Strona główna > Projekty > Zrealizowane

Bookmark and Share

Bug 2010

(2010-07-27)

Kontynuujemy wakacyjne podróże. Był wagon.lublin.pl, potem Śladami Singera, następnie Sztetl2007, Seminarium edukacyjne w Teremiskach, a rok temu objazd z filmem "Przechadzka po Brzeźnie". A w te wakacje będzie Bug 2010.



IDEA   |   DZIENNIK   |   ZESPÓŁ   |   TRASA   |   DO POCZYTANIA   |   NAGRANIA




IDEA


Pod koniec lat trzydziestych państwo polskie zaczęło prowadzoną na szeroką skalę akcję wymierzoną przeciwko swoim obywatelom wyznania prawosławnego mieszkającym na Chełmszczyźnie i Południowym Podlasiu. Ludzi, na co dzień mówiących gwarą ukraińską, na siłę polonizowano, a także namawiano bądź zmuszano do przejścia na katolicyzm. Latem 1938 roku, w ciągu dwóch miesięcy, zupełnie oficjalnie zburzono, rękami polskich robotników, żołnierzy i policjantów, ponad 120 świątyń prawosławnych i kaplic w województwie lubelskim.
Zobacz także

POCZĄTEK DRAMATU (Warto poczytać)

Bug 2011 (Projekty)

Integracja (Programy)

Nabużańskie historie (Projekty)

BUG 2012 (Projekty)


Akcja burzenia prawosławnych cerkwi na południowym Podlasiu i Chełmszczyźnie stanowi jedną z najciemniejszych kart w dziejach II Rzeczypospolitej, pomimo tego jest wciąż praktycznie nieznana opinii publicznej. Ta bezprawna praktyka nie była wydarzeniem incydentalnym. Wyrastała z filozofii polityki wyznaniowej okresu międzywojennego, ściśle powiązanej z polityką narodowościową – zakładano, że w interesie państwa jest maksymalne ujednolicenie społeczeństwa - jeden naród (polski), jedno wyznanie (rzymski katolicyzm). W wytycznych do akcji polonizacyjno-rewindykacyjnej ze stycznia 1939 roku znalazło się: "W Polsce tylko Polacy są gospodarzami, pełnoprawnymi obywatelami i tylko oni mają coś w Polsce do powiedzenia. Wszyscy inni są tylko tolerowani."

Miało to konsekwencje w późniejszych latach – w latach czterdziestych na tym terenie wybucha krwawy konflikt etniczny między Polakami i Ukraińcami, który przeradza się w wojnę domową.

Wysiedlenia do ZSRR i Akcja „Wisła” na stałe zmieniają oblicze tego regionu.

Stowarzyszenie Homo Faber od początku swojej działalności zajmuje się pracą na rzecz grup mniejszościowych – w tym projekcie po raz kolejny będzie starać się odkrywać temat zapomniany, nieznany większości naszego społeczeństwa. Chcemy przejechać wzdłuż Bugu – od Terespola po Dołhobyczów, spotykać się z ludźmi, zbierać ich wspomnienia.

Będziemy poruszać się rowerami. Odwiedzimy Kostomłoty, Zahorów, Kodeń, Międzyleś, Korolówkę, Świerże, Brzeźno, Kosmów, Kryłów, Prehoryłe, Ślipcze, Hołubie, Żabcze, Witków, Oszczyn. Chcemy, by zebrane przez nas wspomnienia trafiły do internetu i stały się powszechnie dostępne. Bo dopiero historia, która składa się z wielu optyk, wielu elementów, różnych punktów widzenia – jest pełną historią naszego regionu.

Wyprawa potrwa od 31 lipca do 9 sierpnia.





DZIENNIK


A to kolejne spotkanie. Wcześnie rano. Prowadziła Ola Gulińska.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Przed...
Czas przygotowań. Ostateczne ustalenia miejsc do spania, transportu gratów, smarowania rowerów, załatwiania opieki nad kotami...
Jednak nie to jest najważniejsze. Najważniejsza jest praca, którą wykonuje Ola starając się doprowadzić do tego by zespół był jak najlepiej przygotowany merytorycznie. Jednym z pomysłów (doskonałych) jest zaproszenie na spotkanie dr. Grzegorza Kuprianowicza.




31 lipca (sobota)

6:00
Zapewne w tej chwili kilkanaście par zaspanych oczu otwiera się, a nieprzytomni ich właściciele zbierają myśli, planują dzień, marzą o kawie. Dziś ruszamy na wyprawę, która poszerzy wiedzę i dostarczy wielu cennych doświadczeń. A w tej chwili jeszcze niepewni tego, co nas czeka przygotowujemy kanapki, żegnamy koty, pamiętamy o zamknięciu okien i wyprowadzamy lśniące rowery.
Mamy się spotkać o 8:00 na dworcu PKP, zakupić bilety, przetransportować rowery na peron i odjechać o czasie, czyli o 8:25. Bilety (z małymi problemami technicznymi w kasie) kupuje Ola. Pociąg podjeżdża o czasie, sprawnie ładujemy siebie i rowery do przedziału i uradowani ruszamy z Lublina. W Terespolu – naszej docelowej stacji, według planu, będziemy o 12:18. Z jedną przesiadką w Dęblinie.

Pierwszy etap podróży. Pociągiem do Terespola. No prawie do Terespola...
Fot. Marta Sienkiweicz
Więcej fotek w galerii
8:30
Relacja z przedziału. Rowery sprytnie ułożone w kątku, miejsca zajęte, przygotowani do podróży korzystamy z „czasopochłaniaczy”. Słuchamy muzyki, czytamy gazety, śpimy. Jacek wyciąga kanapki. No cóż. Nie wszyscy zdążyli zjeść śniadanie :) W Gazecie Wyborczej już o nas piszą.

9:30
Stacja Dęblin. W pośpiechu wysypujemy się z pociągu, rowery ciężkie, czasu coraz mniej. Nie wiemy, o której mamy pociąg do Terespola, więc biegniemy sprawdzić. Piotr S. oznajmia, ze za 3 minuty powinniśmy odjechać z peronu numer 3. Biegniemy więc do pociągu, który już czeka i... jakież wielkie jest nasze zaskoczenie, gdy na peronie numer 3 stoi pociąg, z którego przed chwilą z takim trudem się wytoczyliśmy. Pakujemy się więc do niego z powrotem przy słowach pani konduktorki: „I po co wysiadaliście? I po co?”. Ruszamy do Terespola.

11:10
Na stacji w Międzyrzecu Podlaskim dołączają do nas zaprzyjaźnieni strażacy. Nie zdążyli się z nami przywitać, a już wkroczyli za nimi panowie ze Straży Ochrony Kolei z pouczeniem i wielką chęcią wlepienia mandatu za jazdę rowerem po płycie peronu. Pięknie. Na szczęście obyło się bez poważnych konsekwencji. Dołączają więc do nas, ale... z sześciu towarzyszy, których się spodziewaliśmy jest trzech. Dodatkowo, żeby nie wszystko było tak oczywiste – ostatni, Krzysiek, dojedzie do nas w nocy. Kolejne kontrole biletów, robi się duszno i niewygodnie. Dojeżdżamy do Terespola.
12:04
Terespol. Tak nam się wydawało... Nie możemy do tej pory ustalić kto, ale ktoś z nas zakrzyknął, że to już, wysiadamy, szybko! No więc cała nasz ekipa wytacza się z przedziału, panowie ze Straży Kolei nas poganiają... I okazuje się, że wcale nie jesteśmy w Terespolu. Wielka biała tablica informuje nas, że właśnie znajdujemy się w Małaszewicach. No cóż. Zdarza się najlepszym. Szybko obliczamy, że skoro do Terespola mamy 12 kilometrów, do Kostomłotów 14, decydujemy pojechać prosto do Kostomłotów, bo tam zatrzymujemy się na noc. Pierwsza próba sił i rowerów, po drodze zatrzymujemy się na cmentarzu tatarskim w Kobylanach. Pierwsza przebita opona.

13:30
Docieramy do Kostomłotów, kręcimy się po wsi szukając naszej ostoi – po dłuższej chwili odnajdujemy remizę, do której klucze dostajemy od pani mieszkającej tuż obok. Wprowadzamy się i robimy pierwszy rekonesans. Jest sklep, nie umrzemy. 
Dotarliśmy o celu. Remiza OSP w Kostomłotach.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii
W sklepie nie ma chleba, sera i innych produktów, do jakich my mieszczuchy przywykliśmy w Lublinie, jednak robimy całkiem przyzwoite zakupy i z prowiantem wracamy na krótki odpoczynek do remizy. Kiedy część z nas robi zakupy, Ola nawiązuje znajomości z sąsiadami, które owocują zaproszeniem. Okazuje się, że mąż pani sąsiadki pamięta czasy burzenia cerkwi w Kostomłotach. Wieczorem wybieramy się do sąsiadów posłuchać historii, poznać ludzi i nagrać wspomnienia.
Kostomłoty to jedyna miejscowość w Polsce, w której znajduje się sanktuarium neounickie. Jesteśmy tu, żeby zebrać wspomnienia ludzi pamiętających głównie czasy przedwojenne i historię miejsca, w którym żyją.

14:30
Pierwsze nagrania....
Rozmawiamy z kilkoma osobami spotkanymi na przydrożnych ławkach. Z wielką doza nieśmiałości z naszej strony i niepewności ze strony miejscowych zaczynamy każdą rozmowę. Wspólnie próbujemy odkrywać historię tego miejsca. Ludzie niechętnie wracają do bolesnych wspomnień o wysiedleniach, akcji polonizacyjnej w większości przypadków nie pamiętają wcale. Pojawia się coraz więcej niejasności i wątpliwości co do losów tutejszej cerkwi. Okazuje się, że przed wojną w roku 1938 została ograbiona, a ikony, chorągwie, dywany i całe wyposażenie cerkwi zostało przewiezione do Kodnia. Cerkiew prawdopodobnie została zamknięta na czas wojny, a potem wraz z innymi sąsiednimi domami spłonęła.
 
Pierwsze rozmowy. Dwie osiemdziesięciopięciolatki. Przyjaciółki od zawsze.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

Podczas gdy my, siedząc na trawie, przed domem słuchamy opowieści osiemdziesięciotrzylatki, przyjeżdża reszta naszej ekipy z Lublina, dwoma niezawodnymi autkami. Razem z nimi nasze torby i śpiwory. Możemy już oficjalnie rozpocząć akcję „Bug 2010”.


17:00
Paulina, Jacek i Marta wybierają się rowerami nad Bug. Kilka osób, z Olą na czele spaceruje po wsi szukając historii. Spotykają panią Anię, która opowiada nam o przedwojennych Kostomłotach, dobrowolnych wyjazdach do Związku Radzieckiego, o wojnie i okupacji niemieckiej, późniejszych wysiedleniach na Zachód i życiu na Ziemiach Odzyskanych. Obiecuje zaśpiewać piosenki, jednak dopiero za rok. Pani Ania częstuje pysznymi papierówkami. Mamy całą chustę jabłek na później. Spotykamy się wieczorem, tradycyjna partia badmintona między Anią i Pauliną, wczesna kolacja i odpoczynek.

20:00
Rozmawiamy z panem Pańkowskim, który w całej rozciągłości swojej bujnej wyobraźni opowiada nam historie mniej i bardziej niezwykłe. O historii Kostomłotów, wielu niezwykłych podróżach, ubijaniu kiszonki czołgiem i rosyjskim spotkaniu z UFO. Na koniec udaje nam się namówić go na zaśpiewanie kilku piosenek gwarą ukraińską. Dostajemy herbatę do zaparzenia.

Jacek to chyba się boi myszy...
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii
22:00
Powoli szykujemy się do snu, ustawiamy się w 15-osobową kolejkę do zlewu z zimną wodą, podjadamy krakersy  z  kefirem i bezskutecznie próbujemy ręcznie wybierać sieć komórkową. Jedyną osobą, która cieszy się z naszego obecnego położenia tuż przy granicy białoruskiej, jest Stasia, która spaceruje po polnej dróżce i rozmawia z mamą.
Gasimy światło.




1 sierpnia (niedziela)

8:00
Budzą nas muchy. Są wszędzie, są wredne, są bezlitosne. Kolejka do zlewu jest długa, ale udoskonalamy system mycia się w każdych warunkach. Kiedy wszystkim (prawie) udaje się ogarnąć, część wychodzi do sanktuarium neounickiego na nabożeństwo o 9:00.

W drodze na nabożeństwo. Kostomłoty.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
10:00
Większą grupa wybieramy się o 10:00 na odpust do cerkwi, który trwa ponad 4 godziny. Przygotowania do wyjścia wyglądają dość komicznie.  Z chust plażowych robimy wymyślne spódnice przez co wyglądamy dość plażowo. Spacer do cerkwi. Dziś jest święto patrona wsi - św. Serafima, stąd odpust i uroczysta celebracja nabożeństwa przez arcybiskupa Abla. Wierni przyjechali z Bielska Podlaskiego, Białegostoku, Warszawy i Lublina. Cerkiewne śpiewy i modlitwy unoszą się nad cichą, spokojna wsią. Jest pięknie.

11:30
W remizie odwiedza nas pan Pańkowski, który ma jeszcze wiele do powiedzenia i ogromną ochotę nam to przekazać. Spędzamy z nim chwilę na rozmowie, Ola nagrywa. Nad głowami ciągle latają bociany. Pan Pańkowski mówił nam wczoraj, że kiedy bocian stoi na jednej nodze – zwiastuje pogorszenie pogody. Zbiera się na burzę, powietrze robi się rześkie i wilgotne, a grupa odpoczywająca na przydomowej ławce wraca z reklamówką jabłek. Alicja ma mały wypadek spowodowany obserwacją tutejszej natury. Zachwyt nad bocianim gniazdem, w którym sztuk cztery bociana było, tak Alicję rozproszył, że zapomniała pedałować dalej po prostej i... upadła niefortunnie na glebę.
 
Animacja w PGR
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
12:00
Marta, Paulina, Karol, Jacek, Rafał i Beata jadą do niedalekiego PGRu animować dzieci mieszkające w okolicy. Marta pierwszy raz prowadzi kijankę, Jacek nie mieści się do samochodu, więc dzielnie postanawia dojechać rowerem. Jest dobrze. Do samochodu zapakowana jest kolorowa chusta KLANZY, bule i badminton. Na miejscu szybko udaje się zebrać chętną do gier i zabaw grupę dzieci. Chusta faluje na wietrze, dzieciaki szaleją wcielając się w w role rekinów i ryb, żar leje się z nieba. Po ponad godzinie wracamy do remizy, idziemy na lody i włóczymy się po wsi. Za chwilę będziemy się pakować i ruszać dalej. Alicji puchnie ręka.


15:00
Zaczyna padać. Powietrze się oczyszcza w samą porę, bo zaraz ruszamy. Pakowanie ostatnich rzeczy do plecaków i samochodów. Mimo kropiącego deszczu Ania, Krzysiek, Marta, Beata i Paulina postanawiają ruszać do Kodnia. Część grupy przeczekuje. Schronisko młodzieżowe w Kodniu to nasza kolejna przystań. Alicji ręka puchnie i boli coraz bardziej.

Kodeń. Przed szkołą - schroniskiem.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
16:00
Tuż przed 16:00 docieramy do Kodnia i natychmiast dopadamy do pierwszego otwartego sklepu. Mamy 15 minut na zakupy, więc każdy i każda z nas wędruje między półkami w pośpiechu szukając frykasów na obiad. Dojeżdżamy do szkoły podstawowej i czekamy na panią, która ma nam otworzyć drzwi. W schronisku okazuje się, że mamy własne łóżka, a w łazience super miskę. Możemy więc uskuteczniać nowe metody używania higieny w innych niż domowe warunkach. W ciągu pierwszych 10 minut od wejścia zapach zupek chińskich rozprzestrzenia się po korytarzu, zajmujemy łóżka i zbieramy się do wyjścia.

17:00
Wychodzimy w miasto. A właściwie w poszukiwaniu jedzenia. Konkretnie pierogów. Ruskich. Bezskutecznie niestety, gdyż jedyna kawiarnia przykościelna jest już zamknięta. Paulina, Karol i Marta wracają do schroniska i ratują się więc chińskimi. Zupkami. Reszta zwiedza okolicę. Magda Kawa postanawia udzielić pierwszej pomocy Alicji i zabiera ją do szpitala w Białej Podlaskiej. Zachęceni perspektywą wyjazdu do innego miasta, Stasia i Jacek ochoczo zabierają się z nimi. Jeszcze nie wiedzą, że z małej godzinnej przejażdżki, jak planują, wrócą późna nocą mocno zmęczeni.

Obiad.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
18:00
Postanowiliśmy zaanimować samych siebie. Najpierw chusta. Typujemy Anię do gry. Kwiat lotosu, cokolwiek oznacza, brzmi interesująco. A kończy się tak, że Ania zostaje zawinięta w chustę, spod której widać tylko jej głowę. Dla niej było to chyba średnio przyjemne przeżycie, ale ubawiliśmy się przednio:) Czas na Paulinę. Paulina marzy o tym, żeby ją na chuście podrzucić. Pewni sukcesu udajemy się więc na piaskownicę, ale Paulina, mimo naszych starań, ląduje na piachu. Nie chce się już z nami tak bawić. Trudno. Robimy podrzucanie do góry. Nawet nam wychodzi, nad synchronizacja mamy czas jeszcze popracować. Gramy w badmintona i freesbe. Tyle radości z kilku godzin swobodnej i beztroskiej zabawy.

 20:00
Magdy, Alicji, Jacka i Stasi nadal nie ma. Dostajemy informacje na komórki, że: Alicji jeszcze nie widział lekarz, ciągle czekają i nie zapowiada się, żeby szybko udało się załatwić sprawę; na izbę ciągle przywożą rannych z wypadków, więc pan leżący obok z otwartą rana na pewno będzie pierwszy w kolejce (po 4 godzinach został opatrzony); Jacek i Stasia, korzystając z okazji – zwiedzają miasto.
Ania-Ośmiornica. Autoanimacja.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

23:30
Z Białej Podlaskiej wracają dziewczyny i Jacek. Alicja majestatycznie kroczy z gipsem na prawej ręce – od nadgarstka, niemal po pachę. Trzyma się dzielnie, Krzysiek opatruje jej otwarte rany, grupa pociesza... Odpada nam już niestety na dalszą część podróży twarda zawodniczka.
Część grupy, która nie mogła się ze sobą rozstać po kąpieli i kolacji krąży po korytarzu i wymienia ostatnie wrażenia minionego dnia. Pod oknem spaceruje jeż.




2 sierpnia (poniedziałek)
Kodeń. Opowieść o Goeringu.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

8:00
Można powiedzieć, że o 8:00 budzimy się wszyscy, ale w różnym tempie. Toaleta zajmuje nam coraz mniej czasu, śniadanie każdy przyrządza w sobie tylko wiadomym czasie. O 10:00 Ola, Ania i Karol umówieni są na wizytę u pani, która jak się okazuje ma wiele cennych wspomnień, pamiątek, fotografii i historii związanych z przedwojenna historią Kodnia. Dowiadujemy się, że przed wojną większą część społeczności miasteczka stanowili Żydzi, mieli swoja synagogę w miejscu, gdzie dziś znajdują się magazyny. Byli też właścicielami większości sklepów przy rynku. Usłyszeliśmy opowieści o ceremonii zaślubin, które odbywały się na dworze przed domem, a ważnym ich elementem było tłuczenie kieliszka. W czasie okupacji w domu naszej rozmówczyni mieszkali żołnierze niemieccy, których warunki mieszkaniowe skontrolował jeden z wysoko postawionych oficerów (według pani był to sam... Herman Goering).
W tym czasie Paulina, Marta, Rafał, Beata, Jacek i Karol zwołują dzieci mieszkające w okolicy do zabawy na boisku. Czekają, czekają i czekają, a kiedy żadne z dzieci się nie pojawia grają we freesbe, a w międzyczasie pakują plecaki i śpiwory do "kijanki". Magda zawozi rzeczy do Międzylesia i odwozi kontuzjowaną Alicję do Lublina. Ponieważ Magda już nie wraca, więc musimy się trzymać na baczności, bo kolejna ofiara nie zostanie w trybie przyspieszonym przewieziona do szpitala.

Trasa Kodeń - Międzyleś.
Fot. Rafał Szmytko
Więcej fotek w galerii
12:00
Podzieleni na dwie grupy ruszamy do Międzylesia. Ola, Ania, Piotr S. i Stasia jadą do Zahorowa szukać wspomnień, reszta ekipy wyrusza do Międzylesia przez Zabłocie. W Zabłociu oglądają piękną murowaną cerkiew, odpoczywają i zatrzymują się w pobliskim sklepie na lody i pogaduchy z mieszkańcami. Po drodze, w Rozbitówce, skuszeni zapachem jabłek i widząc panią zbierająca owoce pod upatrzonym drzewem, postanawiają poprosić o kilka. Niestety z sąsiedniego domu odzywają się głosy sprzeciwu, więc solidarnie rezygnują. Trudno, w Rozbitówce nie pojemy. Droga jest lekka i przyjemna, przez łąki, pola i las. Na bociany już nie patrzą, choć po drodze ich wiele. Około 14:00 docierają do Międzylesia.

14:00
Po przyjeździe do szkoły, gdzie śpimy, krótka pogawędka z dwoma panami i wyprawa do sklepu. Stwierdziliśmy zgodnie, że w każdej odwiedzanej przez nas miejscowości pierwszym punktem jest zawsze sklep, gdzie interesują nas jedynie godziny jego otwarcia.
Zapełnianie przestrzeni w Międzyleskiej szkole.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

16:00
Grupa nagrywająca wciąż pracuje. Efekty ich pracy, jak się później okaże, są bardzo zadowalające. Ponadosiemdziesięcioletni ludzie opowiadający interesujące historie o Zahorowie przed i powojennym na długo przykuwają ich uwagę.
Grupa animacyjna postanawia „zamówić” na jutro dwieście pysznych, ruskich pierogów u tutejszej Gospodyni w zamian za pomoc w gospodarstwie. Karol deklaruje skoszenie trawnika, więc jutrzejsza pobudka będzie dla niektórych z nas wcześniejsza niż zwykle. Dla Karola dzień rozpocznie się już o 7:00, tuż po dojeniu. Powód: do pierogów zamówiliśmy 7 litrów mleka.
 
19:00
Dojeżdża grupa z Zahorowa. Kiedy podjeżdżają pod szkołę, nagle, niespodziewanie, Stasia przechyla się lekko w prawo na swoim czerwonym rowerze i upada na jezdnię. Jeszcze nie wiemy, czy to kolejna ofiara wyprawy. Na szczęście okazuje się, że tylko lekko się potłukła. Uff. Zbieramy się wszyscy na wymianę wrażeń (w końcu długo się nie widzieliśmy).
Pani Marianna i Helena z Zahorowa.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Ola, Ania, Stasia i Piotr S. rozmawiali z pięcioma osobami o okołowojennych losach miejscowości i mieszkańców. Przed wojną Zahorów był prawosławny, w 1938 roku przyjechało wojsko i cerkiew została „rozciągnięta” - rozcięta piłami i za pomocą lin przymocowanych do samochodów, zburzona. Ludzie opowiadają, że kobiety płakały, starały się zapobiec burzeniu świątyni, policja i wojsko opowiadały siłą. Mężczyźni, w obawie przed represjami, ukrywali się w obejściach. Ponieważ mieszkańcy już wcześniej spodziewali się, że cerkiew zostanie zburzona, więc część wyposażenia zdążyli wywieźć do niedalekiego Zabłocia a resztę ukryli w domach. Po zburzeniu budynku drewno zostało wywiezione ze wsi. Prawdopodobnie zbudowano później z niego most i szkołę.
Dwa lata później nastały ciężkie czasy okupacji hitlerowskiej. Rozmówcy wspominali, że w tym okresie funkcjonowała szkoła, w której dzieci uczyły się jedynie w języku ukraińskim. Był to celowy zabieg okupanta – wzmagał antagonizmy między mieszkańcami. Po wojnie, podczas Akcji „Wisła” niemal cała społeczność została wywieziona na tak zwane Ziemie Odzyskane, głównie w okolice Olsztyna. Części z nich udało się wrócić. Czemu? "Bo tu nasza ojcowizna" - odpowiadają.
Międzyleś.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


20:00
Międzyleś. Wyjście do cerkwi. Poszliśmy przywitać się z księdzem i opowiedzieć krótko o naszej podróży.

21:00
Ostatnia partyjka mini bilarda, mycie i kolacja. Powoli zbieramy siły na jutrzejszy dzień. Zapowiada się bardzo ciekawie, lista osób do odwiedzenia jest długa, ziemniaki i cebulę trzeba wykopać, a trawnik sam nie skosi się przed południem. Tuż przy nas, pod drzewem spaceruje jeż.

Bilardzik.
Fot. RafałParafiniuk
Więcej fotek w galerii
22:00
Uzupełniamy dziennik (spierając się przy tym o najnowszą historię). Kładziemy się spać.




3 sierpnia (wtorek)

6:45
Pobudka. Budzik Karola skutecznie obudził i Martę. Karol jedzie po zamówione mleko i wraca z 7 litrową bańką. Na ławce spotykajmy sąsiada z góry i dostajemy instrukcję obsługi Międzylesia: o 8:30 przyjeżdża obwoźna piekarnia, około 12:00 sklep mięsny, przed 17:00 – owoce i warzywa.
Śniadanie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

9:00
Śniadanie na trawie.

9:30
Ola, Ania D., Stasia i Piotrek Ch. idą na wieś nagrywać. Mają przed sobą długi dzień pracy, ciekawych osób do odwiedzenia i, jak się okazało, wiele wartościowych wspomnień. Tymczasem Marta, Paulina, Beata ze strażakami idą do pani Taraszczuk na umówione lepienie pierogów w zamian za pracę w gospodarstwie. Jeszcze nie wiedzą, jak sie dzień potoczy. Dziewczyny zabierają się za obieranie ziemniaków, chłopaki przygotowują kombajn do wyjazdu w pole i pakują zboże do spichlerza. Jacek spełnia swoje ukryte dziecięce marzenia.

Proces powstawania pierogów.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii
12:00
Lepienie w trakcie. Nic, że 1/3 farszu jest już w naszych żołądkach, być może uda się zrobić około 200 ruskich. Chłopaki dostają w przerwie obiadowej swojską kiełbasę, pomidory i chlebek. Żyć nie umierać.
Ekipa nagrywająca pracuje. Zachodzimy do małego, drewnianego domku stojącego na początku wsi. Wita nas pani Maria Szałocha, rocznik 31. „Ja nietutejsza, ja z Dąbrowicy. Nic wam nie powiem. Tu inne mieszkają, co tutejsze, to one wam powiedzą.” A zatem dalej. We wsi od domu do domu. Kolejne osoby „nietutejsze”, które zamieszkały tu dopiero po wojnie. „Jak rozawalali tą cerkiew, to ja nie była” - powtarza się jak mantra.
Obok szkoły, w której nocujemy, stoi mały domek. Na krześle, w rozpiętej koszuli siedzi Bazyli Kondraszuk zwany przez wszystkich Wasylem, rocznik 32. Zagadujemy przez płot. Pan zaparsza na podwórko. Za chwilę do opowieści dołącza się żona Stefania. Pytania o zburzoną cerkiew, o wojsko, które przyjechało. „I co, z patykiem na nich pójdziesz?”. A potem o okupacji. „Za Niemca wszystko trzeba było oddać. Jak kto nie oddał, baraban po plecach dostał. Dzieciom nie da a kontyngent musi oddać.” A w 1947 zaczęły się wywózki na Zachód. „Wojsko przyjechało, że trzeba się zabierać. Co wziąć, jak wóz mały? Kufer matki, maszyna do szycia, dwa worki zboża i o cały wóz. A z Chotyłowa w bydlęce wagony. Tydzień się jechało... Co pani zrobi? Co zabierze? Gdzie pójdzie?”.
Stefania Kondraszuk śpiewa piosenkę o wysiedleniu.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
W giżyckiem Wasyl poznał Stefanię. „Swój swego szukał. Ona znad Buga, z Lisznej.” Powroty? Wasyl się obrusza. „Nawet na wesele nie można było. Jak my przyjechali, to od stołu pozabierali i całe wesele na posterunku przesiedzieli. A potem ubowiec z pistoletem do pociągu odprowadził.”
Pytamy o piosenki, które śpiewają „po swojemu”. Pani Stefania, dotąd milcząca proponuje, że zaśpiewa piosenkę, którą śpiewali, jak ich wywozili. Ktoś ułożył.

14:00
Bilans jest zadowalający. 168 pierogów, jedna zbita szklanka, dwie przyczepy zboża w spiżarni i skoszony trawnik przed domem. We wsi już o nas mówią. Jesteśmy świadkami Jehowy, studentami, którzy zarabiają na wakacje pomagając w gospodarstwach i wycieczką z Kodnia. Chyba jesteśmy zaakceptowani. A raczej na pewno. Każde wyjście do sklepu, na spacer, po lody kończy się przyniesieniem kolejnej reklamówki jabłek, ogórków kiszonych, konfitur. Mieszkańcy nas pozdrawiają na ulicy, pytają o to, co robimy, proponują smakołyki. Wieś jest zachwycona naszą obecnością, mieszkańcy chętnie z nami rozmawiają, są bardzo otwarci i przyjaźni. Praca fizyczna powoli przekłada się na rozmowy o tym, co bylo dawnej.

Uczta!
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
14:30
Jemy obiad. Z jednego garnka, na stojąco, 200 pierogów znika w okamgnieniu. Po napełnieniu brzuchów, chłopaki wracają do pracy. Jeszcze wiele zboża do zebrania, a wieczorem ma padać.
Grupa nagrywająca odwiedza kolejny dom. Okazuje się, że pomyliliśmy budynki i trafiamy na małżeństwo w wieku naszych rodziców. Ale pan Władek zaprasza na kawę i arbuza z własnej hodowli. Proponuje pomoc. I tak trafiamy do jego ciotki, pani Marii z domu Sawczuk, rocznik 35. „Starsza siostra mnie za rękę wzięła. To było wszystko drzewo rozwalone. Starsze kobiety stały i płakały: Panowie, nie rozwalajcie. Niech ona stoi, ta świątynia. Szkoda. Ale oni liny mieli i rozciągneli.”

16:20
Grupa nagrywająca odwiedza kolejny dom. Pan Aleksander (rocznik 30) i pani Maria (rocznik 35) Nestoruk siedzą na ławce przed domem i łuskają fasolę. Ich pies Misiek nie gryzie, ale nie podoba mu się, że łazimy po podwórku.
Aleksander Nestoruk.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
„Na rozkaz rozciągneli. Ludzie prosili, błagali, żeby choć kościół był skoro się cerkiew nie podoba. Albo szkoła. Ale nic. Na Lubelszczyźnie to setki powalonych było. Barbarzyństwo. A w Sławatyczach ksiądz [katolicki] się ujął i nie zburzyli. To taka polityka rządu była.”

18:00
Jacek i Piotr Ch., w przerwach między obowiązkami wpadają do odpoczywać. Szczęśliwi/e odpoczywają na ławce przed szkołą. Nadchodzi burza i nie dość, że nas nie przeraża, to w afekcie wybiegamy bez butów w kałuże. Ogarnia nas rozkoszna beztroska i z szaleństwem malującym się na twarzy wybiegamy na wieś.
A grupa nagrywająca w promieniach zachodzącego słońca słucha piosenek, które śpiewa pani Katarzyna Ustymowicz, rocznik 33. A potem mówi. „Ludzie prosili: zamieńcie na szkołę... A kto zrobił? Polskie wojsko, nie z innych krajów, nasze. Całą noc płakali, pilnowali, żeby nie zrujnować.”
Słuchamy piosenek.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Okazuje się, że za pierwszym razem, kiedy przyjechano, by zburzyć cerkiew, liczba ludzi pilnujących była tak duża, że się wycofano. Wojsko przyjechało w nocy, kiedy ludzie już myśleli, że ocalili swoją świątynię.

19:40
Nagrywamy jeszcze jedną panią. Mieszkała na przeciwko cerkwii. Jej relacja jest najbardziej pełną opowieścią o tym, co się stało.

20:00
Karol, Rafał i Krzysiek wracają od gospodarza. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Brudni, ale zadowoleni. Dzielnie walczyli z palącym słońcem i łopatami. Pomogli zakończyć tegoroczne żniwa.
Przodownicy!
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
A dziewczyny wracające z nagrania zachodzą, zaproszone przez Kondraszuków na podwórko. Dostają marmoladę i ogórki kiszone dla całej ekipy.

21:00
Gospodarz, u którego pracowali dziś Jacek i Piotr Ch. pożycza nam miskę. Dzisiejsza kąpiel będzie łatwiejsza.

21:30
Kolacja. Ustalamy szczegóły co do dnia jutrzejszego. Zabezpieczamy przestrzeń powietrzną do spania przed muchami (dzielna walka Pauliny, Ani i Rafała). Uzgadniamy, kto jedzie wcześniej, kto zostaje, trzeba się jeszcze pożegnać z nagrywanymi osobami. Mieszkańcom Międzylesia należą się wielkie podziękowania za niezapomniany czas spędzony tutaj, troskę o wyżywienie, wiele ciekawych rozmów i serdeczność. A przede wszystkim za bezcenne historie, które nagraliśmy. Nigdy o nich nie zapomnimy.



4 sierpnia (środa)

Korolówka Osada. Animujemy!
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii
7:30
W Międzylesiu budzi nas słońce. Paulina, Marta, Jacek, Beata i Rafał pakują się, żeby wyjechać wcześnie i zorganizować zabawy dla dzieci w Korolówce. Ola, Ania, Stasia, Magda, Piotr S. i Piotr Ch. zostają dłużej. Chcą pożegnać się z mieszkańcami, którzy uczestniczyli w nagraniach i rozmowach. Trzeba też sprzątnąć szkołę po naszym dwudniowym bytowaniu. Jemy śniadanie na szkolnych schodach, pijemy ostatnią kawę. Jest jeszcze ciepło, choć zanosi się na deszcz.

9:00
Żegnamy się z Krzyśkiem, którego obowiązki w pracy zmuszają do powrotu do Międzyrzeca. Liczymy na to, że jeszcze do nas dołączy. Grupa animacyjna wyjeżdża do Korolówki. Z mapą i zapasem pozytywnej energii. Oprócz krótkich odcinków polnej drogi, na której Marta przez część czasu rower prowadzi, obywa się bez niespodzianek.

12:00
Grupa animacyjna dociera do Korolówki, wybiera się na pyszny obiad w karczmie przed Włodawą. Ola, Stasia, Magda i Karol w Międzylesiu nadal nagrywają. Zaczyna padać deszcz. Pada też w Międzylesiu, w momencie kiedy Stasia i Kaś wybierają się na cmentarz prawosławny. Przemakają, ale udaje im się zobaczyć wszystko.

14:00
Po obiedzie dostajemy klucze do szkoły, w której śpimy. Mieszkamy dziś w Korolówce, w szkole, której sala gimnastyczna służy za salę weselną o nazwie „Kalinka”. Nad głowami mamy zielone balony, girlandy kwiatowe, pracujemy przy biesiadnych stołach, a część z nas będzie spać na scenie dla kapeli.

A zostały tylko trzy kilometry...
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
15:30
Docierają do nas sygnały o problemach technicznych, które przytrafiają się Kaś i Jucie. Wyjechały z Włodawy i zakopują się przed Korolówką Osadą w szczerym polu. Pada, dziewczyny walczą z grząskim podłożem, usiłują się wydostać. Na szczęście spotykamy się potem w pełnym składzie. Grupa nagrywająca przywozi kolejne dary od mieszkańców Międzylesia. Dwa worki orzechów włoskich.

17:00
Czas na animację w Korolówce. Grupa przyjeżdża i dość szybko udaje się zebrać sporą gromadkę chętnych do zabawy, choć początkowo nieufnych dzieciaków. Zabawa z chustą trwa w najlepsze, w międzyczasie przyjeżdża do nas Ola, Ania D., Piotr S., Piotr Ch. i Magda prosto z Międzylesia, biorą klucz do szkoły i odjeżdżają. Mówią, że odgłosy naszej zabawy słychać już z głównej drogi. Kilka chwil po ich odjeździe zaczyna lać. Ukryci na najbliższym przystanku autobusowym, po dłuższej chwili, rezygnują z czekania i dzwonią po samochody, którymi Karol i Juta mają przetransportować nas i nasze rowery do szkoły. Mieszkańcom baaardzo zależy, żeby zabawa trwała jak najdłużej, więc organizują klucz do starej sali świetlicowej, w której dzieciaki szaleją jeszcze około godziny. Marta odwiedza babcię.
Korolówka Osada. Zaczęło padać...
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii

18:30
Jedziemy do Włodawy usiąść nareszcie przy jednym stole i pogadać o tym co się dziś wydarzyło, kto, co i gdzie usłyszał, zobaczył i przeżył. W związku z tym, że deszczowa pogoda krzyżuje nam plany, więc prawdopodobnie zrezygnujemy z najdłuższych odcinków trasy i przejedziemy prosto do Kryłowa, gdzie spędzimy trzy noce. Ciągle rozmawiamy i przegadujemy różne opcje, nie chcemy stracić ani chwili. Część z nas zostaje i zwiedza miasto, część wraca do szkoły pisać, planować, rozmawiać i przygotowywać się do snu.

23:00
Gasimy światło. Tańców nie było.




5 sierpnia (czwartek)

Wyruszamy z Korolówki.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
8:00
Bardzo powoli się budzimy, nie wiedzieć czemu. Prawdopodobnie część z nas zmęczyły wczorajsze przygody z deszczem i inne niespodziewane atrakcje. Spotykamy się przy śniadaniu, żeby wspólnie zaplanować dzień i uzgodnić, co robimy. Jedziemy busem, nie jedziemy? Będzie padać, czy nie będzie (choć niestety nie od nas to zależy). Prognozy są, w porównaniu do tych wczorajszych, dość obiecujące - możliwe, że nie zmokniemy. Robimy rundkę i okazuje się, że nasze zapalone entuzjazmem dusze pragną przygody, więc większością decydujemy, że do Świerż jedziemy jednak rowerami. Co będzie! 52 kilometry przy niepewnej pogodzie nie jest dla nas straszne. Musimy się pożegnać ze Stasią i Kaś, które wracają do Lublina.

10:40
Pod hasłem „Ahoj przygodo!” wyruszamy z Korolówki. Karol, Ola, Juta i Piotr Ch. jadą samochodami.

Sobibór. Prochy.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
12:00
Ekipa rowerowa. Przejeżdżamy przez Sobibór. Docieramy do byłego obozu hitlerowskiego. Przed wejściem do niewielkiego muzeum spotykamy Tomasza Blatta, jednego z powstańców z Sobiboru.
W miejscu dawnego obozu zagłady, gdzie zginęło 250 tysięcy Żydów z całej Europy, właściwie nie ma śladu po dawnych wydarzeniach. To co widzimy, to kamienie z imionami tych, którzy najprawdopodobniej tu zginęli i wielki kopiec z prochami. I las zasadzony przez hitlerowców tuż po likwidacji obozu.

13:30
Przed wyruszeniem dalej – szybkie drugie śniadanie pod miejscowym sklepem. Bułki ze śmietaną to odkrycie kulinarne Piotra S. i Marty. Marta pochłania pół litra śmietany i cztery bułki. Jest sielankowo. Po odpoczynku ruszamy dalej w kierunku Woli Uhruskiej. Decydujemy się pojechać ścieżką rowerową przez las, trochę dłużej, ale malowniczo. Rowery wyszły bez szwanku, choć piaszczysta droga raczej nie zasługuje na miano „ścieżki rowerowej”.

Wieża widokowa w Woli Uhruskiej.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
15:00
Wola Uhruska. Poszukiwania punktu widokowego, który gorąco rekomenduje Marta. Trochę zeszło zanim udało się odnaleźć do niego drogę, ale to nie był jeszcze koniec niespodzianek. Na punkt wiedzie kręta droga pod górę, którą pokonanie to wyczyn godny sportowca najwyższych lotów. Każdy i każda z nas inaczej pokonuje ten odcinek i spotykamy się ledwo żywi na górze. Na Martę spada grom gróźb :) Że nie widać Bugu, że wieża się chwieje, że w ogóle beznadziejnie! Podczas powrotu Marta jadąc samotnie za grupą, która szybko znika za zakrętem, ląduje w łapuchach. Bez szwanku.

16:00
Obiad w gospodzie o staropolskiej nazwie „Gibson”. Odpoczywamy. Szybkie zakupy i dalej w drogę. Ku Świerżom!

18:00
Świerże okazują się uroczą wioską. Leżą tuż nad Bugiem, są gęsto upakowane kolorowymi domkami, ludzie spacerują po ulicach, słońce pięknie zachodzi nad budynkami. 
Nauka tańca. Świerże.
Fot. Rafał Parafiniuk
Więcej fotek w galerii
Już z kilkudziesięciu metrów słychać krzyki i śmiechy dzieciaków, które bawią się pod szkołą na boisku z Anią i Karolem. Odwiedzają nas zaprzyjaźnione nauczycielki Ania i Renata z Brzeźna, które współpracowały z nami przy nagrywaniu filmu „Przechadzka po Brzeźnie”. Siadamy przy stole, na trawie, wcinamy pyszne ciasta, pijemy herbatę i rozmawiamy. Niezmordowane dzieci wariują z chustą, tańczą i grają w piłkę.

19:00
Ola, Ania i Magda wychodzą na nagranie. Część z nas zażywa już kąpieli, uprzątamy rowery, zajmujemy miejsca do spania.

Państwo Drzewieccy ze Świerż.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
19:10
Ola, Ania i Magda zachodzą do parterowego domku stojącego nieopodal szkoły. Otwiera nam pani, która od razu zaprasza nas na podwórko. Po chwili w drzwiach pojawia się pan Czesław Drzewiecki, rocznik 20. Po kilkudziesięciu minutach pojawia się także jego żona Franciszka, rocznik 23.
„W 1937 tę cerkiew zawalili. Synagogę też rozebrali. Tu mieszkali Żydzi, Ukraińcy, Niemcy... I plażę mieliśmy na Bugu. A teraz nie ma niczego.”
Próbujemy dopytać o cerkiew Kto? „Straż z Chełma przyjechała. Bosakami rogi odrąbali i rozciągnęli. Drzewo zabrali. Ruskich [prawosławnych] tu prawie połowę było. Jak się wojna skończyła, za Bug wyjechali.”
Żydzi? „Tu 70 rodzin żydowskich mieszkało. Sołtys był Żydem. Same poszli do Sobiboru. Ja sam wiozłem trzy Żydóweczki, ładne. Prosił, że ich do Chełma zawiozę, ale mówiły, że na nich już widocznie czas przyszedł.” A kirkut? „Nagrobki o tu [pan pokazuje pod stopy]. Ludzie na schodki, na ścieżki, do ogrodów wykradli.”

Kirkut w Świerżach.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
20:30
Część z nas wychodzi obejrzeć kirkut – ostatnie resztki połamanych macew. Potem, siedząc na tarasie u pani bibliotekarki Niny łapiemy ostatnie fale internetu, ucinamy miłą pogawędkę, nadrabiamy zaległości w pracy. Pewnie wcześniej dziś położymy się spać. Jutro mamy do przejechania ponad 70 kilometrów do Kryłowa.

22:00
Zasiadamy na naradę. Chcemy przewidzieć wszystkie jutrzejsze możliwości przejazdu. Okazuje się, że wszyscy chcą jechać rowerem. Widać siły i zapał rosną w miarę jeżdżenia. Miny osób mających prawo jazdy są nietęgie, kiedy pada istotne dla sprawy pytanie – kto poprowadzi kijankę? Postanawiamy, że drogą losowania, rozstrzygniemy to rano. Pobudka o 7:00, bo tak naprawdę dopiero po przebudzeniu będziemy wiedzieć kogo na ile stać. Mogą pojawić się zakwasy. Chcemy odwiedzić Brzeźno, spotkać się z panem Kowalskim i posłuchać jego historii. W Hrubieszowie jest piękna cerkiew, którą też chcemy zobaczyć, zwłaszcza, że nie wszyscy ją widzieli. Ale to wszystko jutro. I oby starczyło czasu, bo energię i chęci ciągle mamy, a to najważniejsze.
Rowery dojechały do Brzeźna.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii




6 sierpnia (piątek)

7:00
Pobudka w Świerżach. Pospieszne pakowanie, śniadanie i kawa. Ustaliliśmy, ze Juta zawozi nasze bagaże do Kryłowa i oddaje pod opiekę sołtysowi. Marta pomyka "kijanką". Planujemy po drodze wstąpić do Brzeźna i Hrubieszowa.

8:40
Upychamy bagaże do samochodów, rowery na dach i odjeżdżamy. Kolejny przystanek – Brzeźno.
 
Słuchamy opowieści o historii prawosławnego Brzeźna.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

10:00
Brzeźno. Odwiedzamy pana Stanisława Kowalskiego, który specjalnie dla nas pędem błyskawicy przyjeżdża z pola. Pan Kowalski opowiada o przesiedleniach i zsyłkach na Sybir. Dobrze pamięta poranek, kiedy została w Brzeźnie zburzona cerkiew. Mieszkańcy nie wiedzieli o niczym. Nie spodziewali się, że pewnego dnia, bladym świtem, granatowi policjanci pojawią się we wsi i zniszczą prawosławną świątynię. Na szczęście udało się uratować wyposażenie cerkwi, które zabrali mieszkańcy wsi.
W 2001 roku z inicjatywy pana Kowalskiego w Brzeźnie postawiono prawosławną kaplicę cmentarną.

10:40
Jedziemy zobaczyć cmentarz prawosławny w Brzeźnie.

11:00
Nowa cerkiew w Brzeźnie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

Wyjeżdżamy z Brzeźna do naszego kolejnego przystanku – Hrubieszowa. Tam chcemy zjeść obiad i obejrzeć cerkiew.

12:30
Zmiana kierowcy w Białopolu, Ola, po drobnym wypadku (ponownie starte ręcę) siada za kierownicą. Szybkie zakupy, chrupki cebulowe i śmietana z bułką. Uzupełniamy wspólną apteczkę.

15:00
Jesteśmy w Hrubieszowie. Trzeba przyznać, że droga była męcząca. Trasa z górki i pod górkę całkowicie nas wykończyła, więc szybko zasiedliśmy w restauracji na obiedzie długo się stamtąd nie ruszając. Przejadamy się, idziemy na lody i podsypiamy.
Zmasakrowani/e...
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

17:30
Idziemy obejrzeć cerkiew w Hrubieszowie i po krótkim odpoczynku ruszamy dalej w kierunku Kryłowa. Jeszcze tylko 19 kilometrów.

19:00
Jesteśmy w Kryłowie, miejscowości położonej nad Bugiem. Przez kolejne dwa dni będziemy spać w świetlicy tuż nad rzeką.

20:00
Na specjalną uwagę zasługuje fakt, że przejechaliśmy dziś 90 kilometrów. Kąpiel jest dłuższa, smarujemy się cudownymi maściami na bóle mięśni. Furorę robi pryskany schładzacz do ciała na poparzenia, którego posiadaczem jest Karol.
Zebranie – jutro dzielimy się na dwie grupy nagrywające i jedną animacyjną (dzieci jest dużo). Grupom przewodzą kolejno: Ola, Ania i Karol.

23:00
Gasimy światło. Jutro mamy dużo pracy.

1:00
Z ostatniej chwili: Ola, Magdalena, Jacek i Beata postanawiają tę noc spędzić na dworze. Życzymy im powodzenia i idziemy spać pod dachem świetlicy. Jutro okaże się czy obyło się bez przygód.

Suszenie w Kryłowie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


7 sierpnia (sobota)

8:00
Pobudka. Zawodnikom śpiącym na dworze udało się przetrwać noc i szczęśliwie obudzili się o wschodzie słońca. Zdrowy sen to podstawa. Wbrew oczekiwaniom i prognozom jest słonecznie i ciepło. Chyba mamy szczęście. Szybkie śniadanie i toaleta. Dzielimy się na dwie grupy nagrywające i jedziemy do mieszkańców pamiętających czasy przedwojennego Kryłowa. Ania, Paulina, Piotr S i Magda jadą do wsi Ślipcze, Ola, Marta i Jacek do Kosmowa. Jak się potem okazuje, liczba kilometrów do przejechania tego dnia nieco się zmodyfikuje.

10:00
Wyjeżdżamy do Kosmowa i Ślipcza. Karol, Beata i Piotr Ch. zostają w świetlicy. Zajmą się dziećmi, które przyjdą po południu na zabawę.
Wacław Dębczak z Kosmowa.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii
W Kosmowie swoją historię opowiada nam pan Wacław Dębczak. Spotykamy go siedzącego na ławce z kolegą. Po krótkiej wymianie zdań, skąd i kim jesteśmy, co robimy i jakie historie zbieramy. Pan Wacław po chwili biegnie do domu po gazetę, po czym wraca z Gazetą Wyborczą i artykułem o nas. To super miłe. Wspomina szkołę w Kryłowie, tradycje i zwyczaje panujące we wsi, targ. Okazuje się, że wszyscy mieszkańcy tej wioski zamieszkali w niej po wojnie i obecnie nie ma tu już nikogo, kto pamiętałby przedwojenne losy miejscowości. Wyruszamy więc do wioski Cichobórz, oddalonej o 3 kilometry. Tam jest podobnie. Wracamy do Kryłowa, gdzie odwiedzamy pana Maurycego Kłosa – najstarszego mieszkańca wioski. Pan Maurycy przyjmuje nas w domu i poświęca ponad godzinę na opowieści. Dobrze pamięta dzień, w którym zburzono miejscową cerkiew. ”To było największe świństwo zrobione narodowi ukraińskiemu – zburzyć im tą cerkiew. Polacy też nie byli zadowoleni z tego. W 1938 przyszli. Weszli na kopułę, dach zawalili, przyjechała policja z bagnetami na karabinach. Kobiety się rzuciły to je spałowali gumowymi pałkami. Zaczęli ją rozbierać do fundamentów. Ludzie nic nie wiedzieli, to było w tajemnicy, to był nakaz z góry”.

Tymczasem w Ślipczu grupa w sładzie Ania, Magda, Paulina i Piotr S. dowiaduje się, że wieś dzieli się na dwa: dawną, w której stała cerkiew i na nową. Na początek trafiają do tej drugiej części, gdzie odwiedzają panią Irenę Drzygało, roczni 48, która opowida, to co pamięta od swojej matki. „Cerkiew zburzyli przed wojną. W 1938. Z drewna szkołę pobudowali. To był przykaz z góry. Polacy to rozebrali. Po cerkwi został krzyż. Tam, bliżej Buga. W każdej wiosce cerkiew była.”
Pani Antonina pokazuje zbiory zdjęć.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

Pani Drzygało kieruje nas dalej. W ten sposób docieramy do Antoniny Szlendak, rocznik 33, urodzonej jak sama mówi za Bugiem we wsi Kamelówce. Jej historia dotyczy tamtego regionu. „Jak Ukraińcy bili to był rok 1944. szli od Włodzimierza. Pilnował nas Ukrainiec, żebyśmy nie uciekli, chciał zająć naszą gospodarkę. Ale nas niedopilnował. W stodole mieliśmy schron. I nie znaleźli nas. I pojchali. Wyszliśmy stamtąd i polami na trzecią wioskę do Ukraińca dotarliśmy. Do szefa bandy. Tato powiedział, że to jego kolega, Stepan. U niego siedzieliśmy od niedzieli do czwartku. On nam tam jeść przynosił.” Łzy... „A potem przyszedł i powiedział, że nas wyprowadził do Włodzimierza. We Włodzimierzu już Żydów nie było.”

13:30
Jeszcze jedno spotkanie w Ślipczu. Na samym końcu wsi, na podwórku. Pan Władysław Broś, rocznik 30, pochodzi z Komarowa pod Sokalem. Gdy tylko pytamy o czasy przedwojenne krzyczy: „o tej przeklętej Ukrainie! Żeby ich szlag trafił! Hady jedne! W 1944 roku 150 osób wybili, matkę zabili, kobietom piersi obrzynali, bo chcieli Ukrainę. Matka leżała dwa tygodnie w rowie, bo pochować nie można było. To nie byli ludzie!” 
Władysław Broś ze wsi Ślipcze
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

Pan Broś do Ślipcza przyjechał w 1949 roku. Cerkwii już nie było. Słīszał, że przed wojną rozebrali, a drewno wykorzystali do budowy szkoły.

15:00
Grupy nagrywające wracają do świetlicy. Mamy sobie wiele do opowiedzenia. Jednej z grup udało się zebrać dwie historie, drugiej - trzy. Piotr Ch. i Magda wyruszają do okolicznych wsi w poszukiwaniu obiadu. Udaje im się zamówić 11 porcji ruskich pierogów na jutrzejszy obiad w miejscowości Prehoryłe.Ania i Ola wychodzą do wsi nagrywać. Zapytani o czasy przedwojenne ludzie kierują je do parterowego domku z cegły. Drzwi otwiera uśmiechnięta pani Janina Sienica, rocznik 20, co ważne, urodzona w Kryłowie, nie przesiedlona. „Było pełno Żydów. Jeden koło drugiego mieszkali. Poza tym Polacy i Ukraińcy mieszkali. Było dobrze. Zrobiła się różnica, jak zaczęli cerkiew walić.” Tu pada niazwisko mężczyzny, który miał przewodzić akcji burzenia cerkwi. „Kilku miał pomocników. Ludzie pytali, co robisz? A on: daj mi pieniądze to i kościół zawalę. Potem Żydów męczył.” dowiadujemy się, że w miejscu, gdzie dziś stoi budynek straży, był cmentarz prawosławny. Śpimy na grobach.
Janina Sienica z Kryłowa.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


16:00
Ola i Ania nagrywają jeszcze jedną osobę, pana Czesława Rosłowskiego, rocznik 33. „W dubience jest taka sama jak tu była cerkiew. Polacy rozebrali, ale z czyjej sprężyny? Kto krzucał kości między ludzi? Co bronić, jak na samochodzie stał maszynowy karabin?! Hrabia Świeżawski dzwonił do kogoś. Ale był rozkaz i nic nie mógł zobić.”

17:00
Tradycyjna gra w badmintona – Rafał po przegranej biega 10 kółek dookoła świetlicy. Niestety pomysł z wykorzystaniem tych 10 kołek na bieg do sklepu po zakupy nie przeszedł. Rafał chyba już nigdy nie będzie chciał się mierzyć z Anią.

Nad Bugiem koło Kryłowa.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii
19:00
Robi się ciemno i zbiera na burzę, a chcemy jeszcze dzisiaj zobaczyć Bug i ruiny zamku. Spotkanie i planowanie kolejnego dnia organizujemy sobie w altance na wzgórzu tuż przy ruinach. Jesteśmy na granicy państwa. Stąd widać Ukrainę. Burza nadchodzi, pioruny wokół nas szaleją, my jednak niestrudzenie debatujemy o wielkich rzeczach tego świata. I tamtego – za granicą.

20:30
Wracamy do świetlicy, jemy kolację. Na sen włączamy sobie film.


8 sierpnia (niedziela)

Ukraiński cmentarz w Prehoryłem.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
8:30
Pobudka. Dziś wyjeżdżamy z Kryłowa do Dołhobyczowa. 12 kilometrów nie stanowi już dla nas żadnego problemu, więc powoli jemy śniadanie, pakujemy się i sprzątamy świetlicę. Największy wyczyn, jakiego dokonujemy tego ranka, to wpakowanie wszystkich naszych bagaży łącznie z karimatami i sprzętem sportowym do "kijanki". Plus dwa rowery na dach. Strażacy spisują się na medal. Magda ma teraz utrudnione zadanie - ograniczone pole widzenia i ciężar bagażu przekraczający możliwości naszego autka mogą istotnie wpłynąć na jakość jej jazdy. Mamy nadzieję, że da radę. W planach mamy dziś jeszcze obiad w Prehoryłem. Będą ruskie.

11:00
Wyjeżdżamy ze świetlicy. Magda sprawnie sunie kijanką mimo nadbagażu, my za nią - rowerami.
Po drodze, dwa kilometry dalej, zatrzymujemy się przy prawosławnym cmentarzu, niestety tak zarośniętym pokrzywami, że nie udaje nam się dostać do środka. Jedziemy więc dalej.
 
Niedzielny obiad.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

11:40
Docieramy do Prehoryłego i gospodarstwa agroturystycznego „Nad Strugą”. Mamy jeszcze 20 minut do obiadu, więc rozsiadamy się pod domem na trawie. Z zaciekawieniem dostrzegamy na polu rosnące arbuzy. Gospodarz, widząc chyba nasze zdumienie, wycina jednego i ku ogólnej radości częstuje nas wszystkich. Pychota.

12:00
Zwołani na obiad biegniemy co sił. To co nas czeka, przerasta nasze wszelkie oczekiwania. Przy dużym stole wszyscy swobodnie się mieścimy, ale problem pojawia się ze zmieszczeniem ogromnej ilości pierogów, które co chwila donosi nam gospodyni. Wpychamy w siebie niezliczoną liczbę pysznych ruskich. Do bólu. Po obiedzie wytaczamy się na podwórze i z wielkimi brzuchami leżakujemy w cieniu pod domem. Nikt nie ma siły ruszyć się z ziemi. Najedliśmy się jak bąki.
Po pierogach.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


13:00
Po odpoczynku ruszamy dalej. Jeszcze tylko 10 kilometrów.

13:40
Jesteśmy w Dołhobyczowie, w domu kultury, w którym dziś śpimy. Krótki odpoczynek pod drzewkiem i idziemy zwiedzać wioskę. Oglądamy cerkiew i pałac.

 15:00
Pod cerkwią w Dołhobyczowie.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Jacek, Magda, Paulina i Marta postanawiają zostać w świetlicy, reszta jedzie do pobliskich wiosek na nagrania. I jak poprzednio, dzielimy się na dwie grupy nagrywające.
Ania, Beata i Piotr S. jadą do Witkowa. W pierwszym domu u pana Józefa Świątko, rocznik 33, dowiadują się, że na miejscu cerkwii stoi dziś kaplica katolicka. Niestety, pan Józef nie pamięta, co się stało z cerkwią. Pan Józef podaje nam nazwiska ludzi, którzy coś mogą pamiętać. Jedziemy zatem dalej.
Pani Kazimiera Dyjakowska, rocznik 30 od progu mówi, że nic nie pamięta, ale kiedy Ania zaczyna jej opowiadać, że była tu cerkiew zburzona najprawdopodobniej przez Polaków, pani Kazimiera wysypuje z siebie wspomnienia. Pojawiają się także nazwiska tych, co walili. „Franek – ludzie mówili – jak ci co trzeba, to ci damy, ale nie wal.”
Katarzyna Świątko (niespokrewniona z Józefem), rocznik 24 dodaje kolejne informacje. „To było w 37 roku. Polacy, a kto? Słyszałam, jak huknęło. A wcześniej dziadek pojechał do Warszawy, aby dali pismo, żeby cerkwi nie burzyć. Nie zdążył. W 1940 roku w tym samym miejscu postawili cerkiew, ale spaliła się jeszcze w wojnę.” Do wspomnień dołączają kolejne, o akcji – czyli o napadach band, wysiedleniu, a potem o Frymci, Żydowskiej dziewczynie, koleżance. „Ogolone głowy. Na Hrubieszów ich prowadzili.”
Katarzyna Świątko z Witkowa.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


16:30
Dom państwa Leopolda i Katarzyny Kawka stoi na wzgórzu. W jasnym pokoju pan Kawka, rocznik 22. „Rozebrali Polaki. Tak rząd kazał. To niemiecka sprężyna już była. To oni zrobili różnicę między Polakami a Ukraińcami. Cerkiew rozebrali a z tego posstawili szkołę. Ci co rozbierali, śmiali się, że wywożą ruskich świętyh. Płacili za rozbieranie cerkwi i ludzie się zgłaszali.” Padają kolejne nazwiska. „Jednemu z nich, jak się kopuła rozbiła, oko wybyło i ślepy był... Tu ludzie wszędzie rozbierali. Przecież tu co wieś to była cerkiew. W kilku miejscach na kościoły przerobili.”

18:00
Grupy nagrywające wracają. Siadamy wspólnie i słuchamy najciekawszych historii. Czujemy już, że wyprawa „Bug 2010” dobiega końca...



9 sierpnia (poniedziałek)
 
Pan Kawka z Witkowa.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii

8:30
Syrena strażacka. Budzi nas jej przeraźliwy ryk. O co chodzi? Otwieramy oczy, ktoś kreci się po „naszym” korytarzu. Dowiadujemy się (dokładnie nie wiadomo skąd), że w pobliżu przewróciło się drzewo i potrzebna jest interwencja straży pożarnej. W nocy przeszła gwałtowna burza. Z korytarza do naszej sypialni ukradkiem zagląda pan, który dziś właśnie rozpoczyna pracę. To jego pierwszy dzień. Nasz już ostatni.

9:00
Budzimy się bardzo powoli. Jakby te kilka chwil snu miało przedłużyć choć trochę wspólną przygodę i opóźnić powrót do hałaśliwego miasta. Najpóźniej o 10:00 Juta musi wyjechać do Lublina. Zabiera więc ze sobą Martę, Paulinę, Jacka i męża swego - Piotra Ch. Z sali znikają pierwsze bagaże, drobne sprzęty i niezawodna granatowa miska do mycia Juty.

10:00
Pierwsza tura odjeżdża do domu. Nastroje opadają, a im bliżej miasta, tym głośniejsze jęki dochodzą z tylnego siedzenia.

12:00
Po rowery i większość bagaży pod świetlicę przyjeżdża bus. Kierowca okazuje się być bardzo miły i ma do powiedzenia kilka ciekawych historii związanych z historią Dołhobyczowa. Razem z nim do Lublina wraca Ola z Magdaleną. Równocześnie wyjeżdża też nasza “kijanka” z Anią za kierownicą. Wraz z nią Beata, Karol, Rafał i Piotr S.

15:00
Rowery, plecaki, śpiwory i reszta ekipy bezpiecznie docierają do Lublina. Przenoszenie rzeczy do biura, wprowadzanie rowerów i krótka wizyta w domu na ogarnięcie siebie i najbliższej przestrzeni. Dlaczego krótka? Otóż postanawiamy o 18:00 spotkać się jeszcze w pełnym gronie wycieczkowiczów w siedzibie Homo Faber i pogadać. Nasz plan spotyka się ze zdziwieniem i niezrozumieniem ze strony osób niewtajemniczonych. Chyba naprawdę się lubimy i po dziesięciu dniach patrzenia na siebie 24 godziny na dobę, mamy jeszcze ochotę spędzić ze sobą kolejny wieczór. Pranie poczeka.

Podsumowanie.
Fot. Marta Sienkiewicz
Więcej fotek w galerii
18:00
Jesteśmy w takim składzie, w jakim się rano rozstawaliśmy plus osoby, dla których z przyczyn losowych, wycieczka skończyła się wcześniej. Prowadzenie spotkania spada na Paulinę. Robimy tradycyjne kółeczko. Co się podobało. Czego brakowało. Co się udało, co zupełnie nie. Każdy i każda z nas stara się wyrazić w prostych słowach, czym dla niego i dla niej był ten wyjazd. Jaki był? Budujący. Integrujący. Odkrywczy. Emocjonujący. Rozwijający. Otwierający. Poznawczy. Podobno, takiego jeszcze nie było. Wszystko się udało. Nie było spięć, nieporozumień i problemów. Rzeczy działy się same, obowiązki były wypełniane, dogadywaliśmy się rewelacyjnie. A co najważniejsze, bez czego nie wsiedlibyśmy nawet na rowery, to wielki kawał porządnej, ciężkiej roboty, którą wykonała Ola. Oprócz tego, że przygotowała nas merytorycznie, dokładnie zaplanowała noclegi i podział pracy przy nagraniach. A potem to się jakoś potoczyło... Do szczęśliwego końca. Ale to tylko koniec podróży. Dalej będziemy pracować na materiałach, które zebraliśmy, żeby stworzyć z nich publikację, książkę, nagrania, być może scenariusze zajęć dla uczniów. W historiach ludzi, którzy doświadczyli dramatycznych przeżyć roku 1938 jest wiele ważnych, wartościowych, ale jednocześnie niezwykle trudnych opowieści. Chcemy je przekazać dalej i sprawić, by nie były zapomniane. A raczej oni chcą, nasi rozmówcy i rozmówczynie, poświęcający swój czas, żeby wracać myślami do tych ciężkich wspomnień. Bardzo im za to dziękujemy.

20:00
Może rzeczywiście mamy nie po kolei w głowach, ale jakoś nie możemy się tak nagle rozstać. No bo jak, tak po prostu sobie pójść? Jeszcze tylko wspólna pizza i piwo. Powspominamy i będziemy planować świetlaną przyszłość.










ZESPÓŁ czyli kto pedałuje i kieruje (autem):
1. Juta Choroś
2. Piotr Choroś
3. Anna Dąbrowska
4. Kaś Dziedziul 
5. Ola Gulińska
6. Stanislava Gusakova
7. Magdalena Kawa
8. Alicja Kawka
9. Beata Młynarska
10. Jacek Rachwald
11. Paulina Siembida
12. Marta Sienkiewicz
13. Piotr Skrzypczak
oraz Krzysiek, Karol i Rafał -  zaprzyjaźnieni strażacy z Międzyrzeca Podlaskiego!






TRASA

Lublin - Terespol (pociągiem, z przesiadką w Dęblinie)

Terespol - Kostomłoty 
Kostomłoty - Kodeń 
Kodeń - Międzyleś 
Międzyleś - Korolówka 
Korolówka - Świerże 
Świerże - Kryłów 
Kryłów - Dołhobyczów  






DO POCZYTANIA czyli garść linków do waźniejszych tekstów dotyczących naszej podróży

• Zaczynamy od tekstów z naszych zbiorów:
Przecież nikt nie zginął - tekst o dziejach uchwały w Sejmie upamiętniających wydarzenia oraz 
Poczatekdramatu - relacja z dyskusji panelowej na Wydziale Politologii UMCS ze śp. prof. Zbigniewem Hołdą.
Wtedy też powstała strona www.cerkiew1938.pl 

• Tutaj można obejrzeć film TVP (film trwa 20 minut)

• Do posłuchania wykład dr. Grzegorza Kuprianowicza nt. burzenia cerkwi na Chełmszczyźnie i Płd. Podlasiu w ramach Wszechnicy Kultury Prawosławnej
Część 1
Część 2
Część 3

Tu można posłuchać relacji o burzeniu cerkwii w Kryłowie i Prehoryłem oraz relacji dotyczącej Kosmowa

Przegląd Prawosławny - tu jest parę relacji świadków i kilka artykułów







NAGRANIA - zebrane relacje, historie, opowieści






Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
- 2010-08-09
no pełen szacun...
Jarek Swiderek - 2010-09-10
Dlaczego nie opublikowano mojego wczorajszego komentarza w którym zwróciłem uwagę na nieprawdziwe stwierdzenia w Waszym tekście przewodnim - "Idea" oraz na kwestię zmowy milczenia na temat banderowskiego ludobójstwa dokonanego na 150 tys. Polaków zamieszkałych na Wołyniu, Polesiu, Podolu, Podkarpaciu i Lubelszczyźnie ?!
Czyżby na Waszym forum panowała cenzura ?
Piotr Skrzypczak - 2010-09-10
Do Jarka Swiderka:
Komentarza nie opublikowaliśmy, bo go nie dostaliśmy.
Jarek Swiderek - 2010-09-10
No jak tak – to przepraszam.

Zacznę od tego, że jestem rzeczywiście pod wrażeniem Waszej wyprawy w celu zebrania relacji na temat haniebnej akcji burzenia, przez władze sanacyjne, prawosławnych cerkwi w 1938 r. Był to kompletny idiotyzm i nie ma co do tego dyskusji ! Jednakże autor tekstu przewodniego pt. – „Idea” - bardzo przesadził.
Stosunkami polsko-ukraińskimi interesuję się hobbystycznie ( jestem absolwentem prawa UMCS) od kilkunastu lat – co więcej jestem mieszkańcem powiatu Tomaszów Lubelski, gdzie miało zarówno miejsce burzenia cerkwi ( w samym Tomaszowie stoi w samym centrum piękna cerkiew do dzisiaj ! ) oraz banderowskie ludobójstwo całych polskich wsi !

Jednakże nieprawdą jest :

1). że bezpośrednim następstwem burzenia cerkwi były banderowskie rzezie. UPA na przełomie zimy i wiosny 1943r. rozpoczęła masowe wyrzynanie polskich wsi na Wołyniu - apogeum tego ludobójstwa był dzień 11 lipca 1943r. gdy banderowcy zaatakowali Polaków w ok. 160 wsiach , często w czasie mszy w kościołach. Była to akcja szczegółowo zaplanowana, skoordynowana i dokładnie wykonana – dlatego nazywamy ją LUDOBÓJSTWEM ! Na czele ukraińskich wołyńskich chłopów stali ukraińscy inteligenci, absolwenci lwowskiego uniwerku i polibudy, przybyli z Galicji jak Szuchewycz, Łebed czy Klaczkiwskij. Szeregowi członkowie band UPA na Wołyniu nawet nie wiedzieli o burzeniu cerkwi na Lubelszczyźnie w 1938 r. Co nimi kierowało ? Faszystowska ideologia przywódców ( ukraiński fuhrer Dmytro Doncow napisał w „ Nacjonaliźmie” - „ Ukraina ma być czysta jak szklanka wody- pozbawiona całkowicie mniejszości narodowych” ) oraz chęć grabieży ! Nie ma więc bezpośredniego związku pomiędzy ( oczywiście powtarzam – haniebnym !) burzeniem cerkwi na Lubelszczyźnie, a późniejszymi rzeziami , przede wszystkim na Wołyniu i Podolu!

2). że II RP na masową skalę przeprowadzała akcje „polonizacji” lub „katolizacji”! Oczywiście były pojedyńcze przykłady takich działań jak „nawracanie na katolicyzm” - jednak nie przybrały one formy masowej. Jak mogło to być realne w państwie gdzie 1/3 stanowiły mniejszości narodowe ? Mniejszość ukraińska ( podobnie inne ) posiadała swoje szkolnictwo podstawowe i średnie ( sanacja oczywiście próbowała je ograniczać – no ale popatrzcie co dzieje się obecnie – Litwa członek UE robi dokładnie to samo w stosunku do szkół polskich na Wileńszczyźnie !), organizacje i stowarzyszenia oraz legalne partie polityczne jak lewicowy Sel-Rob czy prawicowe UNDO ( a nawet Ukrainiec Wasyl Mudryj został w 1938r. wicemarszałkiem polskiego Sejmu!). Pamiętajmy jaka była w Europie atmosfera polityczna w latach 30-tych – praktycznie w każdym kraju władzę sprawowały reżimy autorytarne – tak się składa, że akurat w Polsce sanacja raczej nie przejawiała ciągot nacjonalistycznych ( no może nieco za czasów powstania OZON-u po 1936r. ) i mniejszości, w porównaniu z krajami sąsiednimi, cieszyły się różnymi swobodami – oczywiście na miarę tamtego okresu ! A czy wiecie że właśnie wtedy na Litwie kowieńskiej litewscy nacjonaliści praktycznie całkowicie zlituanizowali polską mniejszość ? Dlatego proszę autora – „Idei” aby skorygował swój pogląd o „nacjonalistycznej” i „ultrakatolickiej” II RP ponieważ ... pachnie mi to propagandą komunistyczną ! Mam nadzieję że się nie obrazi – a może zechce przytoczyć swoje argumenty ?

3). że rzezie banderowskie określa się jako „konflikt etniczny” pomiędzy Polakami i Ukraińcami oraz jako „wojna domowa”. W zdecydowanej większości Polacy rozpaczliwie się bronili, na początku nasi rodacy nie posiadali broni i dlatego na samym Wołyniu w przeciągu kilku miesięcy udało się upowcom wymordować od 60 do 80 tys. Wiele wsi zniknęło całkowicie z powierzchni ziemi, a banderowcy wybili polskich mieszkańców co do jednego ! Czy masowe wyrzynanie jednej nacji przez druga można nazwać wojną domową ? Tak twierdzą ukraińscy politycy – ale my Polacy nie powinniśmy przyjmować tego toku rozumowania. Oczywiście należy dążyć do pojednania ale powinno być ono oparte na prawdzie! Jasne że były polskie odwety ( cześć z nich należy zakwalifikować jako zbrodnie!) – jednak miały one charakter jednostkowy na danym obszarze. Nie można ich porównywać z zaplanowaną i dokładnie wykonaną akcją ludobójczą przeprowadzoną przez OUN-UPA na Wołyniu, płd. Polesiu, Pokuciu, Podolu oraz wschodnich powiatach Podkarpacia i Lubelszczyzny.

To dobrze że dokumentujecie prześladowania mniejszości narodowych przez władze polskie – wszystkie czarne karty w naszej przeszłości powinny być wyjaśnione. Jednak nie posługujcie się - w tym celu - retoryką godną komunistycznego propagandzisty czy ukraińskiego nacjonalisty.

A czy nie uważacie że należy przełamywać zmowę milczenia o rzezi wołyńskiej? Piszecie że społeczeństwo polskie nie zna historii burzenia cerkwi ( ja np. pamiętam że uczyłem się o tym na lekcji historii w technikum na początku lat 90-tych ), a czy zna historię ludobójstwa 150 tys. Polaków dokonanego przez banderowców ?
Dlaczego w stosunkach z Ukrainą istnieje swoista asymetria ? Polski senat oraz prezydenci Kwaśniewski i Kaczyński przepraszali Ukraińców za „akcję Wisła” ( tj. przymusowe przesiedlenie na Ziemie Odzyskane ok. 150 tys. Ukraińców z Lubelszczyzny i Podkarpacia), a strona ukraińska nie wyraziła nawet najmniejszej skruchy za „akcję Wołyń” ( tj. wymordowanie przez zbrodniarzy z OUN-UPA ok. 150 tys. Polaków na Wołyniu, Polesiu, Pokuciu, Podolu, Podkarpaciu i Lubelszczyźnie). Co więcej były ukraiński prezydent Juszczenko uznał za bohatera Ukrainy nie tylko Banderę, ale także komendanta UPA – Romana Szuchewycza ps. „Taras Czuprynka" ( autora rozkazu – „Polaków wycinać w pień ..."), oraz osobiście odsłaniał w Równem na Wołyniu pomnik Dmytro Klaczkowskiego ps. „Kłym Sawur” zwanego potocznie katem Wołynia ...

To hańba dla państwa polskiego, polskich mediów, uczelni wyższych, organizacji społecznych i partii politycznych – że ze względu na poprawność polityczną i tzw. „strategiczne sojusze” kwestię banderowskiego ludobójstwa sztucznie wycisza się. No ale prawda o Katyniu w końcu wyszła na wierzch to należy wierzyć, że także tak samo będzie z Wołyniem ...

pozdro
Jarek Swiderek - 2010-09-14
Przeglądając Waszą stronę natrafiłem na krótki tekst Pani Oli Gulińskiej „ Przecież nikt nie zginął” - jeszcze z X 2008 r. oraz na link do artykułu red. Pawła Smoleńskiego z „GW”. Traktują one o przypadającej w 2008 r. 70 rocznicy burzenia prawosławnych cerkwi we wschodnich powiatach Lubelszczyzny oraz o zamieszaniu związanym - z przygotowanym przez grupę posłów - projektem uchwały sejmowej w tej sprawie. Także uważam że stosowna uchwała powinna zostać przyjęta ....
Najbardziej z cech ludzkich nie toleruję obłudy i zakłamania. W lipcu 2008r. miała miejsce 65 rocznica Rzezi Wołyńskiej tj. ludobójstwa popełnionego na 150 tys. Polakach, przez ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu, Polesiu, Pokuciu, Podolu, Podkarpaciu i Lubelszczyźnie. Właśnie wtedy klub parlamentarny PSL, na wniosek stowarzyszeń kresowych, przygotował odpowiedni projekt uchwały sejmowej. Niestety ale została ona zablokowana - podobno w wyniku interwencji ambasady ukraińskiej ?! Także cześć mediów na czele z „GW” odegrało niechlubną rolę atakując sam pomysł uczczenia pamięci pomordowanych Polaków. Jak sądzicie jakie stanowisko zajmował w tej sprawie red. Smoleński ?
Jak widać bardzo dziwnie postępują niektórzy dziennikarze ogólnopolskich pism. Jest to „syndrom Kalego” – pewne rzeczy z historii Polski należy według nich zalać betonem tj. rzeź wołyńską, a inne należy jak najgłośniej przypominać tj. burzenie prawosławnych cerkwi. Ja uważam inaczej – zarówno jedne jak i drugie należy pamiętać i utrwalać w naszej świadomości społecznej, głównie dlatego aby - NIGDY SIĘ NIE POWTÓRZYŁY !


Ps.
W Zamościu mieszkają trzy wspaniałe Panie - Janina Kalinowska, Taresa Radziszewska i Zofia Szwal – działające w Stowarzyszeniu Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu. Każda z nich jako dziecko cudem przeżyła napad banderowski na rodzinną wieś. Rodzice, bracia i siostry zostały bestialsko wymordowane przez wyznawców faszystowskiej ideologii ukraińskiego faszyzmu spod znaku OUN-UPA. Co więcej Pani Janina do dzisiaj tak naprawdę nie wie ile ma lat a nie jakie miała nazwisko panieńskie - upowcy po prostu wymordowali całą wieś co do jednego Polaka ...
A może Wasze stowarzyszenie – działające przecież na rzecz mniejszości – zajmie się także dokumentowaniem gehenny kresowych Polaków – ofiar banderowskiego ludobójstwa - rodem z Wołynia czy też ze wschodnich powiatów Lubelszczyzny, którzy są obecnie w naszym kraju traktowani jak obywatele trzeciej kategorii ?! Tak naprawdę politycy tylko czekają aby świadkowie banderowskich zbrodni wymarli i wtedy będą mięć w końcu święty spokój ...
Ola Gulińska - 2010-09-20
Przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam. To ja jestem autorką tekstu w zakładce "Idea". Nie ma tam mojego nazwiska, gdyż podpisuje się pod nim po prostu stowarzyszenie Homo Faber. Czuję się za niego w stu procentach odpowiedzialna.<br>
Postaram odnieść się do Pana uwag.<br>
Nigdzie nie napisałam, że bezpośrednią i jedyną przyczyną czystki na Wołyniu było burzenie cerkwi w 1938 roku. Informacja o konflikcie etnicznym pojawia się w moim tekście po kilku zdaniach nt. polityki II RP wobec mniejszości. Proszę pamiętać, że samo burzenie świątyń na Chełmszczyźnie i Południowym Podlasiu nie było czymś incydentalnym - ogół represji końca lat trzydziestych jest nazywany drugą pacyfikacją - w odróżnieniu od pierwszej, w Małopolsce Wschodniej, kilka lat wcześniej.<br>
W pierwszym punkcie podaje Pan po prostu dane dotyczące wydarzeń na Wołyniu - nie rozumiem, dlaczego zakłada Pan, że ich nie znamy? <br>
Pyta Pan czy "masowe wyrzynanie jednej nacji przez druga można nazwać wojną domową ? " Być może nie. Ale wzajemnie mordowanie się przedstawicieli dwóch nacji - już tak. A właśnie taka sytuacja miała miejsce na Hrubieszowszczyźnie w latach 40. Przy okazji popełnia Pan błąd logiczny pisząc, że dlatego akcję na Wołyniu nazywamy ludobójstwem, że była zaplanowana, skoordynowana i dokładnie wykonana (przynajmniej tak wynika z Pana tekstu). Rozumiem też, że tutaj górę wzięły emocje, ale proszę pamiętać o sporach dotyczących użycia w konkretnych przypadkach słowa genocide (czy ludobójstwo). Zdaję sobie sprawę, że w użyciu są różne określenia na konflikt, który się wtedy tutaj rozegrał - świadomie używam zamiennie określeń "wojna domowa" i "konflikt etniczny" - jednocześnie uznając swój brak kompetencji do precyzyjnego i jednoznacznego nazwania tego co tu się wydarzyło. Bo że nie była to agresja jednej strony w stosunku do drugiej - tego nie podważa żaden ze znanych mi i uznanych fachowców.<br>
A wracając do Wołynia - powtórzę jeszcze raz - to nie burzenie cerkwi było główną i jedyną przyczyną tej zbrodni. Polskie i ukraińskie (ruskie) państwo rodziło się prawie równolegle. Polsce udało się przetrwać, Rusi Kijowskiej - nie. Duża część badaczy zwraca uwagę na fakt, że źródeł konfliktu należy doszukiwać się nawet w XV czy XVI wieku. Tylko, że to Polacy parli na Wschód, zajmowali ziemię, wyzyskiwali chłopstwo, niszczyli miejscową kulturę. A nie odwrotnie. I jeżeli nie dziwimy się nienawiści przedstawicieli rdzennych ludów północnej Afryki wobec Brytyjczyków czy Francuzów - to nie dziwmy się jak powszechny wśród ludności litewskiej, białoruskiej czy ukraińskiej był stereotyp Polaka - pana, wyzyskiwacza, zaborcy. I nie dziwmy się, że tłumiona nienawiść w końcu wybuchła. Byliśmy kolonizatorami na Wschodzie i spotkał nas los kolonizatorów.<br>
Musi Pan także pamiętać, że Ukraińcy byli jedynym w tym regionie narodem, który po I wojnie domagał się własnego państwa i któremu tego marzenia nie udało się zrealizować. I tak się składa, że Polacy walnie się do tego przyczynili. <br>
Co by tu nie mówić - to nie Ukraina pozbawiła Polskę niepodległości, ale Polska Ukrainę. I to dwu- lub trzykrotnie. Taki Traktat Ryski Ukraińcy uważają za rozbiór - szok, prawda? <br>
Nie usprawiedliwiam, broń Boże, tego co stało się na Wołyniu w 1943 roku. Próbuję tylko wytłumaczyć Panu, że interpretowanie jednego wydarzenia, pomijając cały splot, zawikłanie, niejednoznaczność całej historii tego terenu, jest dość ryzykowne.<br>
Co takiego musi się stać, żeby chłop wziął siekierę i poszedł mordować sąsiadów ze wsi obok? Moje pytanie nie dotyczy tylko Wołynia, bo przecież w 1846 w Galicji rabacja wybuchła z podobną siłą i okrucieństwem. No więc co takiego musieli zrobić tamtejsi szlachcice, że agresja przeciw nim była tak wielka i gwałtowna? Niezależnie jaka będzie odpowiedź, nie usprawiedliwia ona mordów. Ale trochę wyjaśnia przyczyny samego konfliktu.<br>
Zna Pan tę historię? Zawadka Morochowska. W 46 roku do łemkowskiej wioski wchodzi oddział LWP i wyrzyna w pień mieszkańców. Nie żołnierzy, partyzantów, terrorystów czy agentów wywiadu gospodarczego. Tak po prostu mieszkańców. Dzieci, kobiety w ciąży. Wie Pan gdzie walczyli wcześniej ludzie z tego oddziału? Otóż część z nich była w partyzantce u R. Satanowskiego na Wołyniu w roku 1943. I wszystkie metody, które zdołali tam zaobserwować, "wdrożyli w życie" w Beskidzie.<br>
Mieszkańcy polskich wiosek byli wyrzynani po jednej stronie Bugu, mieszkańcy ukraińskich - po drugiej. I możemy licytować się na liczbę ofiar i huczność imprez przeprosinowych. Jednak rozmiarów strachu i nienawiści po jednej, drugiej, trzeciej stronie (tak, tak - tych stron było więcej) nie da się tak łatwo oszacować i opisać. I szczerze powiedziawszy - nawet nie chciałabym próbować. Im więcej słucham opowieści starych ludzi, opowieści tak bardzo właśnie niejednoznacznych i zawikłanych, tym bardziej jestem tego pewna.<br>
Pisze Pan, że uczył się w szkole średniej o burzeniu cerkwi - jednocześnie sugerując, że polskie społeczeństwo niewiele wie o Wołyniu. W moim przypadku akurat było odwrotnie - nigdy nie uczyłam się o akcji polonizacyjno-rewindykacyjnej, ale o Wołyniu - owszem. Natomiast żadne z nas nie powinno wysnuwać ogólnych teorii na temat zawartości materiału na lekcjach historii wyłącznie w oparciu o własne doświadczenie.<br>
Podstawa Programowa IV etapu edukacyjnego (tj. szkół średnich) w zakresie podstawowym tak bardzo enigmatycznie określa materiał, który ma przyswoić uczeń, że nie ma tam wymienionych ani zbrodni na Wołyniu ani np. Akcji "Wisła" ani akcji polonizacyjno-rewindykacyjnej. Natomiast w znanych mi podręcznikach historii, które funkcjonują "w obiegu" (rok szkolny 2010/11) występuje Wołyń i Akcja Wisła, a nie ma wydarzeń z 1938 roku (nie twierdzę, że na pewno znam wszystkie).<br>
Nie jestem władna decydować co media, uczelnie czy partie mają mówić na temat historii Polski i Europy - i całe szczęście, bo takiego prawa nie powinna mieć żadna jednostka. Mogę mieć wpływ na to co na ten temat mówi organizacja, którą współtworzę - efekty widać w naszych projektach i tekstach. Jeśli Pan również chciałby mieć podobny wpływ nic nie stoi na przeszkodzie aby założył Pan własne stowarzyszenie lub fundację. Nie jest to bardzo trudne.<br>
Pozdrawiam
Jarek Swiderek - 2010-09-28
Witam Panią !

Mój post był reakcją na Pani tekst pt. „Idea”, który według mojej oceny powielał stricte-komunistyczne stereotypy dotyczące II RP i prowadzonej przez władze sancyjne polityki narodowościowej. Burzenie prawosławnych cerkwi we wschodnich powiatach Lubelszczyzny określiłem jako haniebne, ale powtarzam II RP nie przeprowadzała masowej polonizacji i katolizacji mniejszości ukraińskiej ! Także szukanie związków przyczynowo-skutkowych dla rzezi wołyńskiej uważam za duże nadużycie – no ale po kolei:

Po pierwsze napisała Pani - „ ...miało to konsekwencje w późniejszych latach...” – i z tego wyniosłem przekonanie że według Pani następstwem burzenia cerkwi były rzezie Polaków ( Pani określiła to jako - „ krwawy konflikt etniczny między Polakami i Ukraińcami, który przeradza się w wojnę domową”).

Po drugie wydarzenia z 1938 r. nazywa Pani „drugą pacyfikacją”. Przeciętnemu Polakowi pacyfikacja kojarzy się z akcją zbrojną przeciwko ludności cywilnej – pacyfikowane były np. polskie wsie na Zamojszczyźnie przez hitlerowców ! Jest to więc określenie bardzo niefortunne. Natomiast przywołana przez Panią pacyfikacja bodajże z 1935 r. , dokonana w Małopolsce Wschodniej, dotyczyła walki władzy z dokonującymi akcji sabotażowych, ukraińskimi nacjonalistami z OUN. W czasie tych działań policji państwowej ucierpieli także niestety niewinni chłopi ukraińscy. Należy jednak pamiętać że to faszystowska OUN ( organizacja ta była członkiem międzynarodówki faszystowskiej i ściśle współpracowała z hitlerowskimi Niemcami ! ) dokonała wcześniej szeregu akcji dywersyjno-sabotażowych wymierzonych w państwo polskie. Z kontekstu Pani tekstu II R P jawi się jako państwo krwiożercze wobec Ukraińców , które dokonuje co pewien czas akcji zbrojnych wobec swojej najliczniejszej mniejszości – a jest to nieprawda !

Po trzecie, nie jest Pani pewnie politykiem, więc należałoby zgodnie z prawdą pisać nie „wydarzenia na Wołyniu” czy „czystka na Wołyniu” a zgodnie z prawdą RZEŹ WOŁYŃSKA lub LUDOBÓJSTWO ! Jeżeli nie było to ludobójstwo – to co ? Przypominam że ukraiński nacjonaliści spod znaku OUN-UPA dążyli do wymordowania na Wołyniu i w Małopolsce Wchodniej wszystkich Polaków, od oseska do starca ! Ci sami politycy którzy w przypadku Katynia czy zagłady Powstania Warszawskiego krzyczą ludobójstwo – to w przypadku rzezi wołyńskiej używają określeń w stylu „antypolska akcja „ czy też „tragedia wołyńska”...

Po czwarte jak zauważam nie przeczytała chyba Pani dokładnie mojego tekstu, skoro dalej używa Pani określeń „wojna domowa” czy „konflikt etniczny” ? Preludium ludobójstwa był napad oddziału UPA w lutym 1943r. na polską osadę Parośle w pow. Sarny na płd. Polesiu. Upowcy początkowo przedstawili się jako partyzanci sowieccy i powiedzieli Polakom że powiążą im ręce aby uchronić przed konsekwencjami gestapo, ponieważ w pobliżu rozbroili niemiecki patrol. Po powiązaniu ... rozpoczęła się rzeź – nożami , młotkami i siekierami uśmiercono 173 Polaków. Jak wspominał jeden z ocalonych - banderowcy po rzezi urządzili libację alkoholową pośród ciał pomordowanych, a na środku stołu przybili nożem niemowlę do blatu i wsadzili mu w usta ogórka ... Czy to była „wojna domowa ? Podobnie wyglądały napady na polską wieś Lipniki (ok. 200 wymordowanych ) czy osadę Janową Dolinę ( ok. 600 zabitych) w powiecie kostopolskim na wiosnę 1943r. Apogeum mordów miało miejsce w dn. 11 lipca - bandy UPA zaatakowały Polaków w 160 wsiach wołyńskich. Zaznaczam bezbronnych Polaków ! Czy to była ” wojna domowa” gdy Ukraińcy z OUN-UPA mordowali w czasie nabożeństw w kościołach niczego nie spodziewających się ludzi, jak w Porycku czy Kisielinie ? A to co wydarzyło się pod koniec sierpnia w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej gdy upowcy otoczyli te wsie mężczyzn rozstrzelali, a kobiety i dzieci wymordowali siekierami i widłami ... ponieważ było im szkoda naboi ... uśmiercono ok. 1200 osób. Czy to była wojna domowa ? Proszę Pani na Wołyniu Polacy do sierpnia 1943r. praktycznie byli bezbronni – dopiero wtedy zaczęły się tworzyć polskie samoobrony !

Po piąte – na Hrubieszowczyznę, a więc na terenie sąsiadującym z Wołyniem, od połowy 1943 r. zaczęli napływać polscy uciekinierzy. Wczesną wiosna kurenie UPA przeszły Bug i zaczęły ustanawiać „samostijną Ukrainę” na Zamojsczyźnie, które polegało na mordowaniu Polaków na terenach na południe od Hrubieszowa. Na to odpowiedziały polskie oddziały AK i BCh, dokonując ataków na wsie gdzie znajdowały się kurenie czy sotnie UPA np. Sahryń czy Szychowice. Polacy nie mieli wyjścia musieli bronić swego życia i swoich dzieci – inaczej doszłoby do tego co stało się na Wołyniu...

Po szóste całkowicie nieprawidłowe jest cofanie się przez Panią w czasie do XV czy XVI wieku. Nacjonalizmy narodowe wytworzyły się bowiem nieco później. Natomiast określenie Polaków na Kresach jako „kolonizatorów” jest bardzo krzywdzące. Chyba Pani nie wie, że Polacy we Lwowie, Stanisławowie a także we wsiach położonych w dolinach Seretu i Zbrucza, a więc na Tarnopolszczyźnie- zamieszkiwali od kilku wieków . Wcześniej te tereny były zamieszkane przez różne plemiona słowiańskie jak np. Lędzianie czy Dulebowie. Czy były to plemiona Polskie czy ukraińskie tj. rusińskie – różni historycy różnie uważają. A zresztą migracje ludów nie są niczym dziwnym. Nie wolno więc mówić o Polakach na kresach jako „kolonizatorach” ponieważ robi się im w ten sposób wielką krzywdę. Moim zdaniem nie powinna Pani powtarzać określeń komunistycznych czy też kłamstw wypowiadanych przez ukraińskich nacjonalistów ...

Po siódme – czyżby nie znała Pani faszystowskiej genezy OUN-UPA ? Pisałem troszeczkę o niej w poprzednim tekście.
Cała czołówka OUN-UPA, a wiec Bandera, Szuchewycz, Melnyk czy Łebied była szkolona przez hitlerowców. To ci gieroje powołali dwa bataliony ukraińskich esesmanów Rolland i Nachtigall, które w czerwcu 1941 r. wkroczyły do Lwowa i rozpoczęły tzw. „dni ku chwale Petlury” polegające na wyłapywaniu i mordowaniu lwowskich Żydów !
To właśnie nazizm był także przyczyną ludobójstwa, które zbrodniarze z UPA zgotowali Polakom na Kresach ! Pani teza że – Polacy byli kolonizatorami i dlatego wybuchła nienawiść – jest całkowicie błędna! Dlaczego więc także przecież „kolonizowani” Białorusini ( bieda na wsi poleskiej była dużo większa aniżeli na Wołyniu ) czy Litwini ( nacjonaliści litewscy byli także skrajnie nastawieni antypolsko !) nie wystąpili zbrojnie przeciwko sąsiedniej ludności polskiej ? Ponieważ tylko w przypadku ukraińskich nacjonalistów wzięły górę poglądy nazistowskie !

Po ósme – na Boga – Pani Olu kiedy to Polska pozbawiła Ukrainę niepodległości ? Czy dziwi się Pani, że Polacy we Lwowie ( nasi rodacy stanowili 70% mieszkańców miasta!) pragnęli należyc do państwa polskiego ? Czy była Pani kiedyś na lwowskim Cmentarzu Orląt ? Ci kilkunastoletni chłopcy, którzy zginęli za polskość Lwowa to prawdziwi bohaterowie! Tak się składa, że tamte ziemie były bardzo przemieszane narodowościowo , obszar pomiędzy Przemyślem a Lwowem był zamieszkany w większości przez Ukraińców, a natomiast tereny na wschód od Lwowa tj. Tarnopolskie były w większości polskie! Nie zgadzam się też z Panią jeśli chodzi o kwestie traktatu w Rydze ! Czyżby uważała Pani że Polska nie powinna go podpisywać ? Piłsudski i tak zrobił dużo da Ukraińców – niestety ale Petlura nie potrafił poderwać Ukraińców do walki z bolszewikami. W marcu 1921r. Polska była wymęczona wojnami na wszystkich granicach i nic już nie mogła więcej dla Ukrainy uczynić !

Po dziewiąte - proszę zauważyć kto był ofiarą banderowskiego ludobójstwa ? W 95 % pomordowani to polscy chłopi, bardzo często sąsiedzi tych którzy mordowali ! Tych „szlachciców-kolonizatorów” tj. polskich urzędników, ziemian czy policjantów dawno na Wołyniu już nie było ponieważ zostali zgładzeni w kazamatach NKWD lub Gestapo albo byli na Sybirze. Dlaczego wiec Wasyl i Iwan pewnej letniej nocy przyszli do sąsiadów Janka i Franka, zastrzelili ich, żony zarąbali siekierami, a dzieci ponabijali na sztachety w płocie ? Dlaczego ci mordercy zatracili swoje człowieczeństwo? Dlaczego syn Ukrainiec zabijał swoją matkę Polskę i siostrę Polskę? Ogromną rolę odegrała tu faszystowska ideologia OUN oraz często chęć zwykłej grabieży !

Po dziesiąte nietrafne jest Pani określenie jakoby – „Mieszkańcy polskich wiosek byli wyrzynani po jednej stronie Bugu, mieszkańcy ukraińskich - po drugiej”. Po tamtej stronie Bugu panowała straszliwa rzeź Polaków - bezwzględne ludobójstwo , natomiast po tej na napady upowców Polacy odpowiadali odwetami. W moim powiecie Tomaszów Lubelski było kilka napadów band UPA jak - Łubcze ( 110 pomordowanych Polaków), Tarnoszyn i Szczepiatyn ( ok. 90), Wasylów ( ok. 70), Poturzyn ( ok. 160 - w tym uciekinierzy z Hrubieszowskiego).

Po jedenaste – z całym szacunkiem Pani Olu, ale fakt wymordowania 150 tys. Polaków, nie powinno stawiać się na równi ze zburzeniem ponad stu cerkwi. Ciężar gatunkowy tych wydarzeń jest bowiem nieporównywalny.

Po dwunaste - dziękuję za radę ale stowarzyszenia nie założę z prozaicznego powodu – tematyka jaką miałoby ono się zając , nie uzyskałoby żadnego wsparcia , ze strony fundacji czy ośrodków społeczno-badawczych. Przyczyną tego jest ZMOWA MILCZENIA O RZEZI WOŁYŃSKIEJ. Kolejny raz względy polityczne wygrywają z prawdą . Szkoda, że w sukurs zakłamanym politykom idą historycy, dziennikarze i działacze społeczni ... a co się stało z PRAWDĄ i zwykłą PRZYZWOITOŚCIĄ ?

Pozdrawiam

Ps.
Dziennik „Rzeczpospolita” wydaje znakomitą serię – „Księgę Kresów Wschodnich”. W ostatni czwartek dołączony do gazety był interesujący nr 34 pt. – „SEMPER FIDELIS - Lwów – zawsze wierny ośrodek polskości”. Natomiast w najbliższy czwartek ma być kolejny nr – „ Orlęta Lwowskie – obrona Lwowa przed Ukraińcami w 1918 roku”. Gorąco polecam przytaczając na koniec wiersz Artura Oppmana pt. –„Orlątko”:

O mamo, otrzyj łzy,
Z uśmiechem do mnie mów-
Ta krew, co z piersi broczy,
Ta krew – to za nasz Lwów !