Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 31 (4/2008)

Bookmark and Share

GROSS

(2008-04-26)

Strona 14
Więcej fotek w galerii
POPRZEDNIE ŻYCIE SKOŃCZYŁO SIĘ W MARCU
Zapis spotkania z J. T. Grossem. 28 marca 2008 r.

PRZED MARCEM
Socjalizm miał jedną zaletę - wszystkie alternatywy w stosunku do spotkań i nieustannego dyskutowania były bardzo mało interesujące. Nie bardzo było miejsce, żeby się bawić, chodzić do klubów. Oficjalne instytucje i miejsca były w pewien sposób skompromitowane. Miało się ironiczny stosunek do nich. Ponieważ były koncesjonowane przez państwo, nie były tak atrakcyjne. Myślę, że to jest też w dużej mierze kwestia przypadku i indywidualnych potrzeb. Ludzie z jakimiś zainteresowaniami i energią garnęli się do siebie, wspólnie kombinowali, jak zrobić coś poza oficjalnymi ramami instytucji. Oczywiście gadanie, prywatki, książki. Ponieważ sporo naszych przyjaciół chodzących do paru szkół w Śródmieściu, to byli synowie i córki wyższych urzędników, mieliśmy przez nich dostęp do różnych dziwnych wydawnictw, w ogóle książek. Na przykład ojciec kobiety, która potem została moją żoną, był ministrem przemysłu drzewnego i dostawał wszystkie książki. Więc z jednej strony jakiś rodzaj ożywienia intelektualnego panującego między nami, z drugiej możliwości, które mieliśmy, dzięki takim kontaktom. Mogliśmy się spotykać też dlatego, że mieliśmy inne warunki materialne niż większość społeczeństwa. Jak się miało własny pokój, można było zaprosić przyjaciół, siedzieć, rozmawiać.
J. T. Gross w Akademii.
Fot. Mariusz Wakuła
Więcej fotek w galerii

Adam był szalenie inspirującą osobą, potrafiącą wciągać ludzi w różne działania. Więc tu złożyło się kilka elementów: rozbudzenie intelektualne, środowiskowe możliwości, ale też rodzaj tradycji i brak alternatyw. Nie miałem poczucia, że z czegoś muszę rezygnować. Oczywiście posmak nielegalności: Wolna Europa, polityka, historia - było całe mnóstwo rzeczy, o których wiadomo było, że były troszkę niebezpieczne, tajemnicze.
Proces "otwierania" reżimu po 1956 roku bardzo szybko poszedł w inną stronę i 66 rok stanowił odejście od idei październikowych. Na pewno te wydarzenia dla grona kilkudziesięciu, może stu osób z Uniwersytetu Warszawskiego skupionych wokół Adama Michnika jest dość specyficznym doświadczeniem. One mają oczywiście żydowski wymiar - mam tu na myśli nagonkę moczarowców - ale dla nas miały znaczenie polityczne - mieliśmy poczucie, że był to cios w nas, przeciwko otwartemu, odwilżowemu socjalizmowi.
Byliśmy na widelcu od paru lat ze względu na Klub Poszukiwaczy Sprzeczności, chyba od 1963 roku, kiedy chodziliśmy jeszcze do szkoły. Od momentu kiedy Kuroń i Modzelewski napisali List do Partii i potem byli za to sadzeni, od czasu do czasu nas ciągano na milicję na przesłuchania. Zresztą Adam Michnik był w to uwikłany i też siedział w więzieniu przez parę tygodni To nie są takie represje jak po 1976 roku, ale od tego momentu jesteśmy pod lupą.

MARZEC
Mnie aresztowano bardzo prędko. Wyszedłem dopiero pod koniec lipca, więc cały ten okres, o którym mówimy, spędziłem w celi.
My byliśmy środowiskiem, które organizowało sobie spotkania, mieliśmy z Adamem Michnikiem i kilkoma innymi kolegami Klub Poszukiwaczy Sprzeczności. Więc ta bomba - protesty marcowe - została zdetonowana także przy naszym udziale. Dla mnie doświadczenie Marca to doświadczenie, w którym antysemityzm jest mniej ważny, jest on częścią "ideologiczną" rozgrywaną wewnątrz partii. Dla nas Marzec był sprawą natury politycznej. Byliśmy adresatem represji jako środowisko politycznie zaangażowanej młodzieży. Sam wiec był też w pewnym stopniu aktem desperacji z naszej strony - mieliśmy poczucie, że represje dotyczą naszego środowiska. Relegowano Michnika i Szlajfera z uniwersytetu, nie mieliśmy pojęcia, co będzie dalej, jaki będzie następny etap konfrontacji.
W marcu ma miejsce słynny wiec w obronie [relegowanych] Michnika i Szlajfera, który ma się ku końcowi, kiedy przyjeżdżają autobusy [z ORMO-wcami] i zaczyna się rozróba. Większość ludzi jest wtedy od razu aresztowana, ósmego: Adaś, Sewek Blumsztajn, Jaś Lityński, oczywiście Karol Modzelewski i Jacek Kuroń. Dla nich to było bardzo dramatyczne, bo oni wiedzieli, że pójdą od razu do więzienia, mieli wcześniej wyroki w zawieszeniu. Mnie udaje się wydostać z terenu uniwersytetu i następnego dnia w gronie przyjaciół postanawiamy zmobilizować szersze poparcie dla aresztowanych. Jedną z niewiadomych, o czym długo dyskutowano, było, czy zabito jakąś dziewczynę tymi pałami. Nie wiedzieliśmy tego na pewno.
Jadę do Krakowa, żeby opowiedzieć, co się stało. Mój ojciec ma tam wśród profesury dobrych znajomych. Miałem nadzieję na jakąś interwencję. Legitymują mnie na dworcu, ale oczywiście docieram do znajomych. Idziemy do Piwnicy Pod Baranami, potem przez pół nocy opowiadam im, co się stało. Następnego dnia wracam do Warszawy i tam już czeka na mnie wezwanie do MSW. To były czasy, że jak się dostawało wezwanie, to się szło. Poszedłem do Pałacu Mostowskich, tam się mieściła komenda. Zrobiłem straszne głupstwo - wziąłem ze sobą ciemne okulary optyczne. Potem, jak już mnie zamknęli, nie mogłem się doprosić, żeby mi dali przekazane przez rodzinę zwykłe. Strasznie źle się w ciemnej celi przez takie okulary czytało. Była tam tylko taka mała żaróweczka.

WIĘZIENIE
Wobec nas stosowano takie same zasady jak wobec zwykłych więźniów, to znaczy, że jeśli ktoś był prowadzony na przesłuchanie, klawisz walił w barierkę, żeby było wiadomo, że wszystkie inne cele mają być zamknięte. Nie mogliśmy się nawet minąć na korytarzu. Spacery były tak zorganizowane, że nie mogliśmy nigdy się spotkać. Miało się kontakt tylko z więźniami ze swojej celi. Pewnego razu siedzimy w celi, otwierają się drzwi i wpychają jakiegoś człowieka w ciemnych okularach. Patrzę, a to mój dobry kolega Leon Sfard! Klawisz się pomylił, myśmy obaj mieli ciemne okulary. Uściskaliśmy się. Po paru sekundach wpadł klawisz i wyciągnął go na korytarz.
Więzienie śledcze ma to do siebie, że się nie pracuje, tylko biorą na przesłuchania. Były one bardzo nużące. Nigdy nie miałem sytuacji fizycznego zagrożenia podczas przesłuchań. Rozmawiałem z moim ubekiem, Adam [Michnik] kompletnie odmawiał odpowiedzi. Myśmy nie mieli wtedy zupełnie doświadczenia w tej sprawie. Wielu osobom się zdarzyły wpadki - UB fałszowało grypsy. Wielu zostało namówionych takim fałszywym grypsem niby od bliskiej osoby, żeby coś wyjaśniał, zeznawał. Jak się później zaczęły procesy, to było bardzo dramatyczne dla kilku osób. Przekonywano dzieci osób na jakiś stanowiskach, że rodzice stracą stanowiska i kariery.
Jak się siedziało, miało się bardzo ograniczony dopływ informacji z zewnątrz. Dostawaliśmy gazety, ale one miały wykreślone wszystkie teksty, które odnoszą się do sprawy Marca. Wszystkie wzmianki np. w "Trybunie Ludu" były wykreślone. Chyba raz na tydzień można było pisać do najbliższej rodziny. Listy oczywiście też były cenzurowane, choć nikt przy zdrowych zmysłach nie wypisuje ważnych rzeczy w listach do rodziny. Mimo to od czasu do czasu były ingerencje cenzorskie.
Mój dziadek był przed wojną dość znanym prawnikiem, miał mnóstwo aplikantów. Jednym z nich był Barcikowski. W 1968 roku był on już w podeszłym wieku, ale jakieś kontakty w środowisku mu pozostały. Moja matka poszła do niego i on załatwił na kilka dni przed moim wyjściem widzenie.
I tyle. Wyszedłem w końcu lipca. Stosunkowo wcześnie. Większość ludzi, którym nie zrobiono procesów, ale także niektórzy po procesach, z pierwszej transzy aresztowań, wyszła dopiero na początku września. Przypuszczalnie mieli wyjść wcześniej, ale sytuacja w Czechosłowacji się skomplikowała - w sierpniu miała miejsce inwazja wojsk Układu Warszawskiego. To spowodowało, że zwolnienia z więzień zatrzymało.
Ja wyszedłem w lipcu. Miałem jeszcze nie umorzone śledztwo. To była dość ponura sytuacja. Większość kolegów jeszcze siedziała, część zaczęła już emigrować.
Jeśli chodzi o moje środowisko, wszystko się pokomplikowało - powyrzucali nas z uniwersytetu, niezależnie czy się miało potem sprawę sądową czy nie, wydziały były pozamykane. Przyjmowano po raz drugi. Następowała weryfikacja studentów - jak się było wcześniej aresztowanym to oczywiście nie przyjmowano drugi raz. Dla chłopców oznaczało to pójście do wojska. Trzeba było podjąć decyzję, czy jechać, czy nie.
Podziwiam takie osoby jak Adam, chociaż on siedział jeszcze rok, że nie zdecydowały się wyjechać. Zostać było trudno, a wyjechać... Dla mnie to była taka przygoda. Małżeństwo moich rodziców było mieszane, moja matka nie była Żydówką, ale to ona zaproponowała, żebyśmy wyjechali.

WYJAZD
Słuchajcie, jak się ma dwadzieścia lat, to się wydaje świetną zabawą. Nie miałem poczucia końca świata, traumy, chociaż chyba powinienem mieć. Wyjeżdżałem z obojgiem rodziców, a wyjazd wtedy oznaczał wyjechanie na zawsze. Oczywiście ja z rodzicami nie musieliśmy wyjechać. Ale kiedy wyrzucono mnie ze studiów, wsadzono do więzienia, chciano wysłać do wojska wydawało się, że będę miał życie pokiereszowane od razu na starcie. Patrząc na życiowe szanse mój wyjazd miał jakiś sens. Ale dla moich rodziców był zupełnie bezsensowny. Moja matka była tłumaczką z francuskiego, mój ojciec prawnikiem, trochę wykładał, był kompozytorem, ogólnie nieprzydatnym do niczego humanistą. W dodatku był człowiekiem starym. Kiedy wyjechaliśmy w 1969 roku miał sześćdziesiąt sześć lat. Dla nich ten wyjazd był jakąś abstrakcją. Z drugiej strony rodzice myśleli, że jak wyjadę, już mnie więcej nigdy nie zobaczą. Była to myśl nie do przyjęcia. Pamiętajmy, że było to pokolenie ludzi, którzy przeżyli wojny, Hitlera, Stalina, wiele sytuacji, kiedy kończył się jakiś wariant, etap biografii i wychodzili skądś z walizeczką albo z książką. Moją matkę interesowało zawsze, żeby mieć jakąś dobrą książkę, kiedy uciekała skądś... Więc pojechali.
Nasze środowisko było całkowicie zdewastowane: albo ludzie wyjeżdżali,albo w więzieniu, albo w śledztwach ktoś coś powiedział i potem były niesamowite napięcia między ludźmi. Poprzednie życie się skończyło w marcu - aresztowaniem i więzieniem. Już po wyjściu z więzienia pejzaż był całkowicie inny.
Początek emigracji był dość łatwy. Nie wpychano nas do obozów [dla uchodźców politycznych na Zachodzie], organizacje żydowskie zapewniały minimum egzystencji.
Teoria jest taka, że ludzie, którzy wyjeżdżają, jadą do Izraela. Oczywiście znaczna część emigrujących ludzi nie miała nic wspólnego z żydowskością. I pomysł by z jednego nacjonalizmu, który wybuchł wtedy w Polsce, pakować się w inny, w dodatku bliżej człowiekowi nieznany, był dla wielu ludzi nie do przyjęcia. Dojeżdżało się do Wiednia i tam była łapanka. Były dwie organizacje: jedna organizowała przejazd do Izraela i nazywała się Sochnut, a druga HIAS [Hebrew Immigrant Aid Society], która pomagała w emigracji gdzie indziej. Dla nas wybór nie był szczególnie skomplikowany - mój ojciec miał dwóch braci w Ameryce, więc wiedzieliśmy, że na pewno nie jedziemy do Izraela. Z tym Wiedniem to też śmieszna sprawa. Tam też odbywały się przesłuchania tylko, że teraz w tych organizacjach żydowskich, które badały, czy człowiek się kwalifikuje, żeby otrzymywać od nich pomoc - innymi słowy czy się jest Żydem. Zdarzało się, że ludzie miele kłopoty - były mieszane małżeństwa albo wyjeżdżała jakaś młodzież bez rodziców. Osoby mojego pokolenia, urodzone po wojnie, nie miały zielonego pojęcia, jakie są święta albo coś takiego. W każdym razie my pojechaliśmy do Rzymu, żeby tam czekać na wizy amerykańskie. Była to zresztą typowa droga - jak ktoś decydował, że nie jedzie do Izraela, po kilku dniach wyjeżdżał z Wiednia do Włoch i tam czekał na wizę. Tam oczywiście pomagał HIAS i Joint, znana na świecie organizacja żydowska. Był to czas, kiedy ludzie uciekali z różnych krajów w Europie.
Z jednej strony to było olśniewające - wyjechać z szarej Polski do kolorowego, bogatego Rzymu, z drugiej - wielu ludzi przeżywało dramatyczne chwile, na przykłąd jak ktoś miał partyjną przeszłość, nie dostawał wizy kanadyjskiej, amerykańskiej czy australijskiej. Różne dziwne rzeczy były w tych formularzach wizowych, trzeba było składać różne przyrzeczenia na przykad: że się nie będzie zarabiać na życie nierządem Nie wolno było być ani prostytutką, ani alfonsem, ale komunistą też nie. Młodym było łatwiej. Ja od razu po przyjeździe do Stanów dostałem stypendium. Wtedy pojawiło się kilka, kilkanaście takich stypendiów. Nie miały one żadnej podkładki formalnej, dawano je "na gębę", ale już wcześniej pojawiło się na uniwersytetach amerykańskich wielu polskich uczonych, a do tego zdawano sobie sprawę, co działo się w Polsce. Wyjechałem na studia. Moi rodzice dojechali po kilku miesiącach. Wyjechałem właściwie nie znając angielskiego. Oni się po jakimś czasie zorientowali. Zresztą wydaje mi się, że Amerykanie są bardzo liberalni pod tym względem. Zawsze im się wydaje, że to ich wina, że nie rozumieją, człowiek ma coś ciekawego do powiedzenia, ale oni nie potrafią tego zrozumieć. Przez pierwszy semestr na tym jechałem.

NA EMIGRACJI
Kontakt był bardzo utrudniony. Mogłem przyjechać do Polski dopiero w 1989 roku, po dwudziestu latach, jak zniesiono wizy. Czasem dawano wizy, w przypadkach losowych, jak ktoś bliski umarł, ale odbywało się to z potwornymi utrudnieniami. Moja żona, której rodzice i brat zostali, nie mogła się z nimi widywać. Istniała możliwość przez Wschodni Berlin, ale gdy mieszkaliśmy w USA, nie było to proste.
Nawiązałem kontakt listowny z przyjaciółmi, którzy tu zostali. Myślę, że oni podchodzili do wyjazdu bez emocji. Myśmy bardzo szybko zaczęli działać na emigracji. Założyliśmy pismo a potem wydawnictwo "Aneks". Więc kiedy powstał KOR, była już bliska współpraca, przetarte szlaki - Smolarowie w Londynie, parę osób w Paryżu i tak dalej. Przekazywało się informacje, sprzęt. Działalność, którą prowadziliśmy przed wyjazdem, kontynuowaliśmy w innej formie.
Emigracja jest cholernie trudną rzeczą. Człowiek zdaje sobie z tego sprawę dopiero po jakimś czasie, to oddzielenie, radykalne, dramatyczne, było szczególnie dotkliwe dla humanistów. Może jeśli kogoś interesuje biznes, łatwiej mu działać niezależnie od kontekstu, okoliczności. Okazuje się, że jak człowiek ma dwadzieścia parę lat, tyle mieliśmy jak wyjeżdżaliśmy, jest już bardzo uformowany. Tak naprawdę nie zmienia już potem zainteresowań. Więc to nie jest sprawa dostosowania się do czegoś tylko wpasowania się sobą samym w nowe otoczenie. Ameryka jest pod tym względem bardzo otwarta.
Ale to nie jest taki łatwy los. Jest się skazanym na siebie. Pod tym ciśnieniem bardzo często rozpadały się związki osobiste. Zbyt wielki był ładunek emocji, żeby można było je przerabiać między sobą, bez całego zaplecza rodzinno- towarzyskiego, które człowiek ma w kraju urodzenia. Chociaż, jak sobie o tym myślałem później obserwując co się działo z różnymi ludźmi, z Adamem i innymi, nie miałem wątpliwości, że dobrze zrobiłem wyjeżdżając. Ostre wejście w politykę, w warunkach represyjnych reżimu... Michnik spędził w więzieniach sześć lat. Trudno powiedzieć, kto postąpił mądrzej a kto głupiej.

Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy