zgrywam, staram się dać, czasami nie mam możliwości wysłać, czasami zgubię adres, ale generalnie staram się, żeby ta fotografia potem do nich trafiała.
Kiedyś robiłem reportaż o mężczyźnie, który mieszkał pod mostem i robił różne dziwne rzeczy -rzeźbił, malował obrazy. To był mój pierwszy reportaż. Odbiłem zdjęcia w ciemni specjalnie dla niego. Bardzo był zadowolony.
Staram się, żeby zdjęcia do nich wracały, żeby mieli świadomość mojej pracy, jak to później rzutuje, jak zostaje utrwalone. Ważne, żeby zdawali sobie z tego sprawę.

Zdarza ci się wracać do ludzi?
Zależy od sytuacji. Jest kilka osób, do których wracam bardzo często. Najczęściej wracam do kobiety, która karmi koty na warszawskiej Pradze. Staram się tam chodzić raz w tygodniu. Ostatnio dostałem wiadomość z Anglii od osoby, która widziała moje zdjęcia i chce pomóc finansowo tej kobiecie. Takie pierwsze dziennikarskie powodzenie.
Nie jest tak, że robię zdjęcia, odchodzę i mnie nie ma. To jest coś więcej, w grę wchodzą emocje, zrozumienie, empatia. Nie chronię się przed tym. To jest pewna część, wartość, którą cenię.
Belgrad
Fot. Kuba Rubaj
Więcej fotek w galerii

A kontakt z dziećmi?
Masz na myśli dzieci na Bałkanach?

W ogóle dzieci. To jest inna grupa, z którą zupełnie inaczej się pracuje, inaczej rozmawia.
Kontakt z dziećmi jest łatwy.

Dla normalnych ludzi nie jest.
Akurat z dziećmi najlepiej mi się pracuje.
Trzeba się otworzyć, zdobyć zaufanie.
Dzieci w Kosowie trochę się bałem. Rzucały się kamieniami i petardami, strzelały do siebie z pistoletów na kulki. Podszedłem, przywitałem się, uśmiechnąłem. Najpierw zaczęły mi pozować zbiorowo. Pokazałem, żeby się zajęły sobą, schowałem aparat. Zaczęły się bawić. Dopiero wtedy wyciągnąłem aparat znowu. Trzeba być bardzo spokojnym, wykonywać płynne ruchy, nie bać się. Nie mam problemów z dziećmi. Dzieci są zawsze bardzo ciekawe. Szczególnie w tych biedniejszych krajach. Chcą zobaczyć aparat, rower, wszystkiego dotknąć, choć czasem nie wolno im dać. Wdzięczny temat.

Chociaż jak się patrzy na fotografie, gdzie za dziećmi jest całe pole śmieci to ta wdzięczność gdzieś ucieka.
Jest to absurdalne. Będąc tam chciałem sfotografować dziecko, żeby pokazać osobę naznaczoną tym miejscem, która się tu wychowuje, spędza tu większość czasu i nie miała kontaktu z innym światem. I bardzo chciałem pokazać rodzinę, żeby uchwycić warunki życia, dorastania, codzienne czynności - rodzina w trakcie posiłku.
Jeśli chcemy pokazać jakieś miejsce i pokażemy dziecko z tego miejsca, to od razu widzimy po tym dziecku bardzo wiele rzeczy. Dziecko jest świadectwem

Śmiejemy się trochę z "National Geographic". Gdyby to zdjęcie pojawiło się w tej gazecie, pewnie byłoby obcięte albo dziecko pojawiłoby się na jakimś ładnym tle, bo dziecko jest ładne. A tu jest ten totalny kontrast - dziecko, a za nim jest ten dramat, które ono nosi na sobie.
Najdziwniejsze było to, że te dzieci, które sfotografowałem, najpierw rzucały we mnie kamieniami, a jak podszedłem i zacząłem z nimi rozmawiać łamaną bałkańszczyzną, uśmiechnęły się. Z urwisów stały się delikatnymi dziećmi. To chyba widać.

Co z pisaniem?
Pisanie jest moim wielkim wyzwaniem. Na razie skupiam się na robieniu zdjęć. Piszę bardziej dla siebie, ćwiczeniowo. Nie mam jeszcze takiego luzu, lekkiego pióra, uczę się. Staram się robić notatki zawsze po każdym dniu w podróży, po ważnym momencie. Biorę notesik, żeby to nie przepadło. Nie wierze na tyle w siebie, żeby móc pisać więcej.

Jak rozumiem to co możemy przeczytać na blogu to nie wszystko?
Nie, absolutnie. Mam nadzieję.

Wpisy dają szerszą perspektywę nie opowiadając jednak zdjęć.
Pokazują życie fotografa. Jak to jest.
Zawsze się zastanawiałem, jak ci fotografowie zdobyli te zdjęcia, co zrobili, jak to w ogóle możliwe. Wydawało mi się to ciekawe. Trafiłem też na kilku ludzi, którzy pisali - Patrick Shavell, reporter wojenny. Jest też taki blog Bartka Pogody, który podróżuje i pisze, i to też bardzo mnie zainspirowało, aby opisywać różne przygody. Absurd często się zdarza. Nie chciałbym o tym zapomnieć. Choć najbardziej będę pisał dla siebie, żeby móc do tego wrócić.

Jak bardzo dobry sprzęt trzeba mieć, żeby robić dobre zdjęcia?
To zależy od kilku czynników i czy mówimy o fotografii analogowej, tradycyjnej czy o cyfrowej.
Wystarczy mieć zwykły aparat cyfrowy, najlepiej lustrzankę. Każdą lustrzanką przy dzisiejszym rozwoju technicznym ze standardowym obiektywem można zrobić dobre zdjęcia. Można kupić aparat za tysiąc złotych i będzie bardzo dobry. Trzeba tylko troszkę świadomości i dobrej woli. Moim zdaniem najlepiej uczyć się na manualnym analogu np. praktica. Możemy zrobić dobre zdjęcie każdym aparatem, ważniejsza jest świadomość od ilości megapixeli.

Pytam, bo często ludzie mówią "robiłbym świetne zdjęcia czy świetne filmy tylko potrzebuję świetny sprzęt na co nie mam pieniędzy więc nie robię tych świetnych zdjęć".
Fotografia to bardzo szerokie pole do popisu. Mnóstwo aparatów i programów do obróbki. Nawet tanim kompaktem można robić. Trzeba się postarać.
Film jest dużo bardziej wymagający, ma swoje zasady i większe wymogi sprzętowe.

Próbowałeś pracy z kamerą?
Nie, nie mam kamery. A jeśli bym miał próbować, chciałbym to zrobić w miarę sensownie. Skłaniam się, żeby zacząć robić dokument ruchomym obrazem. Najbardziej chciałbym zrobić graficiarzy, bo zdjęcia mi nie wystarczą z tego, co tam się dzieje.
Może kiedyś moja sytuacja się polepszy i będę mógł. Na razie skupiam się na dokumencie fotograficznym. To teraz jest moja główna droga.

Plany na najbliższy czas?
Podróż do Mołdawii. Chcę tam pojechać na trzy tygodnie. Szukam sponsorów. Może będzie to "National Geographic"? Jak na złość.

A jednak!
Możliwe, że wtedy oprócz własnych zdjęć, musiałbym wykonać także, nazwijmy to, “kalendarzowe widoczki”. Tak to jest, żeby robić swoje rzeczy, trzeba robić, jak to powiedział niedawno Rafał Milach, "kawał gówna".



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy