Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 42, 43 (4,5/2009)

Bookmark and Share

NIE BYĆ, NIE ZNALEŹĆ SŁOW, NIE MIEĆ WYBORU

Maciej Topolski (2009-05-13)


Więcej fotek w galerii
Oczytany relacjami z występów, osłuchany po granice cierpliwości, zapoznawałem się ze zdjęciami Dalhalli w Szwecji. Wapienna niecka i koncert Antony and The Johnsons toż to gombrowiczowski kosmos. Prawie, dodałem. Ale patrzę - będą 29 kwietnia w Warszawie! Zacząłem ciułać pieniądze, zerkałem w kalendarz, sprawdzając, czy data nie znikła, czy nadal jest to sobota, czy pod Teatr Wielki nie podłożono jakiej bomby. Zastanawiałem się, czy po koncercie będę błąkał się po Warszawie i próbował nie zamarznąć, czy raczej znajdę jakiś nocleg; ostatnio dowiedziałem się na przykład, że całkiem znośne jest spanie na styropianach w wykończonych już, a nieoddanych jeszcze do użytku budynkach. Jak przyszło co do czego, jak zdążyłem się obudzić, że trzeba by ten bilet jednak kupić, okazało się, że zostały tylko miejsca siedzące (dość się nasiedzę na trasie Lublin-Warszawa, Warszawa-Lublin) i po takich cenach, że mnie studenta, zwyczajnie nie stać. Ostatecznie zrezygnowałem - nie będzie relacji, sam jęk zawodu; sterczeć przed Operą Narodową i szukać frajera, który odstąpiłby po promocji wejściówkę, wybaczcie, nie przyszło mi zwyczajnie do głowy. Poszedłem więc do ubikacji, urwałem kawałek papieru toaletowego i obcierając łzy (wiosna jest i pyli nad wyraz, prawda?), włączyłem wydaną w styczniu tego roku The Crying Light.
Antony Hegarty współpracował m. in.: z Björk (The Dull Flame of Desire - siedem minut walki dwóch potężnych głosów), z Lou Reedem (przy Fistful Of Love), z Marianne Faithfull oraz siostrzanym CocoRosie. Współtworzył wyśmienity Hercules and Love Affair czy szczerze przerażający My Robot Friend. Ale to nastąpiło później, po zachwycie. Pierwsze dźwięki, jakie usłyszałem w jego wykonaniu, w wykonaniu chłopca, który chętnie stałby się dziewczynką, należały do operetkowego Hitler in my heart. Faszystą nie jestem, więc po chwili, jako że zacząłem podśpiewywać sobie: And I find Hitler in my heart/ From the corpses flowers grow, poprosiłem o więcej. Dotarłem jakoś do debiutanckiej płyty, później wpadła mi w ręce druga I Am a Bird Now i po dłuższym obgryzaniu paznokci (powodem ep’ka Another World) zdobyłem płytę numer trzy. Reakcji mojego organizmu nie przewidziałem i choć obeszło się bez mdłości, omdleń i pisania sentymentalnych listów bez adresu, to jednak nie mogłem się przez dłuższy czas ogarnąć. Sfera muzyczna stała się przytłumiona - tu pokręciłem nosem, pozbawiona została (panie Nico Muhly, dałeś czadu!) zamaszystych pasaży w wykonaniu The Johnsons - tu podrapałem się po głowie... Nie znalazłem na The Crying Light tych transgenderycznych tytułów, tych wymoszczonych pasją przemiany, miłością do zmarłych chłopców tekstów. Epilepsy is dancing nie ucieszył mnie jak rodzynki w serniku, jak brzoskwinie w cieście zrobionym z klaustrofobicznych pitoleń manhattańskiego queerowca.
Wyszedł zakalec?
Nowej płycie Antony and The Johnsons brakuje wszystkiego, co zapewniło im rozgłos i zainteresowanie muzyków z całego świata. Przerzucić ciało i instrumenty nad wysoką poprzeczką zdawało się dość trudne. Dlatego też nie oczekiwałem, że grupa z Nowego Jorku po prostu pod nią przejdzie. Myślałem: przybiorą więcej jazzu, znajdzie się więcej słuchaczy i fanów, będzie lżej, może dojdzie jakiś chór, może znowu zaproszą gości. Gdzie tam! Antony and The Johnsons zamiast kroczyć ku lśniącym salom, zeszli nie do podziemi, nie do jeszcze mniejszych klubów czy kawiarenek, lecz do publiczności, która odwróci głowy i zapyta: "Co to do cholery jest? Elvis zmartwychwstał i zachciało mu się być kobietą?". A ze sceny dojdzie ich: teraz będziemy grać. Prosimy o nie buczenie, o nie nalewanie piwa, bo, to dodaje niżej podpisany, nie zasłuchać się to prawdziwe ubóstwo. Albo totalne zalanie.
Świetliki z Lindą grały, że "Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza", i jeśli w końcu nadejdzie ten blask i stukot, a mówię to świadomy, The Crying Light obroni się - za czyste to piękno, żeby mogło zginąć, za delikatne. Nie powinny więc tykać go moje palce, tylko grać, tylko tańczyć to sobie powoli w odtwarzaczu. A kiedy nie mam wyboru i ubolewam, że nie usłyszałem nowojorczyków na żywo, i opisuję talent Hegarty'ego o suchej mordzie, to czuję się barbarzyńcą, może nie w podróży, ale przy swoim biurku, ze słuchawkami na uszach. Dotknijmy materiału, dotknijmy w końcu krążka! Płyta jest krótka, słowem: nie wystarczy na nudną lekcję języka polskiego - trwa ledwie 40 minut. Okładka kontynuuje styl zapoczątkowany na poprzednim albumie i jest równie horrifique jak Candy Darling w swoim łóżku. (Nawiasem mówiąc, wykonał je należący do słynnej grupy Warhol Superstars, zmarły na AIDS Peter Hujar.) The Crying Light zdobi zdjęcie guru tańca butoh - Kazuo Ohno, który, jeśli dobrze liczę, w październiku tego roku skończy 103 lata; jego wizerunek jest równie minimalistyczny i równie wzniosły, jak zawarta na tym albumie muzyka Antony and The Johnsons. Całość jest bowiem niewiarygodnie wysublimowana.
Na moje oko jedynie Kiss my name zbliża się do wcześniejszych dokonań grupy. Raźne tempo sypanej perkusji z dodatkami fletu i wznosząco-opadającej partii skrzypiec w wydaniu kameralnym - tyle jestem w stanie wypowiedzieć. Na pierwszy plan, w stopniu możliwie najwyższym, wysunięto Antony'ego. Utwierdziłem się (a takie zdanie miałem już przy pierwszym albumie), że muzyka jest tutaj wyłącznie dodatkiem, ważnym, bardzo ważnym, jednak nie na tyle, by przyćmić aksamit głosu Hegarty'ego. To nie on podąża za melodią, to ona za nim drepce; on ją przyćmiewa i kryjąc w swoim cieniu, prowadzi za rękę. Prawie trzyminutowy Dust and water olśniewa wznoszącym do maksimum piękna głosem, niegłośny chór znad stawów, znad łąk, który mu towarzyszy, wprowadza tylko aurę miejsc niezwykłych i niedostępnych. Aeon śmiało kwalifikuję do gitarowej dobranocki, przesuwającej się z lewa na prawo, jak pijany statek Rimbauda; jest jeden mały problem - zbudzi ona niejedno dziecko, niejeden port postawi na nogi. Tytułowy The Crying Light zawiera się w rozpaczliwych wibracjach głosu Antony'ego i szeptem zarysowanej gitary. Aż lęk podchodzić i głaskać po głowie. Przynajmniej do połowy utworu, potem fortepian i pstrykanie palcami przejmuje melodię i zaczyna być bardziej light niż crying. Kolejny Daylight and the sun przypomina Hope there's someone z drugiej płyty, odważne tony pianina (tam mieliśmy opętańczo głośny fragment) wpadają jednak do filharmonii. Nie wypadało nie zatrudnić pół orkiestry. Zaraz, zaraz, ale chłopaki pałaszują kanapki. Nie chce im się. Mówią, żeby zrobili sobie sami! Tak poetycki utwór aż prosi się o orkiestrę, panowie... Nie to nie. The Johnsons w kilku pociągnięciach skrzypiec i w samym zenicie czynelami lub bębnieniem o jakąś inną blachę, spełnia się niby oddech kobiety: "You gave me this/ Your fire becomes a Kiss".
Intymność tej płyty onieśmiela, zmusza do zaciągnięcia zasłon, zamknięcia drzwi, zapalenia papierosa, zatopienia w wygodnym fotelu - każdy wybierze, co zechce. Kiedy Hegarty śpiewa, że jego łzy przemieniają się w śnieg, odechciewa się pisać, kiedy łabędzi rytm perkusji splata się z klasycznymi partiami fortepianu, pozostaje zaciemnić pokój. Czyste i płoche to uczucie, nie do wyrażenia.

Antony and Johnsons, The Crying Light, Rough Trade 2009.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy