Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 24 (3/2007)
MIASTO ŚWIADKIEM HISTORII
Agata Kwaśniewska (2007-07-15)ULICE
16 marca 2007 roku. Ulica Grodzka. Zimno. Bardziej jesiennie niż wiosennie. Jednak ludzie chodzą ubrani lekko, zachęceni ciepłymi pod-muchami wiatru z ostatnich dni. A może właśnie pragną przywołać swym strojem wiosnę? Biegają po Lublinie z sobie tylko właściwą pewnością rzeczy i zrozumienia świata. Zamyśleni, skoncentrowani na kończącym się już tygodniu. W ich głowach kłębią się ważne sprawy, niewypełnione obowiązki, zaległe odwiedziny, interesy życia...
16 marca 1942 roku. Targ polski. Dziś miejsce parkingowe dla uczestników niedzielnych mszy w kościołach Starego Miasta, miejsce zarobku tutej-szych dzieci, które „panu zawsze popilnują samo-chodu”...
Ludzie ubrani są lekko, jak to wczesną wiosną. Konie i furmanki pełne butelek mleka. Stragany. Spotkanie miasta i wsi. Nie-żydów i chrześcijan, ale kupców i handlarzy. Codzienność to nie życie rabinackiego zamyślenia, a wypełniania ziaren każdego dnia staraniem o przeżycie. Mimo to dla większości w takim samym stopniu jest to życie oparte o Torę. Ale handel trwa. Hałas, wykrzykiwanie cen. Zapachy słodkie i ciężkie. Stukot kół, wymiana pozdrowień, brzęk monet. Mężczyźni i kobiety kupują, mają więc jakieś pieniądze. A jednak wszystko jest spokojne, jakby się wydawało.
16 marca 2007 roku.
Gdzie dla tych ludzi jest Bóg? Ten sam Sartre, który głosił odnalezienie siebie samego we wnętrzu drugiego człowieka powiedział: „Piekło to inni”.
16 marca 1942 roku.
Nie było na targu człowieka, który nie miałby kogoś bliskiego za murami getta rozszerzającego się tuż przy miejscu handlu, lub nie wiedziałby, co się w nim dzieje.
16 marca 2007 roku.
W jakiego Boga wierzą ludzie?
W jakiego Boga wierzą ludzie konkretnie, tutaj, w Lublinie?
16 marca 1942 roku.
Początek akcji Reinhardt. Realizacja planu „osta-tecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.
16 marca 1942 roku.
Późnym wieczorem wracam do domu. Wsiadam do autobusu na Al. Tysiąclecia i przejeżdżam przez sam środek Wielkiej Synagogi, której nie ma. Skręcam na rondzie i wyglądając przez szybę widzę rozświetlające ciemność zwieńczenie kopuły cerkwi Przemienienia Pańskiego. Na ostatnim odcinku mi-jam cmentarz żydowski.
Dopiero wtedy docieram do domu.
Żeby dojść do domu, trzeba długo wędrować ulicami miasta. Fizycznie droga ze szkoły na kraniec Lublina zajmuje mi około godziny. Godziny podróży przez religijne miasto Innych, które powinnam znać od dziecka. Żeby wrócić do domu, trzeba poznać Innych - tych, po których została przepaść niepamięci i jedna latarnia miasta żydowskiego, ale i Innych - współczesnych. Po to, aby nie przegapić ich skarbu, który może a nawet musi być i moim skarbem. Po to, aby po powrocie nie okazało się, że dom stoi pusty.
A jak jest dzisiaj?
Jakby cię nie kochał, to by cię nie stworzył. Docieram do Centrum Islamu w Lublinie, jak sądzę, najbardziej orientalnego miejsca w tej części miasta. Jestem 20 minut przed czasem. Duży dom jednorodzinny, zielona tablica w języku polskim i arabskim. Moją uwagę przykuwa rower stojący przed wejściem. Każdemu z nas towarzyszy dwóch aniołów. Ten z prawej pisze dobre uczynki. Ten z lewej grzechy. Temu z prawej Bóg powiedział: jeżeli człowiek zrobi dobry uczynek natychmiast go zapisz. A temu z lewej: jak człowiek popełni grzech, poczekaj godzinę. Poczekaj, nie pisz.
Drzwi otwiera Arab, wita nas uśmiechem i radosnym polskim „Dzień dobry!”. Zdejmuję swoje czarne pantofle. Widocznym znakiem przybycia do meczetu jest biała szafka. Od góry do dołu piętrzą się na niej buty: męskie, wizytowe, mniejsze adidasy i klapki. Przypominam sobie wczorajszą rozmowę z dr Tomaszem Stefaniukiem, wykładowcą filozofii na UMCS. „U nas meczet dla kobiet jest na górze, dla mężczyzn - na dole”. Dookoła dużo drewna. I zieleni. Już na górze spo-tykam Monikę, Polkę o rudych lokach i zamy-ślonym spojrzeniu. Wer-tuje książkę Jak przejąć Islam. Jak dotąd meczet - mój, lubelski, namacalny, meczet mojego miasta - wydaje się być dosko-nałym gruntem do ro-zmów o religii. Czy zna-lezienie się w takim miej-scu wymaga podania po-wodów, wyjaśnień? Is-lam jest religią męża Mo-niki.
On stworzył wszy-stkich ludzi. I wiernych i niewiernych. On ich stworzył. Bo ich kocha. Ona nie jest muzuł-manką, jednak przy-chodzi posłuchać pią-tkowych kazań. Czeka-my jeszcze chwilę. Do godziny 13-tej nie poja-wia się żadna wyznaw-czyni Islamu, może dla-tego, że piątkowa modli-twa dżum’a jest obowią-zkowa tylko dla męż-czyzn. Ostatecznie o-prócz mnie są 3 chrześcijanki. Islam znaczy służbę, wywodzi się od słowa pokój. Z dołu dochodzą głosy mężczyzn, milkną, gdy tylko zaczyna się modlitewny śpiew. Przez dłuższą chwilę milczymy chłonąc „orient”. Kiedy głos imama Nidala Abu Tabaq'a staje się odrobinę mniej melodyczny, domyślamy się (wszystko jest w dalszym ciągu w języku arabskim) że rozpoczęło się kazanie. Z niecierpliwością wyczekuję części po polsku. „Bóg mówi: Abrahamie, dlaczego go odrzuciłeś? Panie, on czci ogień! Abrahamie, ja go stworzyłem, ja go karmiłem Ponad 60 lat! A ty nie możesz z nim wytrzymać godziny?”
Zdumiewam się słysząc znajomy zwrot „Drodzy Bracia i Siostry”... Dzisiejsze kazanie poświęcone jest miłości Boga do człowieka. Przesłanie jest pozytywne. Odnosi się wrażenie, że to głos jakiegoś „liberalno-europejskiego odłamu” Islamu. Zaczy-nam zdawać sobie sprawę, że pojmowanie margi-nalnych zjawisk kultury, religii, czy polityki krajów arabskich jako powszechnych jest naprawdę krzywdzące.
Kazanie kończy się i znów słychać śpiewne modlitwy. „Chciałabym zaprosić tego imama żeby poprowadził rekolekcje w moim kościele”- mówi Agnieszka, studentka KUL-u.
Zostajemy na górze, przychodzi do nas imam Nidala i inni uczestnicy spotkania. Idea Centrum Islamu zaczęła stawać się realna w latach 90., gdy Polska stawała się coraz bardziej otwarta na wpływy z zewnątrz, ale i mniejszości w niej samej. „My, jako studenci, modliliśmy się, gdzie się dało. Zwłaszcza w piątek, gdy muzułmanie powinni modlić się razem.” W tej chwili w Lublinie i jego okolicach jest około 350-400 muzułmanów. Większość z nich jest emigrantami: studentami, pracownikami. Większość z nich także wyrastała w Islamie. Osobną grupę nawróconych z innych religii stanowią kobiety.
Dr Tomasz Stefaniuk to człowiek, który sam przeszedł drogę nawrócenia: „Czytałem tłumaczenie Koranu. Punkt wyjścia był bardzo racjonalny. Ale w którymś momencie przestał być racjonalny, po prostu coś zrodziło się w sercu, tylko tak mogę powiedzieć. Islam musi być akceptowany przez serce i umysł.” Podczas prawie trzech godzin rozmowy mogli-śmy ledwie musnąć isto-ty religii. „Islam całko-wicie obejmuje człowie-ka. Jak człowiek ma 5 modlitw w ciągu dnia, to nie sposób o tym zapo-mnieć. Przed chwilą była jedna modlitwa, zaraz będzie druga.” I rzeczy-wiście, po półtorej godzi-nie imam i dr Stefaniuk wybiegają za śpiewnym głosem do dolnego me-czetu.
Słowo muzułmanin, ten, który poddaje się Bogu. Imam Nidal Abu Tabak: „Chrześcijanin może być muzułma-ninem, jeżeli poddaje się woli Boga.”
Nie sposób poznać re-ligii w przeciągu tak kró-tkiego czasu, nawet jeżeli spotyka się naj-bardziej bogobojnych jej wyznawców. Mimo to można poczuć jej smak, przede wszystkim wyz-być stereotypów.
„Mam nadzieję, że gdy-bym wychował się w kulturze hinduskiej, czy w prawosławnej, czy w muzułmańskiej, w dalszym ciągu pozostałbym kry-tyczny.”
MAKAMI PACHNĄCE SZTEŁT
Maki, krwawe spódniczki…*
Tysiące głów w kapeluszach. Falujące morze
atłasu.
Funerale di Rabbi Aryeh Leibish Halberstam
Czerń czcząca wielkiego człowieka.
Ćśśś... Obudzisz Anioła Śmierci...**
Jeden z najbardziej ortodoksyjnych chasydów, wielki rabin Żmigrodu, 96-letni przywódca duchowy zmarł niedawno niedaleko Tel Awiwu. Morze ma-ków, morze kapeluszy...
Więc idę przez makową łąkę w małym miasteczku. Najpierw uważnie, drogą przez drewniany most, a potem już spokojnie, po trawie.
Żmigród jest jakby wyjęty z opowiadania Singera, albo z pobożnych snów jakiegoś dobrego człowieka. I dlatego wydaje się być taki nierealny, czasami... nie do końca można ufać w tę jego baśniowość?
Czy ktoś wie, jak się suszy maki? Są takie kruche...
W 1900 roku z ponad dwutysięcznej populacji miasta ponad połowę stanowili mieszkańcy - żydzi. Zajmowali się przede wszystkim importem wina i koni z Węgier, byli szewcami, produkowali kape-lusze.
Nasza grupa rozsiada się na trawie i ustawia do zdjęć. Wszyscy są spragnieni otaczających kolorów. Przynajmniej ja. A może jest mi po prostu wszystko jedno? Byle nie wracać do paskudnej rzeczywistości szkolnej, do brudu wewnętrznego, do tych wszys-tkich, szarych, czekających na mój powrót, pisz-czących po kątach myśli?
W Żmigrodzie pełne życie można poznać po śmierci. Przecież, jak powiedziała bohaterka książki Olgi Tokarczuk, Marta: „Gdyby śmierć była całkiem zła, ludzie dawno przestaliby umierać.”***
Idziemy na kirkut.
„Nie było szpitala. Jeżeli ktoś zachorował, szło się do synagogi, zwoływało wiernych, otwierało Torę i modliło. Lekarstwami była aspiryna, kompresy z mleka itd. Wszyscy umierali w domach. Było dwóch lekarzy - jeden żyd (dr. Fishler) i jeden chrze-ścijanin.” ****
Dwa hektary, wprost niewiarygodne... Teraz nie maki, nie kapelusze, ale macewy. Całe mnóstwo, niestety, w opłakanym stanie. Od strony drogi nie widnieje nawet tabliczka oznaczająca miejsce cmentarne, religijne, miejsce pamięci. A jednak widać jakieś próby przetarcia ścieżki odwagi i odpowiedzialności. Widać czarne worki, próby porządków - podobno poczynione przez tutejszych licealistów.
Wraca się ciężko. Widzimy jeszcze tablice upa-miętniające Zagładę.
Ale przecież zagładę poprzedzało życie, a my wracamy do szkoły.
„Obok szkoły były dwa budynki mieszczące cheder dla uboższych dzieci, te bogatsze szły do mniejszych, bardziej prywatnych chederów. Były też chedery wyższego stopnia. Ja chodziłem do rabbiego Eller Inkberga na naukę języka niemieckiego. W szkole państwowej było siedem klas. Uczyłem się tam historii, wymowy, języka, geografii i arytmetyki. Zajęcia trwały do pierwszej po południu, później szliśmy do chederu, gdzie zostawaliśmy do wieczora. Do domu wracałem po ciemku. Wszyscy chodzili do szkoły. Dziewczęta do oddzielnych niż chłopcy.”
I znowu Lublin. Miejsce, gdzie wszystko najbardziej cieszy i najbardziej boli. Walka o siebie w tym miejscu. Nie tylko moja, ale tych wszystkich, którzy byli tu przede mną. „Dzięki religii można normalnie żyć i nie przejmować się wszelką nie-skończonością, która inaczej byłaby nie do zniesienia, a dzięki dachom schować się bezpiecznie przed wiatrem, deszczem i radiacjami kosmosu. Chodzi tu o coś w rodzaju rozłożenia klapy, parasola, ukrycia się (...).”*****
Deszcz. Potężne krople skutecznie odstraszają sobotnich spacerowiczów. Biegnę więc sama, bez parasola wzdłuż kamienic Grodzkiej. W Bramie wi-dzę znajomą twarz. To absolwent KUL-u, chrze-ścijanin, aktywny uczestnik wczorajszej dyskusji. Czy symboliczne spotkanie w Bramie to znak, że spotkania w przestrzeni granicy, zdumienia i inności warto kontynuować?
* Sylwia Plath
** I. B. Singer: Spuścizny
*** Olga Tokarczuk: Dom dzienny, dom nocny
**** www.shtetlinks.jewishgen.org/Zmigrod/
zmigrod.htm (wspomnienia Maxa Findlinga)
***** Olga Tokarczuk: Dom dzienny, dom nocny
Komentarze
16 marca 2007 roku. Ulica Grodzka. Zimno. Bardziej jesiennie niż wiosennie. Jednak ludzie chodzą ubrani lekko, zachęceni ciepłymi pod-muchami wiatru z ostatnich dni. A może właśnie pragną przywołać swym strojem wiosnę? Biegają po Lublinie z sobie tylko właściwą pewnością rzeczy i zrozumienia świata. Zamyśleni, skoncentrowani na kończącym się już tygodniu. W ich głowach kłębią się ważne sprawy, niewypełnione obowiązki, zaległe odwiedziny, interesy życia...
16 marca 1942 roku. Targ polski. Dziś miejsce parkingowe dla uczestników niedzielnych mszy w kościołach Starego Miasta, miejsce zarobku tutej-szych dzieci, które „panu zawsze popilnują samo-chodu”...
Ludzie ubrani są lekko, jak to wczesną wiosną. Konie i furmanki pełne butelek mleka. Stragany. Spotkanie miasta i wsi. Nie-żydów i chrześcijan, ale kupców i handlarzy. Codzienność to nie życie rabinackiego zamyślenia, a wypełniania ziaren każdego dnia staraniem o przeżycie. Mimo to dla większości w takim samym stopniu jest to życie oparte o Torę. Ale handel trwa. Hałas, wykrzykiwanie cen. Zapachy słodkie i ciężkie. Stukot kół, wymiana pozdrowień, brzęk monet. Mężczyźni i kobiety kupują, mają więc jakieś pieniądze. A jednak wszystko jest spokojne, jakby się wydawało.
16 marca 2007 roku.
Gdzie dla tych ludzi jest Bóg? Ten sam Sartre, który głosił odnalezienie siebie samego we wnętrzu drugiego człowieka powiedział: „Piekło to inni”.
16 marca 1942 roku.
Nie było na targu człowieka, który nie miałby kogoś bliskiego za murami getta rozszerzającego się tuż przy miejscu handlu, lub nie wiedziałby, co się w nim dzieje.
16 marca 2007 roku.
W jakiego Boga wierzą ludzie?
W jakiego Boga wierzą ludzie konkretnie, tutaj, w Lublinie?
16 marca 1942 roku.
Początek akcji Reinhardt. Realizacja planu „osta-tecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.
16 marca 1942 roku.
Późnym wieczorem wracam do domu. Wsiadam do autobusu na Al. Tysiąclecia i przejeżdżam przez sam środek Wielkiej Synagogi, której nie ma. Skręcam na rondzie i wyglądając przez szybę widzę rozświetlające ciemność zwieńczenie kopuły cerkwi Przemienienia Pańskiego. Na ostatnim odcinku mi-jam cmentarz żydowski.
Dopiero wtedy docieram do domu.
Żeby dojść do domu, trzeba długo wędrować ulicami miasta. Fizycznie droga ze szkoły na kraniec Lublina zajmuje mi około godziny. Godziny podróży przez religijne miasto Innych, które powinnam znać od dziecka. Żeby wrócić do domu, trzeba poznać Innych - tych, po których została przepaść niepamięci i jedna latarnia miasta żydowskiego, ale i Innych - współczesnych. Po to, aby nie przegapić ich skarbu, który może a nawet musi być i moim skarbem. Po to, aby po powrocie nie okazało się, że dom stoi pusty.
A jak jest dzisiaj?
Jakby cię nie kochał, to by cię nie stworzył. Docieram do Centrum Islamu w Lublinie, jak sądzę, najbardziej orientalnego miejsca w tej części miasta. Jestem 20 minut przed czasem. Duży dom jednorodzinny, zielona tablica w języku polskim i arabskim. Moją uwagę przykuwa rower stojący przed wejściem. Każdemu z nas towarzyszy dwóch aniołów. Ten z prawej pisze dobre uczynki. Ten z lewej grzechy. Temu z prawej Bóg powiedział: jeżeli człowiek zrobi dobry uczynek natychmiast go zapisz. A temu z lewej: jak człowiek popełni grzech, poczekaj godzinę. Poczekaj, nie pisz.
Drzwi otwiera Arab, wita nas uśmiechem i radosnym polskim „Dzień dobry!”. Zdejmuję swoje czarne pantofle. Widocznym znakiem przybycia do meczetu jest biała szafka. Od góry do dołu piętrzą się na niej buty: męskie, wizytowe, mniejsze adidasy i klapki. Przypominam sobie wczorajszą rozmowę z dr Tomaszem Stefaniukiem, wykładowcą filozofii na UMCS. „U nas meczet dla kobiet jest na górze, dla mężczyzn - na dole”. Dookoła dużo drewna. I zieleni. Już na górze spo-tykam Monikę, Polkę o rudych lokach i zamy-ślonym spojrzeniu. Wer-tuje książkę Jak przejąć Islam. Jak dotąd meczet - mój, lubelski, namacalny, meczet mojego miasta - wydaje się być dosko-nałym gruntem do ro-zmów o religii. Czy zna-lezienie się w takim miej-scu wymaga podania po-wodów, wyjaśnień? Is-lam jest religią męża Mo-niki.
On stworzył wszy-stkich ludzi. I wiernych i niewiernych. On ich stworzył. Bo ich kocha. Ona nie jest muzuł-manką, jednak przy-chodzi posłuchać pią-tkowych kazań. Czeka-my jeszcze chwilę. Do godziny 13-tej nie poja-wia się żadna wyznaw-czyni Islamu, może dla-tego, że piątkowa modli-twa dżum’a jest obowią-zkowa tylko dla męż-czyzn. Ostatecznie o-prócz mnie są 3 chrześcijanki. Islam znaczy służbę, wywodzi się od słowa pokój. Z dołu dochodzą głosy mężczyzn, milkną, gdy tylko zaczyna się modlitewny śpiew. Przez dłuższą chwilę milczymy chłonąc „orient”. Kiedy głos imama Nidala Abu Tabaq'a staje się odrobinę mniej melodyczny, domyślamy się (wszystko jest w dalszym ciągu w języku arabskim) że rozpoczęło się kazanie. Z niecierpliwością wyczekuję części po polsku. „Bóg mówi: Abrahamie, dlaczego go odrzuciłeś? Panie, on czci ogień! Abrahamie, ja go stworzyłem, ja go karmiłem Ponad 60 lat! A ty nie możesz z nim wytrzymać godziny?”
Zdumiewam się słysząc znajomy zwrot „Drodzy Bracia i Siostry”... Dzisiejsze kazanie poświęcone jest miłości Boga do człowieka. Przesłanie jest pozytywne. Odnosi się wrażenie, że to głos jakiegoś „liberalno-europejskiego odłamu” Islamu. Zaczy-nam zdawać sobie sprawę, że pojmowanie margi-nalnych zjawisk kultury, religii, czy polityki krajów arabskich jako powszechnych jest naprawdę krzywdzące.
Kazanie kończy się i znów słychać śpiewne modlitwy. „Chciałabym zaprosić tego imama żeby poprowadził rekolekcje w moim kościele”- mówi Agnieszka, studentka KUL-u.
Zostajemy na górze, przychodzi do nas imam Nidala i inni uczestnicy spotkania. Idea Centrum Islamu zaczęła stawać się realna w latach 90., gdy Polska stawała się coraz bardziej otwarta na wpływy z zewnątrz, ale i mniejszości w niej samej. „My, jako studenci, modliliśmy się, gdzie się dało. Zwłaszcza w piątek, gdy muzułmanie powinni modlić się razem.” W tej chwili w Lublinie i jego okolicach jest około 350-400 muzułmanów. Większość z nich jest emigrantami: studentami, pracownikami. Większość z nich także wyrastała w Islamie. Osobną grupę nawróconych z innych religii stanowią kobiety.
Dr Tomasz Stefaniuk to człowiek, który sam przeszedł drogę nawrócenia: „Czytałem tłumaczenie Koranu. Punkt wyjścia był bardzo racjonalny. Ale w którymś momencie przestał być racjonalny, po prostu coś zrodziło się w sercu, tylko tak mogę powiedzieć. Islam musi być akceptowany przez serce i umysł.” Podczas prawie trzech godzin rozmowy mogli-śmy ledwie musnąć isto-ty religii. „Islam całko-wicie obejmuje człowie-ka. Jak człowiek ma 5 modlitw w ciągu dnia, to nie sposób o tym zapo-mnieć. Przed chwilą była jedna modlitwa, zaraz będzie druga.” I rzeczy-wiście, po półtorej godzi-nie imam i dr Stefaniuk wybiegają za śpiewnym głosem do dolnego me-czetu.
Słowo muzułmanin, ten, który poddaje się Bogu. Imam Nidal Abu Tabak: „Chrześcijanin może być muzułma-ninem, jeżeli poddaje się woli Boga.”
Nie sposób poznać re-ligii w przeciągu tak kró-tkiego czasu, nawet jeżeli spotyka się naj-bardziej bogobojnych jej wyznawców. Mimo to można poczuć jej smak, przede wszystkim wyz-być stereotypów.
„Mam nadzieję, że gdy-bym wychował się w kulturze hinduskiej, czy w prawosławnej, czy w muzułmańskiej, w dalszym ciągu pozostałbym kry-tyczny.”
MAKAMI PACHNĄCE SZTEŁT
Maki, krwawe spódniczki…*
Tysiące głów w kapeluszach. Falujące morze
atłasu.
Funerale di Rabbi Aryeh Leibish Halberstam
Czerń czcząca wielkiego człowieka.
Ćśśś... Obudzisz Anioła Śmierci...**
Jeden z najbardziej ortodoksyjnych chasydów, wielki rabin Żmigrodu, 96-letni przywódca duchowy zmarł niedawno niedaleko Tel Awiwu. Morze ma-ków, morze kapeluszy...
Więc idę przez makową łąkę w małym miasteczku. Najpierw uważnie, drogą przez drewniany most, a potem już spokojnie, po trawie.
Żmigród jest jakby wyjęty z opowiadania Singera, albo z pobożnych snów jakiegoś dobrego człowieka. I dlatego wydaje się być taki nierealny, czasami... nie do końca można ufać w tę jego baśniowość?
Czy ktoś wie, jak się suszy maki? Są takie kruche...
W 1900 roku z ponad dwutysięcznej populacji miasta ponad połowę stanowili mieszkańcy - żydzi. Zajmowali się przede wszystkim importem wina i koni z Węgier, byli szewcami, produkowali kape-lusze.
Nasza grupa rozsiada się na trawie i ustawia do zdjęć. Wszyscy są spragnieni otaczających kolorów. Przynajmniej ja. A może jest mi po prostu wszystko jedno? Byle nie wracać do paskudnej rzeczywistości szkolnej, do brudu wewnętrznego, do tych wszys-tkich, szarych, czekających na mój powrót, pisz-czących po kątach myśli?
W Żmigrodzie pełne życie można poznać po śmierci. Przecież, jak powiedziała bohaterka książki Olgi Tokarczuk, Marta: „Gdyby śmierć była całkiem zła, ludzie dawno przestaliby umierać.”***
Idziemy na kirkut.
„Nie było szpitala. Jeżeli ktoś zachorował, szło się do synagogi, zwoływało wiernych, otwierało Torę i modliło. Lekarstwami była aspiryna, kompresy z mleka itd. Wszyscy umierali w domach. Było dwóch lekarzy - jeden żyd (dr. Fishler) i jeden chrze-ścijanin.” ****
Dwa hektary, wprost niewiarygodne... Teraz nie maki, nie kapelusze, ale macewy. Całe mnóstwo, niestety, w opłakanym stanie. Od strony drogi nie widnieje nawet tabliczka oznaczająca miejsce cmentarne, religijne, miejsce pamięci. A jednak widać jakieś próby przetarcia ścieżki odwagi i odpowiedzialności. Widać czarne worki, próby porządków - podobno poczynione przez tutejszych licealistów.
Wraca się ciężko. Widzimy jeszcze tablice upa-miętniające Zagładę.
Ale przecież zagładę poprzedzało życie, a my wracamy do szkoły.
„Obok szkoły były dwa budynki mieszczące cheder dla uboższych dzieci, te bogatsze szły do mniejszych, bardziej prywatnych chederów. Były też chedery wyższego stopnia. Ja chodziłem do rabbiego Eller Inkberga na naukę języka niemieckiego. W szkole państwowej było siedem klas. Uczyłem się tam historii, wymowy, języka, geografii i arytmetyki. Zajęcia trwały do pierwszej po południu, później szliśmy do chederu, gdzie zostawaliśmy do wieczora. Do domu wracałem po ciemku. Wszyscy chodzili do szkoły. Dziewczęta do oddzielnych niż chłopcy.”
I znowu Lublin. Miejsce, gdzie wszystko najbardziej cieszy i najbardziej boli. Walka o siebie w tym miejscu. Nie tylko moja, ale tych wszystkich, którzy byli tu przede mną. „Dzięki religii można normalnie żyć i nie przejmować się wszelką nie-skończonością, która inaczej byłaby nie do zniesienia, a dzięki dachom schować się bezpiecznie przed wiatrem, deszczem i radiacjami kosmosu. Chodzi tu o coś w rodzaju rozłożenia klapy, parasola, ukrycia się (...).”*****
Deszcz. Potężne krople skutecznie odstraszają sobotnich spacerowiczów. Biegnę więc sama, bez parasola wzdłuż kamienic Grodzkiej. W Bramie wi-dzę znajomą twarz. To absolwent KUL-u, chrze-ścijanin, aktywny uczestnik wczorajszej dyskusji. Czy symboliczne spotkanie w Bramie to znak, że spotkania w przestrzeni granicy, zdumienia i inności warto kontynuować?
* Sylwia Plath
** I. B. Singer: Spuścizny
*** Olga Tokarczuk: Dom dzienny, dom nocny
**** www.shtetlinks.jewishgen.org/Zmigrod/
zmigrod.htm (wspomnienia Maxa Findlinga)
***** Olga Tokarczuk: Dom dzienny, dom nocny
Komentarze
- Brak komentarzy
