Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 44, 45 (6,7/2009)

Bookmark and Share

CALIFORNICATION 2009

Jacek Rachwald (2009-09-15)

Strona 7
Więcej fotek w galerii
Strona 10
Więcej fotek w galerii
Gdyby nie mgła, przez okno mógłbym oglądać codziennie most Golden Gate. Ale San Francisco nie bez przyczyny nazywane jest Miastem we mgle. Położone na południowym cyplu cieśniny oddzielającej Zatokę San Francisco od Pacyfiku, niemal codziennie spowite jest gęstą mgłą. Na położone wyżej partie miasta mgła sprowadza niższe temperatury i wyższą wilgotność. Na przestrzeni jednego kilometra kwadratowego możemy poczuć raz chłód raz wysuszający usta upał. Bo San Francisco położone jest na wzgórzach, bardzo malowniczo. Tak jak cała Kalifornia. O niej chce Wam opowiedzieć.
Mieszkam po drugiej stronie zatoki, w Berkeley, miasteczku znanym przede wszystkim ze świetnego uniwersytetu, na którym wykłada wielu noblistów. Wykłady z literatury słowiańskiej prowadził tu Czesław Miłosz. W latach sześćdziesiątych kampus uniwersytetu był areną studenckich protestów, kiedy władze uczelni oficjalnie zakazały publicznych wypowiedzi na tematy polityczne. Ponad dziesięć tysięcy studentów i studentek wyszło na ulice i zajęło budynki uczelniane domagając się zniesienia zakazu. Po wielu tygodniach, które część studentów spędziła w aresztach, sąd nakazał uczelni wycofanie kontrowersyjnego zapisu argumentując, iż jest on sprzeczny z konstytucją USA. Wydarzenia z Berkeley odbiły się szerokim echem w całych Stanach Zjednoczonych i właśnie od nich rozpoczęła się słynna studencka rewolta lat sześćdziesiątych, przeradzając się w demonstracje antywojenne i marsze, podczas których domagano się od rządu zakończenia wojny w Wietnamie, poszanowania praw obywatelskich, praw pracowników. Dziś jedna z kawiarni na terenie kampusu nosi nazwę Free Speech Movement Cafe a jej wnętrze udekorowane jest licznymi pamiątkami; ściany i stoliki oklejone są reprodukcjami gazet z tamtego okresu. Można się tutaj napić pysznej kawy Fair Trade i poczytać na tablicach pamiątkowych o wydarzeniach sprzed lat.
Samo miasto Berkeley ma dość bogatą hipiessowską, wolnościową przeszłość. W latach osiemdziesiątych ogłoszone zostało strefą wolną od energii nuklearnej, po tym jak mieszkańcy oprotestowali powstanie w ich mieście laboratorium nuklearnego i doprowadzili do lokalnego referendum. Do dziś mieszka tu wielu hippiesów, liczne są lokale z kuchnią indyjską, wegetariańską, sklepy z wyrobami tybetańskimi i produktami Sprawiedliwego Handlu.

Żeby dostać się z Berkeley do San Francisco można to zrobić na dwa sposoby: samochodem przez Bay Bridge lub metrem, tzw. BARTem (Bay Area Rapid Transit), którego tunel przeprowadzono pod dnem zatoki. BART to całkiem sprawny system komunikacji obejmujący cały obszar tzw. Bay Area czyli wszystkie miasta i miasteczka położone po obu stronach zatoki.
Już po wyjściu ze stacji na powierzchnie przekonujemy się, że San Francisco to miasto rozkrzyczane, dynamiczne, wielokulturowe, w którym na każdym placu, skwerku czy fontannie coś się dzieje. W jednym miejscu chłopak stepuje do dynamicznego jazzu płynącego z odtwarzacza, za chwilę zastępuje go przechodzący akurat mężczyzna w garniturze, a tłum turystów rytmicznie im przyklaskuje. Gdzie indziej kilku nastolatków tańczy breakdance, dalej ktoś gra na gitarze lub na kobzie. Liczne skwery i parki oblegane są przez znużonych upałem mieszkańców i turystów. Niektórzy czytają książki, inni piją kawę z tekturowych kubków, jeszcze inni po prostu śpią włączając w to elegancko ubranych mężczyzn w średnim wieku.
Mnóstwo jest tu teatrów, kin, sal koncertowych, muzeów, galerii. Codziennie gra się tu wiele koncertów, odbywają się spektakle, wystawy, performance. Muzeum Sztuki Nowoczesnej (SFMOMA czyli San Francisco Museum of Modern Art) zachwyca już samym budynkiem, a w środku znajdziemy prace największych amerykańskich i europejskich artystów, m.in. oryginały Andy'ego Warhola czy Salvadora Dali. Wiele niezagospodarowanych ścian w mieście zdobią grafitti i murale. Są to prawdziwe dzieła sztuki nierzadko zajmujące eksponowane miejsca przy głównych ulicach. Można znaleźć całe uliczki, gdzie parkan pomalowany jest w najróżniejsze wzory, nierzadko o przesłaniu społecznym, politycznym, antywojennym.
Ilość lokali gastronomicznych na ulicach SF może przyprawić o dylemat osiołka: "Osiołkowi w żłoby dano...". Niemal każda ulica dosłownie oblepiona jest restauracjami, knajpkami, kawiarniami, barami szybkiej obsługi. Odwiedzając poszczególne dzielnice: meksykańską, włoską, chińską lub japońską można zasmakować w każdej z tych narodowych kuchni jedząc posiłki dokładnie takie, jak w kraju ich pochodzenia.
Dzielnica chińska, Chinatown, mieni się kolorami, zapachami, mnóstwem sklepików z pamiątkami. Można tu bardzo dobrze zaopatrzyć się w produkty spożywcze kuchni chińskiej takie jak dziesiątki gatunków warzyw, owoców świeżych i suszonych, ryb i frutti di mare, sosów sojowych i chilli w różnych smakach i odmianach. Na rogach ulic siedzą przycupnięci starsi Chińczycy grający na tradycyjnym chińskim instrumencie zwanym erhu. Wielu turystów chce zobaczyć ten wielokolorowy jarmark, polują na pamiątki z San Francisco, które tutaj kosztują wielokrotnie mniej niż w innych dzielnicach (np. t-shirt z napisem "I love SF" można tu kupić za 1,88 dolara, podczas gdy gdzie indziej płaci się za niego około 20 dolarów), ale ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Późnym popołudniem dzielnica przybiera jednak odstraszające barwy. W okolicach sklepów spożywczych i lokali gastronomicznych przewracają się puste kartony, pudełka po posiłkach "na wynos", śmieci, odpadki żywności.
Meksykanie stanowią spory odsetek mieszkańców SF i całej Kalifornii. Ich dzielnica skupiona wokół Mission Street to skupisko knajpek i restauracji serwujących znakomite taco, enchilade i fasole na setki sposobów, a w barach oczywiście dziesiątki rodzajów drinków z tequili i świetne jasne piwo Corona importowane z Meksyku. Tak jak w chińskiej i każdej innej dzielnicy, znajdziemy tu sklepiki z pamiątkami, które zaburzają meksykański "klimat" miejsca, ale imigranci korzystają z każdej okazji, aby zarobić dolary potrzebne do życia w tym kraju, który, jak się przekonałem wielokrotnie, szczerze wielbią, i o którym mówią: "God bless this country". Gdy zapada zmrok, robi się tu nieprzyjemnie, ale z innego powodu niż w Chinatown. Na ulicach pojawiają się licznie młodzi ludzie, pozornie siedzący w oparach nudy - wielu z nich sprzedaje po prostu marihuanę i kokainę, o czym sam się przekonałem, gdy stanąłem w bocznej uliczce na krótką przerwę. Po chwili trafiło do niej także trzech osobników w mało dyskretny sposób przekazujących sobie coś "z ręki do ręki". Gdy w pewnym momencie spojrzeli wymownie na mnie i aparat fotograficzny w mojej ręce wiedziałem, że czas opuścić to miejsce.
Castro. Jeśli oglądaliście "Obywatela Milka" wiecie, o czym teraz opowiem. Castro to dzielnica skupiona wokół ulicy o tej samej nazwie, a słynąca z tego, iż koncentruje się w niej środowisko homo-, bi- i transseksualne. W latach siedemdziesiątych mieszkał tu Harvey Milk - pierwszy "ujawniony gej" pełniący funkcję publiczną. Zbliżając się do Castro Street już z daleka dostrzegamy pierwsze symbole ruchu LGBT - tęczowe flagi. Powiewają na masztach, latarniach, w witrynach sklepów, restauracji, w oknach domów. Niewiele osób wie, że tęcza na fladze została zaczerpnięta z piosenki śpiewanej przez Dorotkę w filmie "Czarnoksiężnik z Krainy Oz" z 1939 roku. Pierwsze słowa utworu "Over the Rainbow" można tłumaczyć tak: "Gdzieś tam daleko ponad tęczą/ droga wiedzie w istny raj/ Marzenia, które pojawiały się/ kiedyś w kołysance/ teraz urzeczywistniają się/ Gdzieś tam daleko poza nami/ gdzie latają błękitne ptaki/ marzenia, o których myślałem nocami/ naprawdę się spełniają". Widok mężczyzn trzymających się za ręce w liberalnym San Francisco i całej Kalifornii nie należy do rzadkości, ale w Castro jest to po prostu norma a nawet forma manifestowania otwartości, wolności okazywania uczuć temu komu się chce i jak się chce. Panuje tu niezwykle swobodna, przyjazna każdemu atmosfera. Jak zwykle mnóstwo knajpek, barów, restauracji. Wiele tu księgarń zaopatrzonych w literaturę dotycząca kultury LGBT, zdarzają się w nich osobne półki z publikacjami o Harveyu Milku. Można tu także nabyć wiele "tęczowych" gadżetów oraz zwiedzić Muzeum Harveya Milka. Na Castro Street ma swoją siedzibę największa i najstarsza organizacja w Stanach Zjednoczonych działająca na rzecz praw osób LGBT - Human Rights Campaign.
Wiele innych dzielnic San Francisco ma podobną wolnościową, kontestacyjną przeszłość, jak choćby High Ashbury. W latach sześćdziesiątych hippiesi ściągający z całego kraju do SF znajdowali tu tanie pokoje do wynajęcia lub opuszczone dziewiętnastowieczne drewniane domy. Miejsce to słynęło w epoce dzieci-kwiatów z rockandrollowego stylu życia mieszkańców, masowo eksperymentujących z narkotykami halucynogennymi jak marihuana czy LSD. Swoje miejsce znalazło tu wielu muzyków nurtu rocka psychodelicznego, m.in. Janis Joplin, zespół Grateful Dead czy Jefferson Airplane. Na jakiś czas zakwaterowała się tu jedna z najsławniejszych komun hippiesowskich - Merry Pranksters - której przewodził Ken Kesey, autor Lotu nad kukułczym gniazdem. Specyficzny klimat High Ashbury lat sześćdziesiątych, poczynań "Prankstersow" w czasie podroży psychodelicznym autobusem przez Stany Zjednoczone i opis sylwetki samego Kena Keseya można znaleźć w znakomitej książce Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie Toma Wolfe`a. Część starszych hippiesow w tamtym czasie miała za sobą przeszłość związaną z innym ruchem kontestatorskim, Beatnikami lub Beat Generation. Ta grupa w latach pięćdziesiątych w SF skupiła się w dzielnicy North Beach. Związany z nią był sam Kesey ale także Allen Ginsberg czy Jack Kerouac, autor sztandarowej powieści Beatnikow, W drodze. Dziś North Beach znana jest przede wszystkim z licznych klubów ze stripteasem. Pierwszy taki lokal, Condor Club, otwarto w 1964 roku i był on pierwszym tego typu w całych Stanach Zjednoczonych.
Jedna z najpopularniejszych atrakcji SF jest Golden Gate Bridge, most znany chyba na całym świecie. Zbudowano go w latach 1933 - 1937 by połączyć ze sobą oba cyple cieśniny. Jest ogromny. Długi na 2,7 kilometra ma po trzy pasy jezdni w obu kierunkach, do tego chodnik po każdej stronie. Przejechać go można w około dwie minuty, przejście może zająć nawet grubo powyżej godziny - licząc ciągle przystanki, podczas których trudno wyjść z podziwu oglądanych widoków. Przede wszystkim panorama miasta. SF widzimy jak na dłoni już po kilkunastu metrach od wejścia na most. Rozciągnięte nad zielonkawo - niebieskimi wodami zatoki prezentuje się przepięknie. Uwagę przyciągają również zagłówki tnące wodę w każdym kierunku. Spore wrażenie robią ogromne kontenerowce, które mimo swych rozmiarów z łatwością przepływają pod "Złotą Bramą". Czasem "wskakuje" pod nią helikopter, który można wynająć w SF, by móc podziwiać budowle z każdej strony. Pośrodku zatoki w oddali można dostrzec Wyspę Alcatraz, na której mieści się sławne byłe więzienie. Niestety z tej odległości niewiele można obejrzeć. Opowiem o niej później, z bliska robi spore wrażenie.
"Liny", na których wisi most, z daleka wyglądające niepozornie, okazują się wielkimi rurami o średnicy 93 centymetrów. Wieże, utrzymujące most są otoczone po zewnętrznej stronie czymś na kształt balkonów, z których jeszcze swobodniej można przyglądać się otaczającym most widokom.
Alcatraz. Niektórym ta nazwa przywołuje na myśl filmy ze sławnym więzieniem "w roli głównej", innym dreszcz na myśl o więzieniu na wyspie otoczonej przez zimne wody zatoki i rekiny w niej pływające. Moje odczucia były mieszaniną ciekawości i delikatnej trwogi - jak wygląda miejsce, w którym przetrzymywano "najniebezpieczniejszych z niebezpiecznych". Zabudowania na wyspie nie były remontowane od chwili zamknięcia więzienia, czyli od roku 1963. Choć infrastruktura jest świetnie przygotowana dla turystów budynki pozostawiono w surowym stanie tak, jakby niedawno opuścili je więźniowie. Robi to przygnębiające wrażenie, kiedy pomyśleć, że wielu ze skazanych spędziło w ciasnej pojedynczej celi 7, 10 czy 15 lat. Szarożółte ściany w bloku z celami, zgniłozielone w celach i muszla klozetowa zaraz przy łóżku. Do dyspozycji mieli bibliotekę i spacerniak, na którym urządzili boisko do baseballu. Ciekawostką jest, że kilka lat po zamknięciu więzienia wyspa była przez dwa lata okupowana przez Indian - studentów, domagających się poszanowania praw mniejszości, jaką stali się we własnym kraju.

Korzystając z okazji, że podczas mojego pobytu odbywał się w SF Festiwal Filmów Żydowskich (29th San Francisco Jewish Film Festival) kupiłem karnet i wziąłem udział w tym wydarzeniu. Filmy z rożnych stron świata, o różnej tematyce i przeróżnych gatunków. Wiele z nich można śmiało pokazywać w powszechnej dystrybucji i mam nadzieję, że tak się właśnie stanie choćby z izraelskimi Lost Islands i A matter of size czy francusko-tunezyjskim The wedding song. Defamation, film pytający o antysemityzm, był częściowo kręcony na Majdanku i zahaczył także o okolice pubu "Cztery Pokoje". Reżyser uchwycił interesującą wymianę zdań między izraelską młodzieżą a przesiadującym tam tubylcami.
Publiczność amerykańska jest bardzo żywiołowa. Częste podczas projekcji są oklaski, gwizdy, buczenie. W pewnych sytuacjach takie spontaniczne reakcje wiele mówią o opinii widzów na temat przedstawianych w filmie wydarzeń, zjawisk. Wspomniany Lost Islands zawiera scenę, w której główny bohater - młody żołnierz izraelskiej armii bierze udział w nalocie i przesłuchaniu starszego Libańczyka podczas wojny w 1982. Dowódca oddziału rzuca Araba na kolana i grożąc pobiciem każe zeznawać. Chłopak patrząc na to z przerażeniem unosi karabin w kierunku dowódcy i każe mu przestać. Po chwili zrezygnowany porzuca karabin i ucieka. W tym momencie cała sala nagradza go rzęsistymi brawami. A należy zaznaczyć, że większość widzów stanowili Żydzi lub osoby pochodzenia żydowskiego, jak np. pani Rachela, którą poznałem podczas festiwalu, a która wyjechała z Polski w 1969 roku. Takie reakcje zdarzały się wielokrotnie.

***

"Kiedy wychodzisz z samochodu, to czujesz się jakby ci ktoś suszarka do włosów dmuchnął w twarz" - to zdanie, usłyszane od przypadkowo spotkanych Polaków w Las Vegas, idealnie oddaje wrażenie, jakie wywołuje temperatura panująca w mieście i na całym południu stanu Nevada. Mimo że przyjechałem tam nad ranem, w koszulce i szortach było wciąż niezwykle gorąco. A że może być jeszcze gorzej przekonałem się nazajutrz. Rano było już znacznie powyżej trzydziestu stopni Celsjusza, a maksymalna temperatura sięgnęła niemal czterdziestu. Na szczęście na każdej ulicy co kilka metrów stoją sprzedawcy z termosami - skrzyniami z lodem a w nich półlitrowe butelki z wodą. Niemal bezustannie słychać ich okrzyki: "Ice cold bottled water, Ice cold bottled water".
Samo Las Vegas to mieszanka kiczu, przepychu i "rozpusty". Tak, o ile o dwóch pierwszych cechach miasta wiele się słyszy, jego bezpruderyjność nie jest nagłaśniana, zainteresowani i tak się dowiedzą. Mam tu na myśli prostytucję. W Nevadzie jest ona legalna. Na ulicach co kilka metrów stoją Meksykanie w koszulkach z nadrukiem "GIRLS" i rozdają ulotki z ofertami dziewczyn tak jak na Krakowskim Przedmieściu rozdaje się ulotki z pizzą. To trywialne porównanie doskonale opisuje mechanizm działania tej usługi. Na ulotce widnieje zdjęcie, do tego imię, numer telefonu, cena oraz informacja "W Twoim pokoju za dwadzieścia minut lub szybciej". W USA istnieje powiedzenie: "Co wydarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas".
Las Vegas jest odwiedzane przez miliony turystów rocznie, a baza hotelowa jest naprawdę imponująca. Przy głównej ulicy rozrywkowej, Las Vegas Boulevard na długości około dwóch kilometrów znajduje się ponad dwadzieścia hoteli. Wiele z nich przypomina kształtem lub wystrojem sławne miasta świata, jak na przykład hotele "New York New York", "Monte Carlo", "Paris" czy "Venetian", w którego wnętrzu znajdują się kanały jak we włoskim mieście. Jest też hotel - piramida i hotel, przed którym rozpościera się ogromny zbiornik wodny. Co pól godziny na zbiorniku odbywa się "taniec wodny" - specjalnie zaprogramowane ruchome rurki wyrzucają w górę wodę w rytm muzyki płynącej z ustawionych tu głośników. Trzeba przyznać, że wygląda to dość imponująco. W każdym hotelu znajdują się najróżniejsze sklepy i sklepiki z wszelkiego rodzaju ozdobami, lampkami, świeczkami, naczyniami kuchennymi, ubraniami i oczywiście pamiątkami. Niemal cały parter każdego z tych przybytków zajmują kasyna. Setki automatów do gry, stoły do ruletki, do pokera i tłoczący się przy nich ludzie. Kto gra, drinki dostaje za darmo. To czysta inwestycja ze strony kasyna - po alkoholu każdy ma większe skłonności do ryzyka.
Niemal cały obszar Nevady to spalona słońcem pustynia lub półpustynia porośnięta suchą trawą, kaktusami i charakterystycznymi drzewami Jozuego, które choć sięgają zaledwie dwóch metrów mogą mieć nawet dziewięćset lat. Zastanawiające jest, dlaczego ludzie decydują się osiedlać na tym terenie. Odpowiedz jest dość prosta: w Nevadzie nie płaci się podatku od dochodów osobistych. Tak zadecydowały władze stanowe, by zaludnić Nevadę. Podatki płacą właściciele hoteli i kasyn. Poza tym wiele innych aspektów prawnych przyciąga tu mieszkańców, jak choćby legalny hazard czy maksymalnie uproszczone przepisy dotyczące zawierania i rozwiązywania małżeństw. Samo Las Vegas powstało jako baza mieszkaniowa, a przede wszystkim baza rozrywkowa dla górników, gdy na przełomie XIX i XX wieku wydobywano tu złoto i inne surowce.

Wielki Kanion Kolorado. O tym monumentalnym dziele przyrody słyszał chyba każdy i trudno tu napisać coś nowego. Stojąc przy krawędzi zbocza czułem się jak najdrobniejszy pyłek, a rzeka Kolorado płynąca dnem wgłębienia wydawała się być wąską zieloną tasiemką. Dzieliło mnie od niej około 2 kilometrów. Żadne zdjęcie nie oddaje wrażenia, jakie sprawia swym majestatem Kanion. Jest przeogromny. Jego długość to 349 kilometrów a szerokość wynosi od 800 metrów do 29 kilometrów. Tak znaczne rozmiary sprawiają, że nigdy nie przeprowadzono przez niego mostu. Można go jedynie objechać dookoła. Zbocza odsłaniają jak na dłoni przekrój geologiczny ziemi, każda warstwa skalna ma inny odcień co ułatwia identyfikacje poszczególnych etapów tworzenia skorupy ziemskiej.
Grand Canyon to oczywiście nie jedyna atrakcja Arizony. Jadąc na południe opuszczamy powoli lesiste tereny okalające Kanion i znów wjeżdżamy w strefę półpustynną z charakterystycznymi kaktusami. Jest tu bardzo dużo gatunków tych roślin, od wielkich strzelistych przez mniejsze okrągłe po naprawdę malutkie, przypominające kamyki. Inna cecha charakterystyczna tego stanu jest tzw. red dirt czyli czerwony pył oraz czerwone skały znane z wielu westernów. W tym malowniczym krajobrazie umiejscowiona jest Sedona, miasteczko jak z westernu właśnie. Jest tu jedna główna ulica, wzdłuż której rozciągają się domki w stylu pueblo, niskie z płaskimi dachami. Wszystkie budynki, zarówno mieszkalne jak gospodarcze pomalowane są w kolory pastelowe wtapiające je niemal w otoczenie. Nawet supermarkety, gdzie indziej szpetne, tutaj także dostosowane są wizualnie do krajobrazu. Logo wszędobylskiego Mcdonalds`a także nie świeci swą charakterystyczną żółcią, jest zielonkawe.

Poza Hollywood Boulevard czyli słynną Aleja Gwiazd niewiele jest do zobaczenia w Los Angeles, jak zapewniali mnie liczni rozmówcy. Tym bardziej nie żałowałem zostając tam tylko na jeden dzień. Aleja Gwiazd to szeroka, przedzielona pasem zieleni, arteria. Po obu stronach drogi w chodnik wmontowane są znane wszystkim gwiazdy, pośrodku których widnieją nazwiska sław showbuissnesu. Po chodnikach przechadzają się tłumy turystów odczytujących po kolei nazwiska i robiących zdjęcia gwiazdom. Przy bulwarze usytuowanych jest wiele kin i sklepików z pamiątkami. Można tu kupić mapę Hollywood z zaznaczonymi domami sławnych osób. Chłopcy sprzedający te "cudowne przewodniki" stoją także na rogu najgęściej zamieszkałej przez "gwiazdy" dzielnicy, Beverly Hills.

Południowy zachód Stanów Zjednoczonych to przepiękne tereny. Są tu wysokie góry pokryte gęstymi lasami, pagórki porośnięte suchą trawą, pustynie, równinne stepy, wielkie jeziora i oczywiście ocean. Przez cały ponaddwumiesięczny pobyt nie moglem wyjść z podziwu dla piękna krajobrazu naturalnego i uroków tutejszych miast, zwłaszcza San Francisco. Jego otwartość, wielokulturowość, różnorodność sprawia, że odwiedzający je, codziennie odkrywa nowe jego oblicza i ciągle chce tu wracać.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy