Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 42, 43 (4,5/2009)

Bookmark and Share

EXTRAORDINAIRE!

Maciej Topolski (2009-05-25)


Więcej fotek w galerii
Nie jestem zwolennikiem ósmych pięter, poręczy balkonowych, otwartych na osiedla i parkingi okien. Przyzwyczaiłem się na jednym tchu, na jednym skoku wbiegać na swoje czwarte piętro; kiedy jeszcze kopałem piłkę pod blokiem, potrafiłem zrobić dziennie - z plączącymi się u nóg sznurówkami, z połykanym w biegu obiadem - setki pośpiesznych, spadających na łeb rund. Z dołu do góry, z góry na dół. Nie przerażają mnie wysokości, tylko patrzenie, świadomość: "spadnę i się połamię". Czasem nawet strzelę porcją śliny z mostu. Czasem rzucę nadgniłym pomidorem na nową skodę sąsiada. Czasem połamię sobie nogę i podbiję komuś oko... Ale nie lubię kopać śmietników, wybijać szyb, chodzić po drzewach. Zawsze wolałem patrzeć albo pomagać. Miałem kiedyś znajomego (teraz jest w więzieniu), który uwielbiał chodzić po barierkach tarasów. Nie wiem, czy w ten sposób wkradał się do sąsiadek, wiem natomiast, że kiedyś nie używając swych małpich zdolności ukradł mi buty spod drzwi. Pamiętam też, jak potrafił przechodzić z jarzębiny na dąb, z dębu na lipę i wyżej, znów, po gałęziach na sam Szczyt. To z nim kradłem brzoskwinie i śliwki jednej Ukraince, która przeganiając nas, używała oryginalnej, polsko-rosyjskiej mieszanki przekleństw. Wolałem patrzeć i pomagać. Byłem dobrym wspólnikiem, dobrym przyjacielem. Nigdy nie uciekałem.
Philip Petit, "człowiek na linie" też miał przyjaciół i znajomych, zostało po nich kilka zdjęć, kilka opowieści. James Marsh zasługiwałby na wytykanie palcami i niejeden kopniak, gdyby zmarnował potencjał tej niezbyt trudnej do zrealizowania historii. Bez fajerwerków i wybuchów zmuszającej do wysłuchania, wtulenia się w poduszkę i zaśnięcia. Człowiek na linie jest bowiem bajką, bajką, którą śmiało można opowiedzieć przed snem: sobie, ścianie, dziecku. Każdy znajdzie tutaj puentę, każdy zobaczy bohatera w stroju cyrkowca, każdy powie, że to film o marzeniach. Dobrze zmontowany, wykorzystujący chwyty z najlepszych produkcji Discovery i akcję rodem z trylogii Świetlickiego. I ten właśnie element sprawia, że nie jest to puszczany pomiędzy "Wyprawą do wnętrza dżungli" a "Pan James i ucieczki przed furiatką-żoną", czy innymi opowieściami o życiu orangutanów lub lwów na sawannie obraz, jakich dużo na wszystkich tych historycznych lub podróżniczych channelach. Gdyby nie to, opowieść o Peticie nie wciągałaby jak powieści Forsytha czy Ludluma, nie przebiłaby książek Clancy'ego.
Dokładne rysunki i szkice, zdjęcia z helikoptera, pomiary, makiety. Zamiast lin sznurki lub nitki. Zamiast dwóch wież łąka, zamiast wiatru ludzie. Jedynymi wrogami strach, zwątpienie i strażnik, który, uff, śpi z otwartymi oczami. Jedyna broń to łuk i strzała. Trochę beztroski, ale i mnóstwo niepewności. Uda nam się? Nikt nas nie złapie? Uczucie niepewności towarzyszy Człowiekowi na linie nieustannie. Kiedy Petit i przyjaciele przekradają się na dach, kiedy milimetr decyduje o powodzeniu, przypadek pełni rolę nadrzędną - człowiek, który zauważa Francuza w gmachu WTC, od razu stwierdza: "On tu nie pasuje". Dlaczego więc mu pomaga? Czyżby znów podziw dla przedsięwzięcia i samej tylko pasji? Spisywania wjeżdżających i wyjeżdżających z budynku samochodów, notowania godzin, gdy strażnicy kończą zmianę? Nie, to urok osoby Petita, który jest urokiem Louisa de Funès planującego z rodziną zamach na bank, to urok uosobionego ryzyka i spełniania najbardziej nierealnych marzeń.
Ale żeby móc powiedzieć: "kryminał na linie, kryminał pełną gębą!", trzeba się najpierw przekonać do sprawcy zamieszania - Philipa Petit. Typ to nieokrzesany i niezwykle irytujący, człowiek-zabawa, człowiek-orkiestra. Dać mu organki i puszkę na drobniaki, klaun jak się patrzy. Albowiem jego sposób na życie niedaleko pada od namiotów, słoni, kobiet z wąsami i akrobatów. Jeździ na monocyklu z cylindrem na głowie, wspina się na latarnie, opowiadając jeden z epizodów, chowa się za kurtyną. Brakuje tylko Cyganek, które mógłby klepać po tyłku. Sztuczki magiczne czy żonglerka owocami to jego chleb powszedni, to jajka, które zamiast trafić na patelnię, wirują pod żyrandolem. I jeżeli miałby coś z tego zapamiętać, to to nie będzie mój zachwyt, a człowieczek w żółtym kombinezonie, z pewną siebie, skupioną twarzą i przede wszystkim z nosem myszy. To będzie Philippe Mały, który przekonał do siebie i do swojego planu nie tylko znajomych, obcych i urzędników, ale i gazety na całym świecie, ale i kobiety chętne przespać się z bohaterem, głaskać go po twarzy i szeptać: "My hero, my hero". Żarty żartami, groch i kapusta, jedno jest pewne, nikt inny nie przeszedłby między wieżami World Trade Center. Nie chodziłby między nimi dobre czterdzieści pięć minut, śmiejąc się, siadając na linie i pokazując język oniemiałym z przerażenia i zachwytu policjantom.
World Trade Center to główny wątek filmu i życia Petita. Najpierw pojawia się informacja o budowie budynku, później rodzi się cały plan. Reżyser wrzuca nas na głęboką wodę historii - na dzień przed realizacją marzenia, kiedy wszystko jest zorganizowane i trzeba tylko dostać się na sto dziesiąte piętro. Pół kilometra nad ziemią, gdzie wieje wiatr, a mewy nie latają. To nie sen. Nogi drżą, przekleństwa fruwają, modlitwy tłuką się po głowie. Ale Człowiek na linie musi być czymś więcej, czymś znacznie więcej, żeby dostać Oskara. Marsh przeskakuje więc do początku, do samych fundamentów. Wieże nie zostały jeszcze ukończone, a Petit już wie: "Przejdę między nimi, na swojej linie, na swoich nogach". Zaczyna się bajka, posłuchajcie drogie dzieci.
Cały film to realizowanie tego jednego pragnienia, to walka z nim, to rozmowy i przyjaciele. Jest tak ciekawie i podniecająco. Widz wie, że Petit żyje, to znaczy nie spadł, żyje, czyli nie spadł... Dzięki wam bogowie! Ale fakt, że przeszedł, albo że miałby przejść na takiej wysokości bez żadnych zabezpieczeń, wprawia ciało widza w dziwne dygotanie. A jeśli przypomni sobie widok chodnika osiem lub więcej pięter w dół, zachowuje się niby kot ciągnięty na smyczy: "Nigdzie nie idę, gdzie mnie el carajo ciągniesz?!". Reżyser, jak dobry właściciel i pan, nie skąpi widoków - wszak jest to produkcja o wysokościach, o odwadze, o marzeniach. Emocje być muszą!
Pomiędzy dawkowaniem strachu mamy jednak genialnie zmontowaną opowieść (Jinx Godfrey dostał za tą robotę nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Montażystów), prawdziwą fable - posklejaną ze zdjęć archiwalnych oraz wspomnień biorących udział w tej niebezpiecznej akcji ludzi. Wypowiada się wielu: była dziewczyna Petita, najbliższy przyjaciel, jeden, drugi kolega. Jedni byli od początku, pomagali przy pierwszych, mniej rozkrzyczanych, ale równie ryzykownych popisach -na moście w Sydney i pomiędzy wieżami katedry Notre-Dame w Paryżu. Drudzy pojawili się w trakcie planowania "skoku na WTC". Cała magia tkwiła w niezwykłości postaci Petita, który potrafił przekazać im swoją pasję (słowo łącznie z "marzeniem" używane w filmie wielokrotnie), pokazać, że nie zmyśla, że to wydarzenie jest jedyne w swoim rodzaju, extraordinaire! Gdyby nie oni i posmak ryzyka, oddech policji, która przyjeżdża na wezwanie kobiety mdlejącej na widok mężczyzny chodzącego po chmurze, nie istniałby Człowiek na linie. To on kręcił korbką, on żonglował pomarańczami, ale bez zakochanej w nim dziewczyny, bez Jean-Louisa, z którym kłócił się o najmniejszy drobiazg, bez jarającego trawę Amerykanina nie udałoby się, nie byłoby prawdziwej fantazji z morałem. Na dobry sen.
Fenomen musi się jednak karmić legendą. Anegdoty, symbole, małe i krótkie wzmianki uniezwyklają dodatkowo obraz Marsha. Niektóre są prawdziwe i nie ulegają wątpliwości (np. spadająca z dachu czapka), inne, przede wszystkim te z perspektywy Philippa, zdają się trochę nierealne; wszystkiemu winny jego dar opowiadania. Z jego ust nie pada jednak komentarz do tego, co stało się po osiągnięciu celu - zrobiłem to, aresztowano mnie, wypuszczono i nagle stałem się sławny. Mówiono o mnie, przez całą noc kochałem się z poznaną dopiero dziewczyną (powiedziała, że pójdzie za mną na koniec świata), nie chciałem wracać do przyjaciół, bałem się ich. Tyle z jego strony. Annie twierdzi, że to była piękna historia miłości i przez to, że się skończyła, stała się jeszcze bardziej niezwykła. Jean-Luis, kiedy próbuje nazwać to, co zginęło na tamtej linie zaczyna płakać. Ale dodaje, że nikt nie może im tego zabrać. Nawet 11 września (to skojarzenie pojawiło się w mojej głowie od razu i pojawi z pewnością u wielu), nawet samolot, nawet podmuch, który zabija tysiące osób.
Dlatego Philippe Petit nie potrzebuje wytłumaczenia. Pomimo że dwie wieże pogrążyły się w dymie i ogniu, obraz chodzącego w powietrzu człowieka zachował się jako piękny. Śmiech, papierosy, podróże i rozmowy do późnej nocy stały się ofiarami marzenia jednego człowieka i gdy się je wspomni, nie wiadomo, czy się uśmiechać, czy odmawiać opowiadania. To było. Tak zwyczajne i tak szalone. I my tam byliśmy. Więcej nie da się powiedzieć.

Człowiek na linie, reż. James Marsh, zdj. Igor Martinovic, muz. Joshua Ralph. USA, Wielka Brytania, 2008.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy