Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 46 (6/2010)

Bookmark and Share

UŚMIECH PROSZĘ

Maciej Topolski (2010-04-14)


Więcej fotek w galerii
Jónsi, Go, EMI Music Poland 2010.
Więcej fotek w galerii
 Gdyby Julio Cortázar napisał kiedy instrukcję „Jak być ucieszonym”, brzmiałaby ona mniej więcej tak: stoi osóbka, otwiera usta, pokazuje zęby (dolne i górne), a w rękach trzyma płytę w opakowaniu plastikowym. Na opakowaniu płyty, którą trzyma w rękach ta osóbka, stoi chłopczyk, a wołają na niego Jónsi. Jónsi ma piórko za uszkiem i nagrał swoją pierwszą solową płytę pod krótkim i jakże znamiennym tytułem „Go”. Jeśli Państwo nie wiedzą, kto zacz ten Jónsi i dlaczego tak zęby szczerzę przesadnie, to już tłumaczę. Jón „Jónsi” Þór Birgisson znany jest przede wszystkim jako wokalista islandzkiego zespołu Sigur Rós, ale także jako autor ambientowego albumu pt. „Riceboy Sleeps”, który nagrał ze swoim chłopakiem Alexem Somersem i wydał w zeszłym, dwutysięcznym dziewiątym roku.
Fanem Sigur Rós się nie nazwę, ale znać wszystkie płyty znam, słów piosenek nie znam, bo znać się moim zdaniem nie da (nie bez powodu wśród znajomych ten zespół funkcjonuje jako jedno wielkie „miauczenie”, którego nikt nie rozumie i raczej nie ma potrzeby rozumieć), a każde ich nowe wydawnictwo witam z otwartymi szeroko ramionami i z twarzą wykrzywioną bądź co bądź głupawym uśmiechem (jeśli dobrze pamiętam moja relacja z koncertu Sigur Rós w Warszawie, jak i recenzja ich ostatniej płyty, zostały opublikowane w „Oporniku”). A to dlatego, że muzyka Islandczyków - w głównej części rozwlekła, mglista i melancholijna - przywraca, jeśli nie radość życia, to na pewno chęć do tego życia. Wystarczy obejrzeć na youtubie któryś z ich koncertów i przekonać się na własne oczy, że chłopaki nadają się idealnie do zakładu dla obłąkanych, gdzie mogliby w pokojach bez klamek miauczeć i pitolić do woli. I ten właśnie optymizm, nazwę go może optymizmem idioty w kaftanie bezpieczeństwa, wybucha z ogromną siłą na „Go”.
Przesłuchałem album Jónsiego kilkanaście już razy, mimo to nadal nie jestem przekonany do skocznych i radosnych dźwięków, które tę płytę rozpoczynają (podobnie było z ostatnim albumem Sigur Rós, który to nosił bardzo długi tytuł „Með suð í eyrum við spilum endalaust”). Nie twierdzę jednak, że są one tak udziwnione, tak nienaturalne, tak głupawe, że nie da się ich słuchać, nie, po prostu w tym momencie moje przyzwyczajenie bierze górę i - ha! - po chwili zostaje zaspokojone. Album „Go” zawiera bowiem utwory, które są wybuchem tej radości idioty w kaftanie bezpieczeństwa, z wyraźnym rytmem, tak że pozostaje tylko powiedzieć: „Jestem rusałka i biegam naga po łąkach, zbierając kwiatki”, ale także i typowo sigurorosowate (zabijcie za ten przymiotnik) - rozwlekłe i narastające, z głęboko ukrytym optymizmem wspomnianego już idioty. Idealnym przykładem będzie tutaj „Tornado”, w którym to utworze Jónsi zestawia niewinność dziecka z bezlitosnym żywiołem jego dorastania, i który to utwór wykluwa się nieśpiesznie wraz ze słowami: „You grow, you grow like tornado,/ You grow from the inside/ Destroy everything through/ Destroy from the inside”.
Na koniec trzeba by jeszcze dodać, że falset Birgissona reaguje na język angielski (do tej pory posługiwał się raczej islandzkim) w sposób dla mnie zadziwiający - przyznacie mi chyba Państwo rację, że jak się człowiek przyzwyczai do tego, że od początku do końca nic nie rozumie, to moment, w którym zaczyna coś niecoś z tych „miauczeń” czaić, można podsumować tylko jednym wielkim uśmiechem. Skierowanym do odtwarzacza płyt. Do dziewczyny, chłopaka, ściany. Albo do samego siebie, jak kto woli - bo nie uśmiechać się przy „Go” Jónsiego zwyczajnie nie wypada.
 
Jónsi, Go, EMI Music Poland 2010.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy