Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 44, 45 (6,7/2009)

Bookmark and Share

GRUPY KOTÓW

Piotr Skrzypczak (2009-09-24)

Strona 10
Więcej fotek w galerii
Strona 11
Więcej fotek w galerii
Z filmowcem i animatorem kultury Andrzejem Rusinem o filmie, historii współczesnej i Lublinie rozmawia Piotr Skrzypczak.

Skąd się wziąłeś w Lublinie?
Z dworca kolejowego. Tak jak wszyscy. Tutaj studiowała moja mama, później siostra i jakoś bywałem w Lublinie w związku z jej studiami. Wtedy po raz pierwszy na dłużej znalazłem się w dużym mieście, gdzie jeździ się autobusami, są telefony na dwudziestozłotowe monety, których nie potrafiłem obsługiwać. W pewnym momencie stało się oczywiste, że na studia trzeba jechać właśnie do Lublina, a nie gdzie indziej.

Skąd przyjechałeś?
Pochodzę z małej miejscowości, która znajduje się kilkanaście kilometrów od granicy z Białorusią, na północny - wschód od Białegostoku. Nazywa się Różanystok. Jest to magiczne miejsce, nie tylko ze względu na nazwę. To miejscowość, która powstała dookoła sanktuarium Maryjnego. Tam od pewnego momentu wszystko kręciło się wokół tego świętego miejsca.
Andrzej Palczyński, Andrzej Rusin
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

Najpierw było sanktuarium?
Tak. Przy nim, jeszcze przed wojną, założono liceum ogólnokształcące o wysokim poziomie. Po wojnie władze komunistyczne przejęły je z całą infrastrukturą i stworzono tam technikum rolnicze, pozostawiając Kościołowi tylko świątynię i salkę katechetyczną. Taki los spotkał wiele miejscowości od Lubelszczyzny na północ. Było parę takich ośrodków religijnych, katolickich, które na wschodzie miały pełnić trochę propagandową rolę. Później władze je przejmowały i przekierowywały w drugą stronę. W Różanymstoku mieszkałem do 18 roku życia.

Czy wybór Lublina był wyborem w pełni świadomym?
Przyjechałem dlatego, że Lublin mi się podobał. Może częściowo była jakaś tradycja, ale równie dobrze mogło to być każde inne miasto. Nie wiem, czy 18-letni człowiek z małej, „odległej od świata” miejscowości do końca zdaję sobie sprawę, że to jest ten dobry wybór. Tak naprawdę nie ma się jakiś punktów odniesienia. Ja tu przyjechałem i Lublin bardzo mi się spodobał.

Który to był rok?
Rok 1988. Nie miałem porównania z innymi miastami. Byłem kiedyś w Warszawie i znałem ją z perspektywy Dworca Centralnego, raz byłem w Krakowie. U nas nie było wycieczek, nigdzie nie jeździliśmy. Wyjeżdżaliśmy jedynie do kwatery Hitlera w Gierłoży koło Kętrzyna . Nie byłem nad morzem, nie byłem w górach, jeździłem sobie rowerem naokoło Różanegostoku. Wy sobie chyba do końca nie zdajecie sprawy, czym jest takie miasto jak Lublin dla kogoś, kto wziął się z takiej „głupinki”, jaka to metropolia, jakie to niesamowite. Bałem się, że się zgubię, w tak dużym mieście, czy że gdzieś wyjdę i nie będę potrafił wrócić. Tak więc to, że jestem w Lublinie to był wybór. Może nie do końca świadomy, uzasadniony i chyba bardziej emocjonalny niż racjonalny, ale wybór.


Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Twoje pierwsze wrażenie było zatem pozytywne?
Nie, było bardzo negatywne. Dworzec, na którym wysiadłem o siódmej rano, do tej pory budzi we mnie negatywne emocje. Pamiętam, jak zawiało gdzieś od browaru, pamiętam zatłoczony trolejbus, do którego trzeba się było wbić z plecakiem i jakimiś torbami.
Do Lublina jechało się pociągiem z Białegostoku, który wyjeżdżał o 22 i był tutaj około 7. Były to czasy, kiedy zaczynali już jeździć handlarze ze wschodu z kraciastymi torbami. O ile udało się znaleźć miejsce siedzące, to jechało się z kolanami pod brodą i z torbami naokoło. Wszyscy pili bimber i zagryzali słoniną, wszyscy byli też częstowani. Jak człowiek przyjeżdżał rano, to też różne bukiety zapachowe potrafił wydzielać. Podróż do Lublina trwała tyle, ile teraz lot z Warszawy do Nowego Jorku.

Jakie studia wybrałeś?
Dostałem się na historię na UMCS. Tak samo jak wiedziałem, że pojadę do Lublina, to wiedziałem też, że będę studiował historię. Wiedziałem, że muszę iść na studia i muszą to być studia humanistyczne, bo jestem straszną nogą z matematyki i innych przedmiotów ścisłych.
Moi rodzice, zresztą jak i ja, byli późnymi dziećmi. Możecie wierzyć lub nie, ale moi dziadkowie urodzili się jeszcze pod koniec XIX wieku. Jak byłem mały, rozmawiałem z nimi często. Opowiadali mi ze swojej perspektywy to wszystko, o czym się słyszało w szkole. Dla mnie ta historia była naprawdę żywa, kompletnie inna od tej, której się uczy.
Może na studiach wygląda to inaczej, tam wiedza jest przekazywana w inny sposób, czegoś się dowiadujemy, ale ogólnie wiedziałem, że moi koledzy totalnie tego wszystkiego nie rozumieją, nie interesują się, jest to dla nich taki wypełniacz w szkole. Dla mnie to było jak jakiś niesamowity film z emocjami i z wydarzeniami, które znam z innego punktu widzenia. Wydawało mi się, że jak pójdę na studia historyczne, to uzyskam taki szkielet, drzewo, na którym sobie to powieszę jak obrazki.

Udało się?
Nie, nie udało się. W międzyczasie zrozumiałem, że historia to teraźniejszość cofnięta w czasie. Nie jest to tak niesamowite i baśniowe, jak myślałem. To historia tego, jak ludzie się ze sobą męczyli, historia niemożliwości, zaniechań i zmarnowanych szans.
Dziś żyjemy w najlepszych czasach, jakie są do wzięcia. Kiedyś było tylko gorzej, no może pod pewnymi względami lepiej, ale ogólnie gorzej. Trzymajmy się tych czasów i starajmy się tę teraźniejszość, tę rzeczywistość robić lepszą. Nie znajdowałem w historii zbyt wielu optymistycznych i budujących wydarzeń, które powodowały, że czułem się lepiej.

Jak oceniasz rolę uczelni? Działo się coś ciekawego? Pomagała się odnaleźć w wielkomiejskiej rzeczywistości?
Moje wrażenia z tamtego momentu wynikają może z tego, że nie wiedziałem gdzie mam pójść, kogo zapytać. Moi kumple byli z różnych miejscowości Zamojszczyzny, spod Chełma z takich dziur jak ja i też nie znali zbyt dobrze Lublina. Nawet gdy się coś działo, zajmowało nam dużo czasu, żeby się dowiedzieć, gdzie mamy pójść.

Nikt nie pomagał?
Nikt nie pomagał, kompletnie. Były czasem jakieś ogłoszenia w akademiku, była Chatka Żaka, ale o co chodzi? dlaczego?, co, to? - nie było wiadomo.


Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Nie chodziliście do Chatki Żaka?
Chodziliśmy, tam była stołówka studencka.

Oprócz stołówki sporo się tam działo. Uczestniczyliście w tym?
Działo się, ale my raczej nie braliśmy w tym udziału. Był jakiś ludowy zespół tańca, był też Almatour, czyli taka studencka spółdzielnia, która wysyłała studentów na praktyki za granicę. W tamtych czasach była to jednak totalna mafia, do której trzeba było należeć, mieć swoich ludzi, znajomych. Człowiek, który przyszedł z zewnątrz nie miał żadnych szans na cokolwiek, bo trzeba było kogoś znać. Wtedy było ZSMP (Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej) i oni tym rządzili, wysyłali swoich ludzi, mieli swoje frakcje i koterie.
My sobie studiowaliśmy. Na pierwszym roku studiowało się poważnie, bez ściemniania. Siedziało się w bibliotekach i czytało lektury, potrzebne i niepotrzebne. Bardzo dużo się rozmawiało, bo były ciekawe czasy. Rozmawiało się o tym, czego dowiedziało się na studiach i nie tylko. Pamiętam ten czas jako ferment, możliwość pogadania o tym, co się akurat dzieje. Pamiętam, że chodziło się czasem na jakieś piwo daleko na LSM, bo tam była knajpa, a w pobliżu miasteczka nic nie było, albo nie było szans na złapanie stolika.
Może ludzie z Lublina wiedzieli, co mają robić, dokąd pójść, czym się zająć. Ja miałem jakąś skałkową praktykę, był klub wspinaczkowy. Łaziliśmy po drzewach na linach i było to dla nas wspaniałe, było coś niesamowitego w tym, że w Lublinie się takie rzeczy dzieją.

Czy na uczelni były jakieś zgrzyty polityczne, były elementy propagandy?
Na pierwszym roku na historii starożytnej ciężko by nam było wciskać jakąś propagandę. W tych czasach nie uczono już wszystkiego z punktu widzenia marksistowskiego. Generalnie nie było z tym problemu. To był 1988 rok, październik. Sesja zimowa była już w 1989, a letnia w czerwcu 1989 roku.

Wydziały historii są często zideologizowane. Jak było u was?
Był jakiś jeden przedmiot, chyba ekonomika socjalizmu, ale on był na starszych latach, więc my już tego nie mieliśmy. Kiedy zaczynaliśmy studia, zlikwidowano również studium wojskowe. Mieliśmy za to praktyki robotnicze. Kiedyś, w latach 50 i wcześniej, studenci, którzy dostali się na uczelnie, musieli iść obowiązkowo do jakiejś fabryki, żeby zobaczyć, kto ich utrzymuje, jak klasa robotnicza pracuje. No i ktoś sobie o tym przypomniał. Mój i poprzedni rocznik doświadczył tego programu uświadamiania i zderzania z rzeczywistością. Miesiąc czy półtora miesiąca, w wakacje, w lipcu, pracowaliśmy w Fabryce Odczynników Chemicznych na ul. Mełgiewskiej. Polegało to na sypaniu różnych odczynników do słoików, zakręcaniu i ważeniu określonej ilości, układaniu na palety i wywożeniu. Były tam jakieś szalone normy. My nie byliśmy ich w stanie wykonać, bo byliśmy nowi. W zasadzie nie widziałem, żeby normalni robotnicy to robili, chyba tylko my. Potem była jakaś straszna afera. Okazało się, że nie wyrabiamy się czasowo. Więc sypaliśmy proszki tak, jak byliśmy w stanie. Odczynniki wywożono do Gliwic. Tam była centrala tego zakładu. Gliwice cofnęły nam cały transport kiedy się zorientowały, jaka jest nasza dokładność. Pod koniec praktyk spędzaliśmy w zakładzie całe dnie, po 14 godzin. Zdarzało się, że wracaliśmy stamtąd już po zmroku. Ważyliśmy ponownie, bo powiedzieli, że potraktują to jako sabotaż i praktyk nie zaliczą.
Wyobraźcie sobie, że jest 1988 rok, w telewizji wciąż mówi się o strajkach, już nie o przerwach w pracy. Jest gorąco, milicja na ulicach, coś się dzieje, jest dość nerwowa atmosfera, my wracamy z pracy i dowiadujemy się, że na Placu Litewskim była jakaś straszliwa zadyma, leżą kartonowe tuby po gazie łzawiącym, ktoś wraca do akademika z fioletową pręgą na plecach, a my jutro znowu jedziemy, bo trzeba przeważyć odczynniki.
Z czasu tych praktyk pamiętam zupy regeneracyjne z białym robakiem w kalafiorze i kartki na mięso. Przywoziło się te kartki, czyli taką wkładkę mięsną, którą się oddawało razem z opłatą za akademik. Razem było to 3150 zł.

Andrzej Rusin na planie "Lemela i Cypy" w Ulanowie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Studenci byli zaangażowani politycznie?
Kiedy zaczęły się studia, cały czas były zadymy, demonstracje, starcia z milicją. Nasi koledzy ze starszych lat mocno w tym uczestniczyli. Kogoś aresztowano, kogoś chciano relegować z uczelni. My byliśmy młodzi i wiedzieliśmy, że jak zawalimy ten rok, to nas wezmą do woja. Nikt nam nie powiedział, że ten system się kończy. Nie mieliśmy świadomości, że to jest koniec, przełom. To właśnie jest fajne w historii, że jak się cofniesz do jakiegoś momentu i cofniesz się do świadomości tych ludzi, to oni nie mają pojęcia, że na przykład wojna się kiedyś skończy, my wygramy, że nas wszystkich nie załatwią. My żyjemy teraz.
Wziąłem udział w paru demonstracjach i wiem, co to znaczy tak uciekać, że aż ci buty dymią, bo lepiej, żeby cię nie dogonili, gdyż może się to skończyć wydaleniem z uczelni i trafieniem w kamasze.
Nie należeliśmy do żadnej organizacji. Z tego, co pamiętam to bardzo aktywny był wtedy KPN (Konfederacja Polski Niepodległej), chodzili po pokojach, werbowali, zachęcali, rozdawali bibuły. Jednak my jakoś nie mieliśmy zaufania, KPN nie kojarzył się nam dobrze. Był też NZS (Niezależne Zrzeszenie Studentów), który był bliżej ludzi. KPN to było coś politycznego, nie studenckiego. Na początku NZS działał mocno konspiracyjnie, ale potem pamiętam, że było coraz więcej plakatów i ulotek, że wszystko się odmrażało. W pewnym momencie było tak, że wszystko działało w pełni legalnie a jeszcze była komuna, milicja, suki, ale miasteczko akademickie to był inny świat.
My studiowaliśmy - chcieliśmy dostudiować do końca pierwszego roku, bo wtedy już się tak nas łatwo nie wyrzuci, wtedy będziemy zakorzenieni i zaczniemy działać. Przyszedł 1989 rok, wybory. Nagle okazało się, że to już koniec, że już nie będzie demonstracji, konspiry.

Spotkał was zawód?
Nie, to nie był zawód, wręcz przeciwnie. Ten koniec był strasznie niespodziewany. Nie było w telewizji żadnych oficjalnych audycji, że skończył się komunizm, że będzie inaczej. Było wrażenie, że coś się wydarzyło i nie wzięło się w tym udziału, że historia zatoczyła takie heglowskie koło, że są jakieś siły a my jesteśmy takimi kulkami, które się odbijają. I może coś tam chciały, gdzieś tam były, raz coś krzyknęły, niosły jakiś transparent, ale to nie tu się to wydarzyło, tylko gdzieś dalej. Wszystko to było bardzo niespodziewane.

Jak wyglądały te kolejne cztery lata studiowania? To były już normalne warunki?
Zależy z jakiego punktu widzenia mówić o tej normalności. Dzisiaj studenci by się tej normalności przestraszyli. Zaczynały się kłopoty ekonomiczne, była gigantyczna inflacja. Jak się szło do sklepu po cukier, to on wieczorem kosztował więcej niż rano. Nagle się okazywało, że rząd obcina stypendia i nie mają do nich praw ci, którzy wcześniej je dostawali.

Andrzej Rusin.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Czy mieliście wtedy jakieś poczucie klęski, że miało być tak pięknie...
Wręcz przeciwnie. Wśród studentów, wśród moich znajomych nie było poczucia klęski. Trzeba jednak zrozumieć jakie to było tempo wydarzeń, jak to wszystko szybko się działo. Nie mieliśmy wiedzy, co się za komuny działo w strukturach opozycji. Nie bardzo wiedzieliśmy, kto to jest Gwiazda, kim jest Borusewicz. Czasem czytało się jakiąś bibułę, którą rodzeństwo przywoziło, ale znało się to zupełnie hasłowo. Czytając pewne rzeczy dowiadywaliśmy, że jest taki gość, taka frakcja, że Solidarność nie jest monolitem, że Wałęsa coś robi, a inny robi coś innego. Dowiadywaliśmy się kto ma rację, czytaliśmy argumenty, próbowaliśmy się do tego odnieść, a tu ktoś z ekonomii mówi nam, że jest jakaś ogromna dziura budżetowa, która będzie trwała lata, że inflacja dalej będzie rosła. Wszystko działo się w niesamowitym tempie. Nagle się okazywało, że jest ciężko ekonomicznie. Mój ojciec był nauczycielem, a to były czasy, gdy nauczyciele najmniej zarabiali. Nagle się okazało, że można jechać do Szwecji na truskawki. I wyruszyliśmy. To był szok. Bo ja nigdzie nie jeździłem, a tu nagle wyjechałem za morze, płynąłem promem, byłem w supermarkecie, który pachniał i w którym były kasy, na których wyświetlała się cena. Były reklamy, klimatyzacja, ludzie się nie tłoczyli. I były produkty. Po prostu kosmos. Pamiętam salon z motocyklami, gdzie, jak nikt nie patrzył, chodziliśmy sobie pooglądać „sprzęty”, bo to wszystko było jak w amerykańskim filmie. U nas było zupełnie inaczej.
Mój kolega z ekonomii wpadł na pomysł, że zrobimy biznes i będziemy bogaci. Jeździliśmy po podlubelskich księgarniach i skupowaliśmy książki, które były sprzedawane za totalny bezcen. Przywoziliśmy je do Lublina i sprzedawaliśmy na chodniku, na stoliku turystycznym. Przebitka była niesamowita. Dostawaliśmy 30 razy więcej. Sprzedaż jednej książki zwracała nam koszta całej wyprawy. Jeździliśmy na stopa, z plecakami. Wtedy poczułem iskrę biznesu...

Kiedy ta iskra zgasła?
Bardzo szybko. Okazało, że masa tych książek to są fajne tytuły, które warto mieć samemu.

Mamy więc wątek historyczny. 20 lat minęło. Teraz robisz filmy. Od czego to się zaczęło? Czy już na studiach miałeś z tym do czynienia?
Na studiach nie miałem kompletnie do czynienia ze sztuką, z animowaniem kultury, ale czułem ogromną potrzebę robienia czegoś. Nie było nikogo, kto by ci powiedział, co możesz zrobić, kogoś, kto by pokazał, co jest warte zaangażowania i dlaczego. Chodząc po Lublinie widziałem jakieś ręcznie robione plakaty z napisem Provisorium, no ale co z tego - nie wiedziałem, co to jest. Później był teatr. Trafiłem do Centrum Kultury do Andrzeja Mathiasza. On oddzielił się od Provisorium, założył Teatr Projekt. To był teatr plenerowy. Wiele lat z tym teatrem jeździłem, występowałem, potem doszły szczudła. Potem Teatr Projekt zrezygnował z plenerów i robił spektakle kameralne. Przy którymś spektaklu okazało się, że obracamy się w świecie multimedialnym. Do pewnego stopnia jest to teatr na scenie, ale jest to też teatr multimedialny. Postacie z telewizora grają na równi z postaciami na scenie. Trzeba było nauczyć się filmować. Mathiasz postanowił pójść bardziej w stronę audiowizualności bez teatralnego uzasadnienia. Szybko okazało się, że teatr jest jakby protezą, że nam bardziej chodzi o tę multimedialność, że daje nam ona większe możliwości w działaniu. To był przełom lat 1999/2000, czas porównywalny do lat 70. Wtedy wybuchł teatr studencki i wszyscy to robili. Na początku lat 2000 widzieliśmy, że teatry (poza Provisorium z Kompanią Teatr), które istnieją w Centrum Kultury idą trochę w dół, że straciły impet i nie są już tak twórcze. Okazywało się, że coraz mniej ludzi zaczyna przychodzić na spektakle. Widzieliśmy to również po sobie. Natomiast wybuchł film niezależny. Pojawiły się kamery cyfrowe, które zaczęły kosztować tyle, ile student był w stanie zarobić. Okazało się, że jest masę interesujących tematów i rzeczy do sfilmowania.
Na początek wpadliśmy na pomysł, że będziemy pokazywać kino niezależne i spróbujemy skłonić ludzi, aby się sami za to brali. Mając jakieś doświadczenie teatralne, wiedzieliśmy, jak podejść do pracy nad scenariuszem, jak się przygotować. Dziś wiem, że było to trochę na wyrost. Trzeba tutaj powiedzieć, że zasadniczą rolę odegrał tutaj Andrzej Mathiasz, który wiele lat pracował w telewizji, miał doświadczenie, znał się na tym, wiedział, jak robić typowo telewizyjne rzeczy. Wtedy powstało też pierwsze koło filmowe, które naprawdę fajnie zadziałało. Zebrała się grupa dziwnych ludzi, każdy był z innej beczki, ale każdy miał fajne pomysły przez tę swoją inność. Byliśmy trochę jak stado kotów, które nie mogą żyć w stadzie, ale są ze sobą. Powstało wtedy parę fajnych filmów, które przewinęły się przez kilka festiwali. Była to jednak grupa studentów, która po skończeniu studiów znikała z miasta, wyjeżdżała robić pieniądze w Warszawie czy w świecie. Tych kół filmowych było trochę, działały z lepszym czy gorszym rezultatem, ale generalnie panowała tymczasowość. W pracy nad filmami potrzebna jest kontynuacja, czas, żeby się dotrzeć, bycie razem dłużej niż dwa lata, żeby się wytworzyło środowisko. A tu cały czas mieliśmy do czynienia z odpływem, wymywaniem się ludzi w świat.

Ekipa.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Robisz to, co lubisz i z tego się utrzymujesz?

Tak, no i cały czas są jeszcze szczudła.

Czyli, jak ktoś bardzo chce, to jest w stanie pracować i utrzymywać się z tego, co lubi. Myślałeś kiedyś o tym, kończąc studia, zaczynając pracę z teatrem, że może być to sposób na życie?
W pewnym momencie bardzo przewartościowałem rzeczywistość, bo bałem się, że skończę w jakiejś szkole na peryferiach jako belfer. Nie miałem żadnych przykładów, a tu nagle się okazało, że są całe światy, że jak się chce, jak się wetknie nos, to otwierają się jakieś wielkie perspektywy i że to od ciebie zależy, czy i na ile, z nich skorzystasz. Teraz sobie myślę, że ja z moimi przyjaciółmi na studiach mogliśmy robić znacznie więcej. Wielu tak robiło, ale my się z tym nie zetknęliśmy.
Szliśmy prostą drogą, nie wiedząc, że jest tyle możliwości mimo tamtych czasów. Później okazało się, że można coś robić, że można wszystko pogodzić, znaleźć możliwość robienia tego, co się lubi i utrzymania się w Lublinie. Można nawet chodzić na szczudłach i żyć z tego przez parę dobrych lat. Ogólnie kilka lat temu nie było takiego podejścia, jakie się teraz spotyka wśród młodych ludzi, że „ja muszę żyć godnie”, a tymczasem mieszkam w pokoiku, nie mogę sobie pojechać gdzie chcę, nie mogę iść na koncert mojego ulubionego zespołu i to jest powód, żeby porzucić wszystko, co jest tutaj i wyjechać.

Ciekawi mnie twoja rodzina. Czy nie traktowali tego co robisz niepoważnie, jako zabawę, coś chwilowego?
Tak, zaraz po studiach było to „takie coś”. Nie wiadomo było, jak to się ułoży...

Nie masz problemu, jak masz komuś powiedzieć, czym się zajmujesz, komuś kto nie jest przyzwyczajony do takiego stylu pracy? Nie czujesz braku zrozumienia, że nie jesteś lekarzem, nauczycielem, robotnikiem? Kim ty właściwie jesteś?
Jestem animatorem kultury filmowej. Chciałbym, aby ludzie w Lublinie zajmowali się robieniem filmów, chciałbym im powiedzieć, że jest to możliwe i chciałbym im służyć pomocą.

Będę dopytywał dalej, jako stereotypowa ciotka czy wujek. Po co to robisz?
Uważam, że jest to genialna możliwość wypowiedzi o tym, co nas otacza, skomentowania tego.

A pieniądze, jakąś stabilizację, zapewnioną przyszłość z tego masz?
Pracuje w Centrum Kultury, mam etat, wysiedziałem te złe czasy. Kiedyś przeglądałem kwitki, które się dostaje przy odnawianiu umowy o pracę, z różnych okresów zatrudnienia. Jestem przekonany, że teraz wszyscy by się z nich śmiali. Do CK trafiłem w 1992 roku i taka sytuacja trwała właściwie do początku lat 2000. Teraz sytuacja się poprawiła, jakoś dajemy radę, ale wcześniej trochę chałturzyliśmy z kolegami. Gdyby nie to, że jeździliśmy z różnymi spektaklami dla dzieci, ze spektaklami szczudlarskimi (nie ma w Polsce żadnego większego miasta, którego byśmy nie znali z wysokości szczudeł), to byśmy się nie utrzymali. Ale uważałem za sensowne robić takie rzeczy i tu być, a nie jechać do Warszawy i mieć lepsze możliwości.

Nigdy nie miałeś ochoty, żeby to zostawić, wyjechać, zostawić ten Lublin?
Nigdy! Jakoś z roku na rok coraz bardziej mi się tutaj podobało. Potem, jak człowiek trochę okrzepł i już nie patrzył na te sprawy tak emocjonalnie, to kalkulując, na zimno, do czego można było dojść, nie wiem, czy gdzie indziej doszłoby się w tych naprawdę ważnych sprawach dalej, czy byłbym lepszym człowiekiem, czy miałbym jakieś lepsze doświadczenia. Nie sądzę. Wydaje mi się, że to, co zyskałem dzięki Lublinowi, dzięki temu, co się tu działo jest spoko. Bywałem trochę w Warszawie i wiem, że nie chciałbym tam siedzieć.
Byłem na studiach filmowych w Warszawie. Jak się już tam jest, to poznaje się ludzi, otwierają się możliwości. Ktoś proponuje ci, żebyś został montażystą w jakieś telewizji za sporą kasę, albo operatorem. Co z tego, że nic nie widzisz, masz okulary, nie tacy tam pracowali, tam możesz robić zdjęcia. I tak dalej. Mógłbym zostać bogatym człowiekiem (z perspektywy Lublina), ale ja nie chcę, tu mi się podoba.

Film był pierwszy?
Tak.

Zabrałeś się do filmu od całkiem amatorskiej strony. Były w zespole osoby, które wprowadzały, uczyły, czy były to totalne eksperymenty typu „nie wiemy jak - to robimy”?
Wprowadzał nas w to Andrzej Mathiasz, który pracował dziesięć lat w telewizji i miał przygotowanie filmowe. Robił nam pierwsze warsztaty. Przynosił kamerę, albo wieczorami u siebie w domu pokazywał, co to jest montaż. Ja też już miałem jakieś doświadczenie z zastosowaniem multimediów w teatrze. Wiedziałem, co to jest kamera, jak działa, co robi. To był czas, kiedy już każdy miał komputer, były jakieś programy montażowe. To był przełom, kiedy kończyły się kamery analogowe, a wchodziły cyfrowe i wystarczył ci jeden kabelek, aby zrzucić materiał do komputera i po prostu robić film. W dodatku bezkosztowo.
Większość naszych filmowców w kole była totalnymi amatorami. Ja też, bo przecież nie miałem żadnej szkoły. Miałem jednak o tyle łatwiej, że w teatrze musieliśmy układać scenariusze. Nie były to scenariusze na bazie utworów, tylko tworzyliśmy nowe, jak to w kinie niezależnym. Tematy się dawało od siebie, brało się je z otoczenia. I w całym swoim dobrym samopoczuciu byliśmy przekonani, że ze scenariuszami filmowymi będzie podobnie.

I było podobnie?
Znalazło się w tym kole kilka osób o zdrowym rozsądku i one nas tak trochę sprowadzały na ziemię, aby nie podchodzić do tego tak teatralnie. Początki jak zwykle bywają śmieszne z późniejszej perspektywy. No a potem poszedłem do szkoły filmowej.

Szkoła pomogła? Czasem zdarza się, że szkoła niszczy pomysły, że zaczyna się bardziej zwracać uwagę na techniczną stronę, schematy, procedury.
Absolutnie nie. Szkoła zdecydowanie mi pomogła. Dzisiaj, kiedy robimy festiwale i przyjmujemy zgłoszenia, zauważamy, kto choć w minimalnym stopniu miał do czynienia z jakąś szkołą. To widać po jakości filmów. Szkoła nie wpływa na jakość pomysłów, szkoła uczy pewnej organizacji, jest procesem technicznym. Szkoła uczy współdziałania, uczy dyscypliny, uczy zarządzania ludźmi na planie.
Nie wiem, czy wyniesie się ze szkoły lepsze pomysły, niż się miało wcześniej, ale na pewno nauczy się, jak powinno się pracować nad filmem i to sprawia, że jest w grupie mniej problemów, wszyscy się mniej ze sobą męczą, kiedy każdy wie, co ma robić.

To, co powiedziałeś może być trochę zniechęcające dla tych, którzy podchodzą do tego zupełnie amatorsko. Z jednej strony przesłanie jest takie: przyjdźcie, zróbcie, każdy może, a z drugiej, że szkoła bardzo pomaga. Jak z tego wybrnąć?
Może tak: przyjdźcie, róbcie, każdy może. My nie każdy film przyjmiemy, ale pokażemy też wam filmy, które moglibyście zrobić i które zostały zrobione w sposób totalnie amatorski. Ten ich pomysł na film je wybronił.
Mamy m.in. festiwal „Filmów Dobrze Zakręconych”, który jest najlepszym przykładem tego, że można mieć pomysł i nie zapanować nad jego realizacją. Myślę, że ludzie, którzy chcą zajmować się filmem, jeśli mogą, niech idą do szkół, szkółek filmowych, na kursy, na warsztaty, które są w każdym mieście. I niech oglądają filmy, przychodzą na festiwale, chodzą do kina, nie tylko i wyłącznie w celach rozrywkowych. Niech oglądają filmy, ale też niech o nich myślą, niech je analizują, niech włączają swój aparat analityczny. Bo to bardzo uczy i później się tych błędów nie popełni.

Podaj trzy podstawowe błędy, które popełniają ludzie zabierający się za kręcenie filmu.
Po pierwsze nie dostosowują tematu filmu do swoich możliwości. Zabierają się za rzeczy, których nigdy nie skończą. Tak było też w naszym kole filmowym. Przychodzili ludzie, którzy bardzo wierzyli w swoje umiejętności, zaczynali robić, a później okazywało się, że film nie będzie trwał siedem minut, tylko musiałby to być serial i kosztować krocie.
Przy okazji robienia filmu druga sprawa to potępienie guzikologii. Nie zaczynamy od fascynacji sprzętem. Zaczynamy od swojej własnej głowy. Robiąc jakieś warsztaty filmowe kładłem kilka rzeczy na stole np. kartkę papieru, kamerę, laptopa, mikrofon... Sadzałem naokoło ludzi i pytałem, co jest najważniejsze przy robieniu filmu. I większość brała do ręki kamerę czy program do montażu. Większość chłopaków doskonale znała się na tych sprzętach, pokazywała mi w mojej kamerze funkcje, o których nie miałem pojęcia. Ja im jednak mówiłem, że nie, że najważniejsza jest głowa. Robienie filmu zaczyna się od wielu nudnych wieczorów, często przy piwku i w oparach dymu, kiedy męczy się, tłucze, omawia te scenariusze. Zaczyna się od długiej analizy, myślenia, gadania i tworzenia scenariusza. Następnie scenariusz trzeba przewietrzyć, czyli puścić w obieg. Trzeba pokazać go ludziom, którzy nie znają mnie jako fajnego kolegi, któremu się nie powie, że to jest bez sensu, głupie, niezrozumiałe.
Filmowcy mają to do siebie, że często nie dystansują się wobec swojego dzieła, pokazują je kumplom, z którymi potem będą to robili, a trzeba zebrać jak najwięcej opinii, bo jednak film robi się dla ludzi i to widz nam powie, co o tym sądzi, to jest w jakimś sensie dla niego. Zabierając się do filmu musimy mniej więcej wiedzieć, co z niego będzie, jak zostanie odebrany. Kwalifikując filmy do festiwali obejrzeliśmy wiele prac i wiemy, że spora część z nich, to są kochane dzieci autorów i tylko ich. Wiem jedno: przy pomocy kamerki za 500 zł i przy pomocy komputera, który ma każdy, można zrobić film czy się jest Tajwańczykiem, czy pochodzi się z Różanegostoku czy z Lublina. Można zrobić naprawdę fajny film, który będzie wizytówką, starterem w drodze do filmu. Wiadomo, że pierwszy film nie będzie od razu wielkim dziełem, ale będzie wizytówką. Można zrobić film, który będzie mówił o czymś ważnym, o czymś dla nas istotnym. Film, podobnie jak literatura, a szczególnie film niezależny, jest środkiem do mówienia innym ludziom o tym, na czym nam zależy. Ja zawsze czekam na takie osobiste filmy.

Twój ulubiony film.
To jest tak, że wydawało ci się, że masz jakiś ulubiony film, po czym oglądasz następny i w tym momencie się to zmienia. Zacząłem oglądać rosyjskie kino, obejrzałem Wyspę Łungina i ten film wydał mi się czymś pięknym. Ogromne wrażenie zrobił też na mnie Rublow Tarkowskiego. Mogę oglądać go codziennie. To są rzeczy spoza świata kina niezależnego.

A niezależny film lubelski? Osoby, które robią takie filmy, które bardzo lubisz, które robią coś fajnego, dobrego?
W Lublinie to nie jest taka prosta sprawa. Jakoś ten świat filmowy się nie kręci. Póki co, nie odnieśliśmy jeszcze sukcesu. Mogę powiedzieć, że bardzo podoba mi się sposób patrzenia na film Krzyśka Szota, który założył kiedyś z kolegami Lubelską Grupę Filmową. Robi film bardzo profesjonalnie, taki, że chce się być na planie, nie ma bałaganu, wszystko jest tak jak powinno być. Na przykład Bal przebierańców czy najnowsza produkcja Wyłączność, te filmy są, ciekawe, dobrze nakręcone, z dobrymi aktorami. Nie powstało w Lublinie jednak rewelacyjne dzieło.
Są u nas grupy filmowe, do których należy trochę osób, które zatrzymały się na poziomie przaśnego dowcipu z początku lat 90., kiedy ludzie chcieli się tylko bawić filmem. Choć, jak się spojrzy na festiwale i rozwój kina niezależnego, to zmieniło się bardzo dużo od początku lat 2000. Ludzie uzyskali świadomość, dowiedzieli się, że są jakieś środki filmowe, że kamera nie powinna latać w ręku i że jest coś takiego jak statyw, że nie wszystko, co się narodzi w naszej głowie jest godne sfilmowania. Dzisiaj filmy są inne, lepsze. Trochę ludzi pozostało jednak na tamtym poziomie.

Było trochę narzekania, a teraz podaj trzy rady dla osób, które zaczynają.
Ważny i niezbędny jest entuzjazm i słuchanie siebie. Na zasadzie: będę to robił, bo czuję taką potrzebę. Często jest tak, że ludzie wiedzą już, że chcą to robić. Miałem ostatnio warsztaty z młodzieżą z ośrodków kuratorskich, która normalnie, nie jest zainteresowana czymkolwiek, no może piciem piwa. Mówię im, że robimy warsztaty filmowe, a oni na to: po co. To im powiedziałem, że film może być ciekawą formą na życie i dzięki temu można zarabiać pieniądze, że jeśli nauczą się filmować to oprócz filmowania wesel mogą robić też fajne filmy. I niektórych to nie zaciekawiło, ale inni zaczęli słuchać. Film może być więc fajną formą rozmowy, mówieniem o tym, co się widzi. Jeżeli ktoś ma taką potrzebę, to może zostać filmowcem.
Trzeba mieć, że tak powiem twardy tyłek, żeby się nie przejmować niepowodzeniami. Mówię chyba takie banały..., że potrzebna jest wytrwałość, wodoodporność.
Potrzebna jest też odrobina bezczelności, że jak chcę, to powinienem robić swoje. Masę ludzi zniechęca się przy pierwszych problemach, jak trzeba popracować, zostać do późna a potem wstać o siódmej rano, i siedzieć cały dzień, i nic nie robić, bo się na coś czeka. Trochę ołowiu w siedzeniu się przydaje.

Nigdy nie zadaliśmy ci tego pytania, a zawsze nas to ciekawiło. Zrobiliśmy razem dwa filmy (Lemel i Cypa i Przechadzka po Brzeźnie) w bardzo trudnych warunkach. Jak oceniasz współpracę z dziećmi? Były to zupełnie inne klimaty niż te, w których obracasz się na co dzień.
Chyba po rodzicach nauczycielach odziedziczyłem trochę belferstwa i to bardzo mi pomogło. Kiedy widzę, że z tej działalności wynika jakaś sytuacja animacyjno-oświatowa, to dystansuję się całkowicie od efektu końcowego, który jest wynikiem warunków, jakie były. Ogólnie to świetna sprawa. Prowadziłem trochę warsztatów w różnych miejscach. Nie ma nic fajniejszego niż kiedy dzieciaki dzwonią do mnie później, żebyśmy zrobili jakąś koleją etiudę. Okazuje, że chwyciło, że ja nie jestem już im właściwie potrzebny, że oni sami dojdą do tych rzeczy, których razem nie robiliśmy.
Praca z wami bardzo mi się podobała. I to, że trzeba było przyjeżdżać rano, czasami użerać się z dzieciakami i to, że były one czasem nie do opanowania, absolutnie mi nie przeszkadzało. Może większe problemy miałem przy innych okazjach z pracą z ludźmi dorosłymi, świadomymi tego, co się dzieje, którzy w sytuacji filmowej nie dostrzegali tego, że jest wiele konieczności i byli dalej wyluzowani, i nie byli w stanie się spiąć i czegoś zrobić. Dzieci nie są świadome wszystkiego. Takie filmy z dziećmi są bardzo fajną sprawą, z której wynika wiele fajnych rzeczy, które później widać na ekranie podczas oglądania filmu.

Zapadły ci w pamięć jakieś szczególne momenty z pracy z nami? Zdrowo śmialiśmy się przy pierwszym filmie.
Pamiętasz jak pracowaliśmy i wydawało się nam, że skończymy najpóźniej do godziny 22, a tu, zbliża się północ, i burza z piorunami - wysiadło światło, więc przerwa, ale później wszyscy znowu zabierają się do roboty.

Czułem, że my dla nich jesteśmy ważni, i to, że przyjeżdżamy i, że jutro też będziemy, to to ich bierze w taki lot.
Kiedyś brałem udział w paru warsztatach teatralnych i większe znaczenie miało dla mnie nie to, czego się tam nauczyłem, ale atmosfera, która porywała.
Nie mogę powiedzieć, że nie mamy masy niepowodzeń w tym naszym działaniu animacyjno-filmowym, i nie mogę powiedzieć, że mamy jakieś błyszczące sukcesy. Sukcesem jest chyba fakt, że udało się nam zorganizować parę festiwali filmowych. Często widzę, że przychodzą na nie w jednym miesiącu jedni ludzie, a za miesiąc już ich nie ma, są inni, nie ma osadzenia, przywiązania ludzi. Zresztą sami to wiecie po festiwalu „WATCH DOCS. Prawa człowieka w filmie”. Jeżdżąc do tych dzieciaków z ośrodków kuratorskich pokazywałem im filmy z pokazów Future Shorts i innych, i widziałem ścianę. Estetyka tych filmów jest dla nich kompletnie niedostępna.

To nawet nie jest estetyka filmów tylko to, że one mają tak wszystko gdzieś. I nie dotyczy to tylko dzieciaków z ośrodków, ale i studentów...
Chciałem to powiedzieć. To bardzo zniechęcające, kiedy student ogląda film, w którym wszystko nie wyjaśni się w pierwszych 10 minutach, a wyjaśnia się w następnych 7, nie ma tam montażu teledyskowego, więc zaczyna ziewać, palić papierosa, patrzeć za zegarek, nie daje filmowi kredytu zaufania.

Szkoła kompletnie tego nie uczy. Do kina chodzi się tylko od czasu do czasu, a to za mało, by wyrobić pewne nawyki, za mało, by konkurować z TV i internetem, czymś, co się ma codziennie w domu przez kilka godzin. Pamiętam, że w podstawówce chodziliśmy do kina ABC na filmy, które nie były nowe, które nie były hitami, ale były to filmy dobre, klasyki. Niestety w liceum chodzilismy już tylko na totalnie komercyjne produkcje
W latach 80. w Różanymstoku miałem kino, które nazywało się Luna, a w domu czarno-biały telewizor. W programie 2, wieczorami zdarzały się przeglądy filmowe, zdarzały się świetne filmy. Może gdyby nie ta estetyka, której wtedy liznąłem później mogłoby to wszystko inaczej do mnie docierać. Jak się trafi w wiek, w którym odbiera się bardziej emocjami niż intelektem, to człowiek później musi dużo bardziej się zmuszać, przekonywać do obejrzenia. My ze szkołą chodziliśmy do kina na Krzyżaków i Potop,. Ale widziałem też w tamtych czasach Czas apokalipsy. Oczywiście film był od 15 lat, ja miałem 12 lat. Obejrzałem w kinie Luna masę świetnych filmów, które docierały z dwu czy trzy letnim opóźnieniem. Może to spowodowało, że na początku studiów trafiłem na jeden czy drugi festiwal filmowy i oglądałem filmy, na których wielu moich znajomych nie wysiedziało. Cały czas mam coś takiego, że nie wyłączam filmów przed ich zakończeniem, czekam do końca, że może coś się jeszcze wydarzy. I często się wydarza.

Nie zdarza ci się wyjść?
Czasami zdarza się, że na samym starcie stwierdzam, że nie mam po prostu siły i nie podejrzewam, że coś mnie zaskoczy, ale jak już zacznę, to oglądam do końca. Często rzeczywiście jest jakieś uzasadnienie dla dłużyzn i ziewania.
Wracając do edukacji, dla mnie edukacja filmowa jest absolutnie niezbędna. Każda szkoła ma projektor, jakąś salę, w której można zaciągnąć rolety i nie ma problemu, żeby pokazywać filmy w ramach jakiegoś koła, czy normalnie na lekcjach. Jeżeli uczniów się choć trochę nie przytrzyma siłą, aby dosiedzieli do końca, a później się chwilę o tym filmie nie pogada, oni nigdy nie będą wiedzieli, że warto chodzić na filmy.

To bardzo interesujące, że tak dużą wagę przywiązuje się do czytania lektur, a żadnej wagi nie przywiązuje się do innych dziedzin sztuki chociażby filmu, albo muzyki.
O to chodzi. Jak ci młodzi ludzie nie mieli warsztatów, styczności z filmem, to nie rozumieją zawartych w nim symboli. To odwzorowanie 1:1, czyli jest to, co widzimy. Jeżeli w tej warstwie „powierzchniowej” nie ma szybko wyjaśnienia, to totalnie nie ma przebicia. Nikt nie powiedział im o języku filmu, o filmowych znakach przestankowych, dlatego jackass'y z YouTuba'a robią karierę.

Kiedyś mówiło się, że młodzież tylko siedzi przed telewizorem i ogląda filmy. Teraz nawet filmów nie ogląda. Oglądają papkę, głównie seriale, programy rozrywkowe - coraz trudnej znaleźć w tv film.
Jeśli nauczysz kogoś, że trzeba na filmie wysiedzieć, doczekać do końca, a jest to podstawowa zdolność, to nie będzie ich oglądał, będzie skakał po kanałach, będzie się szybko domagał jakiejś kolejnej ekscytującej rzeczy.

Ludzie chodzą przecież do kina, tylko filmy oglądane masowo są raczej proste...
Kino ma jednak swoje oddziaływanie psychologiczne. Jesteśmy wyrwani z kontekstu, jesteśmy my i obraz, jest deprywacja, odbieramy inne bodźce, więc generalnie kino powinno działać na nas silniej i tak chyba jest. I to przyciąga. Jeżeli pokażecie ten sam film w telewizorze, to można szukać ze świeczką młodych ludzi, którzy obejrzą go do końca. Nawet ci bardziej wyrobieni filmowo mają z tym problem. Jak się wcześnie czegoś nie nauczy, to jest to stracone. Te pokolenia przepadły dla filmu.
Pamiętam, że jak byłem mały, chodziło się na poranki filmowe do kina. Jak się wychodziło, to nogi były całkowicie zdrętwiałe, szło się na sztywnych nóżkach.
Nie wiem, może to my powinniśmy siedzieć w tych szkołach i robić warsztaty, bo cały czas działamy na kompletnej dobrowolności. Może trzeba ich zmusić do oglądania.

My nie mamy prawa zmusić uczniów do uczestniczenia w czymś takim. Jest pewien system, który może to zmienić. Nazywa się system edukacji. Może więc trzeba by siedzieć nie z uczniami tylko z nauczycielami, żeby to oni wybrali coś ambitnego do obejrzenia. Po co są te wszystkie lektury, dlaczego nie można obejrzeć jakiegoś ambitnego filmu i go potem omówić? To jest bliższa uczniom rzeczywistość, a tematy mogą być te same.
Jest szansa, żeby wszyscy poszli na film i go obejrzeli, a lektury wszyscy nie przeczytają. Ważne jest to, by filmy zawsze były omawiane. Zawsze chciałem stworzyć koło filmowe, gdzie by się dyskutowało, rozmawiało o niektórych sprawach, ale nigdy do końca się to nie udało. Owszem były jakieś dyskusje, ale to nie była regularna praktyka. Bardzo mi tego brakuje.

Lublin stara się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Powiedz o zaletach Lublina, które mogą skłonić komisję do przyznania nam tytułu i kilku jego wadach, które trzeba by zmienić.
Próbuję być obiektywny. Wydaje mi się, że jest mój Lublin, w który lubię, i w którym chcę być, i w którym zostanę. Jest też Lublin, który wielu by chciało widzieć, który miałby być ESK. Wydaje mi się, że mamy bardzo małe szanse. Lublin nie jest tak niezwykły z punktu widzenia kogoś, kto miałby tytuł ESK przyznawać.
Najpierw powiem o tym, na czym Lublin próbuje jechać. Próbuje jechać na wielokulturowości. Pokaż mi miasto w Polsce, które w przeszłości nie było wielokulturowe. Co to za argument? A czy dziś Lublin jest wielokulturowy? Nie jest. Jeśli Lublin chce przyjąć jakąś strategię, to niech ona będzie realistyczna i rzeczywista. Niech się opiera na czymś, co jest. Jeśli dzisiaj jest jakaś wielokulturowość, to są to kibole, którzy stanowią swoją kulturę, nie wiem kto jeszcze. Szukajmy tych kultur na dzielnicach wśród mieszkańców. Bo to, że jest w Lublinie pięciu muzułmanów, czterech żydów, dziesięciu Ukraińców i jeszcze paru prawosławnych, to tego w skali miasta nie widać, tego nie ma. My mówimy o wielokulturowości a ta osoba z komisji przejdzie się po ulicach i powie: pokażcie mi tę rosyjską dzielnicę, tak jak to było na filmie Piotra Brożka, gdzie jest ta wielokulturowość? To, że stoi cerkiew, o niczym nie świadczy. W dowolnym mieście na zachodzie stoi pięć cerkwi i cztery meczety.

Bardziej mówi się o tej wielokulturowości, która była niż o tej która jest...
Jestem historykiem i wiem o tym, ale nie jest to żaden argument.

Co sądzisz o stwierdzeniu, że Lublin to „Brama na Wschód”?
O, kwestia Wschodu, Brama na Wschód! Podam przykład. Wprowadzano strefę Schengen, która powoduję, że my możemy jeździć na Zachód, zatrudniać się i tak dalej, a nasi sąsiedzi ze Wschodu zostali zablokowani, kompletnie odcięci. Wówczas pojawiła się kwestia drogich wiz, długich procedur, czekania. Powiedźcie mi, czy ktoś w Lublinie protestował przed wejściem Polski do Schengen wiedząc, jakie to konsekwencje przyniesie? My się po prostu odcinamy. Czy my tu w Lublinie mamy jakąkolwiek świadomość, że ten Wschód jest zaraz za drzwiami i że powinniśmy promować ten kontakt, ale nie na zasadzie deklaracji i spotkań Lublin-Lwów raz na rok, od wielkiego dzwonu, tylko rzeczywiście powiedzieć, że nie chcemy tej strefy tutaj, bo my i tak możemy tam na Zachód i na Wschód jeździć, a oni nie mogą tu przyjeżdżać i my nie mamy z nimi żadnego realnego kontaktu. Lublin tak naprawdę nie czuje Wschodu, nie jest na Wschodzie. Lublin w swojej masie patrzy na Zachód, wstydzi się i jest wypięty dupą do Lwowa i Ukrainy. Ma ją gdzieś. Działa to na zasadzie, że jak jest akcja, to się tam zbieramy. Uważam, że starając się o tytuł Stolicy Kultury, opieramy swoje działania na nierealistycznych rzeczach, na jakiejś nieprawdzie.

To co mamy zrobić?
Nasz sukces powinno opierać się na ludziach, na indywidualnościach, na wydarzeniach, na czymś wielkim i spektakularnym, na czymś co od razu zwali ludzi z nóg. Powinniśmy to wygenerować, ale nie w oparciu o wielokulturowość czy Wschód, chyba, że rzeczywiście byśmy się otworzyli na ten Wschód w sposób autentyczny a nie deklarowany.
Byliśmy z filmowcami we Lwowie w ramach projektu Lublin-Lwów Miasta Filmowe. Przyjmował nas tam vice-mer Lwowa, taki młody chłopak z długimi włosami, administrator kultury. Miałem wrażenie, że całe te stosunki były tylko grzecznościowe, nie poczułem żadnej chęci współpracy i tego, że Lublin jest dla Lwowa przychylnym partnerem.

Wierzysz w możliwość zwycięstwa?
Powiem szczerze. Ja nie bardzo wiem, jak my możemy zdobyć tę ESK. Wiem, że wszyscy muszą się maksymalnie spiąć i stworzyć coś, czego jeszcze nie ma w tym mieście, coś zupełnie nowego. Aczkolwiek cały ten proces, całe to nasz staranie się o tytuł jest czymś bardzo pożytecznym, jest czymś mobilizującym.

Opracowała Paulina Siembida.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy