Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 44, 45 (6,7/2009)
Janusz Rudnicki, Śmierć czeskiego psa, W.A.B. 2009, s. 205.
Komentarze
ŻUREK WEDŁUG POLACZKA Z HAMBURGA
Maciej Topolski (2009-09-14)Jeśli przychylne opinie o najnowszym zbiorze opowiadań Janusza Rudnickiego Śmierci czeskiego psa wygłaszają takie tuzy jak Kuczok, Tokarczuk czy prof. Bralczyk, to już w tej chwili, bez dłuższego zastanowienia, mogę powiedzieć, że promocja nie mogła się lepiej udać.
Całą twórczość nominowanego w 2008 roku do Nike autora Chodźcie, idziemy można śmiało zamknąć w kilku rzeczownikach i przymiotnikach, tj.: groteska, "swoisty" język i styl, wzajemne miłości i uprzedzenia na linii Szwaby-Polacken itd. itp. Z jego najnowszą książką nie jest inaczej. Niepokorne dziecko nadwiślańskiej literatury już, od bez mała, siedemnastu lat rzucając piaskiem w oczy innych prozaików, nie wychodzi z jednej i tej samej - co niektórzy mogą, jak na przykład Dariusz Nowicki, uznać za wadę - piaskownicy. Niewielu może się jednak pochwalić tak wysokim i równym poziomem prozy jak Rudnicki. Każdy bowiem, tak jak Joyce nad zadkiem swojej żony, może się tutaj nad czymś pochylić. I nieźle przy tym uśmiać. Bo chyba o to tutaj chodzi?
Zawarte w Śmierci czeskiego psa teksty są przeważnie krótkie (najdłuższy ma dwadzieścia sześć stron), okraszone zdjęciami (jeśliby ktoś nie wiedział, jak wygląda Bohdan Zadura) i podzielone na dwie części. Pierwsza to czysta proza i kolejny powód, by nazwać Rudnickiego spadkobiercą Gombrowicza i Białoszewskiego. Od autora Obrotów rzeczy zaczyna i kończy się opowiadanie Zawał mam, zaledwie kilku stronnicowa historyjka, która w mgnieniu oka przeradza się w kolejne: o koledze z dzieciństwa Gieniusiu i wydarzeniach w domu lub na klatce schodowej. I takie właśnie "okruchy dnia powszedniego" stanowią podstawę (tytuł jak z Marka Hłaski) najnowszej książki Rudnickiego. Z całą ich potoczystością, wulgaryzmami i, jakby było mało, licznymi zabawami słowem. Dla czytelnika przyjemność, a dla tłumacza pot na czole i gimnastyka języka. No bo "jak ten polski kongenialnie tłumaczyć"? Pozostaje jeszcze "przełamywanie stereotypów". W tym temacie, powiem tylko, że Rudnicki jest śmieszniejszy i bardziej dosadny od Stasiuka i jego Czekając na Turka. A i Becketta też jakby u Rudnickiego więcej - po tytułowej Śmierci czeskiego psa niejednemu czytelnikowi opadną ręce; misterna jak niemiecki, tfu, szwajcarski zegarek robota.
W DRUGICH znajdziemy quasi-eseje, zapiski z podróży czy ekstrakt w stylu "Głupiego Jasia" z dzienników i biografii np.: J. Ch. Andersena czy Almy, czołowej muzy fin de siecle’u. Rudnicki wspomina także o Kuczoku, któremu leje się krew z nosa, bynajmniej nie na widok Katynia Wajdy. Wytyka największych żebraków literatury europejskiej, odwiedza Zadurę i otwierając z nim konserwę, wspomina o głodującym przez dwadzieścia cztery dni Hansie-Peterze. Ale Rudnicki jeśli nawet ogranicza się do notatek z podróży pociągami i naśladuje Adasia Miauczyńskiego z Dnia Świra, to jest o niebo ciekawszy od takiego złodzieja codzienności jak Maciej Malicki.
Nie ulega jednak wątpliwości, że druga część Śmierci czeskiego psa to tylko dodatek, odpis "czerwonych faktów" z gazet. Dla tak zasłużonego pisarza zebrać kilka cytatów i połączyć ciętym komentarzem, cóż, nie jest tym, czego należałoby się spodziewać. Ale i to nie każdy potrafi, ważne, że, pomimo kilku nieścisłości (o jednej wspomniał już Marcin Sendecki, druga dotyczy tytułu książki Joyce’a - drogi Panie, chodzi o Stefana bohatera), Rudnickiego chłonie się naprawdę świetnie.
Autor Męki kartoflanej (zamiennie - Polak na emigracji w Hamburgu) nieustannie szuka potwierdzenia, nie boi się kontrowersji, nie boi się nerwowego szurania stopami u czytelnika, nieraz kopnie i rzuci kamieniem, czasem nawet mlaśnie smaczną "polską zupą grzybową żurkiem".
Ostrzegam, lepiej nie zwracać mu uwagi. Może ugryźć.
Zawarte w Śmierci czeskiego psa teksty są przeważnie krótkie (najdłuższy ma dwadzieścia sześć stron), okraszone zdjęciami (jeśliby ktoś nie wiedział, jak wygląda Bohdan Zadura) i podzielone na dwie części. Pierwsza to czysta proza i kolejny powód, by nazwać Rudnickiego spadkobiercą Gombrowicza i Białoszewskiego. Od autora Obrotów rzeczy zaczyna i kończy się opowiadanie Zawał mam, zaledwie kilku stronnicowa historyjka, która w mgnieniu oka przeradza się w kolejne: o koledze z dzieciństwa Gieniusiu i wydarzeniach w domu lub na klatce schodowej. I takie właśnie "okruchy dnia powszedniego" stanowią podstawę (tytuł jak z Marka Hłaski) najnowszej książki Rudnickiego. Z całą ich potoczystością, wulgaryzmami i, jakby było mało, licznymi zabawami słowem. Dla czytelnika przyjemność, a dla tłumacza pot na czole i gimnastyka języka. No bo "jak ten polski kongenialnie tłumaczyć"? Pozostaje jeszcze "przełamywanie stereotypów". W tym temacie, powiem tylko, że Rudnicki jest śmieszniejszy i bardziej dosadny od Stasiuka i jego Czekając na Turka. A i Becketta też jakby u Rudnickiego więcej - po tytułowej Śmierci czeskiego psa niejednemu czytelnikowi opadną ręce; misterna jak niemiecki, tfu, szwajcarski zegarek robota.
W DRUGICH znajdziemy quasi-eseje, zapiski z podróży czy ekstrakt w stylu "Głupiego Jasia" z dzienników i biografii np.: J. Ch. Andersena czy Almy, czołowej muzy fin de siecle’u. Rudnicki wspomina także o Kuczoku, któremu leje się krew z nosa, bynajmniej nie na widok Katynia Wajdy. Wytyka największych żebraków literatury europejskiej, odwiedza Zadurę i otwierając z nim konserwę, wspomina o głodującym przez dwadzieścia cztery dni Hansie-Peterze. Ale Rudnicki jeśli nawet ogranicza się do notatek z podróży pociągami i naśladuje Adasia Miauczyńskiego z Dnia Świra, to jest o niebo ciekawszy od takiego złodzieja codzienności jak Maciej Malicki.
Nie ulega jednak wątpliwości, że druga część Śmierci czeskiego psa to tylko dodatek, odpis "czerwonych faktów" z gazet. Dla tak zasłużonego pisarza zebrać kilka cytatów i połączyć ciętym komentarzem, cóż, nie jest tym, czego należałoby się spodziewać. Ale i to nie każdy potrafi, ważne, że, pomimo kilku nieścisłości (o jednej wspomniał już Marcin Sendecki, druga dotyczy tytułu książki Joyce’a - drogi Panie, chodzi o Stefana bohatera), Rudnickiego chłonie się naprawdę świetnie.
Autor Męki kartoflanej (zamiennie - Polak na emigracji w Hamburgu) nieustannie szuka potwierdzenia, nie boi się kontrowersji, nie boi się nerwowego szurania stopami u czytelnika, nieraz kopnie i rzuci kamieniem, czasem nawet mlaśnie smaczną "polską zupą grzybową żurkiem".
Ostrzegam, lepiej nie zwracać mu uwagi. Może ugryźć.
Janusz Rudnicki, Śmierć czeskiego psa, W.A.B. 2009, s. 205.
Komentarze
- Brak komentarzy