Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 35 (8/2008)

Bookmark and Share

ÓLAFUR ARNALDS

Maciej Topolski (2008-09-03)

ÓLAFUR ARNALDS, Sigur Rós - 20 sierpnia, Warszawa

Na początku chciałbym pozdrowić pana z wąsem, tego, co machał nogami i pił sok z kartonika, bo butelki i puszki były niemile widziane pod namiotem w Parku Sowińskiego. Poza tym młodzieńca pachnącego piwem, z którym wspólnie, krótko i dosadnie, określiliśmy pięć przenośnych ubikacji i brak stoisk z trunkami (te znajdowały się poza bramą i trudno było cokolwiek wykombinować). A także dziewczynę z niebieską poduszką pod tyłkiem i chusteczką przy nosie - na równi ze mną mrużyła oczy, gdy jedno ze świateł biło wprost, oślepiająco i nachalnie: nieprzemyślane ustawienie. To tyle pozdrowień i wad organizacyjnych, dziękuję za uwagę.

Zająłem dogodne i bliskie miejsce na drewnianej ławce pod rozpiętą na rusztowaniu płachtą. W ostatecznym rozrachunku lokalizacja koncertu na ulicy Elekcyjnej 17 (dobry dojazd autobusem numer 167) sprawiła lepsze wrażenie od Stodoły, w której początkowo miał się odbyć. Położyłem obok bluzę, zanosiło się bowiem na chłodną i deszczową noc, pomyślnie chłodną i rześką, co zwiastowały rozsiane ciasno i zielono drzewa. Poszedłem niedługo przed rozpoczęciem islandzkich występów zrobić tam i sam. Zastanawiałem się, ile osób będzie słuchać koncertu bez biletu i zza ogrodzenia lub stercząc na palcach (później nie odwróciłem się ani na sekundę. Wybaczycie, mam nadzieję). Na pewno dużo, odpowiadam. Dwie długie kolejki, chowając po torbach napoje i paląc - mimo zakazu - papierosy, wpływały pod stożek. Ściemniło się idealnie dla rozbłysków i innych barw dolatujących ze sceny zastawionej gęsto instrumentami. Wierzby zaszumiały, ochroniarze oparli się o barierki, skrzywiając twarze.
Za pianinem usiadł Ólafur z Mosfellsbær (ciężko mu szło z nauką "dziękuję" i wytłumaczeniem tytułu jednego z utworów - skwitowane, a jakże!, gromkim śmiechem), krzesełka zajął damski kwartet smyczkowy. Rozległy się oklaski, a rozmowy i szuranie rozbrzmiewały nadal, zajmując nieokreślone na biletach sektory. Blondyn w zielonej koszulce rozpoczął swoje zaskakujące "wsparcie". Dobierał do powolnego tempa klawiszy (czasem przynosiły na myśl klasykę) elektroniczne dźwięki podobne do Telefon Tel Aviv oraz w "Fok" ciekawy a niemrawy beat, który pięknie współgrał z resztą, wznosząc się w progresję i opuszczając dziecięco i komputerowo; pochwalę się, że bez zbędnych ceregieli dorwałem jego nowy minialbum "Variatons Of Static". Każdy utwór, zapowiadany cichą i łamaną angielszczyzną, przejmował mnie zadziwiająco i do głębi. Stąd żal, że tak krótko trwał ten ciekawy i zdawałoby się smętny support. Niemniej jednak odegrał swą rolę kapitalnie - nastroił niecierpliwą publiczność na odpowiednie tony. Gdy ekipa opanowała sprzęt i rozrywała zębami szare taśmy, i coś tam kleiła, wszyscy ponaglali trwające całą wieczność przygotowania (te częste czyszczenie smyczków!), nie mogąc się doczekać. Ale w końcu. Nareszcie. Wargi zeschnięte. Okrzyki. Owacja. Totalnie i nieziemsko. Sigur Rós przede mną, dla mnie!
Powiem od razu, gdy tylko ujawnili się, wyszli spoza rozpiętych i czarnych materiałów, i podjęli tak dobrze znane dźwięki, serce mi się rozradowało, rozpaliło jak wielkie lampy wiszące za niesamowitą czwórką z Reykjavíku. Jednakże Birgisson swym nienaturalnym głosem, pierwszymi słowami wyśpiewanymi do mikrofonu sprawił, że zamarłem z osłupienia i, przyznam się, przekląłem z zachwytu. Bo wiele już słyszałem, ale czegoś takiego nigdy - wyżyny i zaraz prawie nizinna cisza, moc i ta niezachwiana pewność nie wybuchały na płytach tak donośnie i wyraźnie. (Nie wiem, może jestem głuchy lub mało uważny). Nie obyło się więc bez gęsiej skórki raz po raz dopadającej mnie od czubka głowy do pięt i wątpliwości, co do ingerencji dźwiękowca.
Nie podaję listy utworów, ale powiem, że chłopaki zagrali wszystkie najlepsze kawałki, stawiając na mocniejsze brzmienie, bardziej, że tak powiem, rockowe (ale, pamiętajcie, nie bierzcie tego tak do końca dosłownie). I bodaj tylko dwa razy sięgnęli po utwory nieco spokojniejsze. Nie rozciągali ich zbytnio i przechodzili dalej, czym dalej. W pewnych momentach przyłapałem się na próbach śpiewu (à la prysznicowe nucenie), co przecież było galaktycznie durne; poprzestałem na gibaniu się i klaskaniu. Nie wisiał nigdzie żaden ekran, bo mimo wszystko nie był to wielki i liczny koncert, toteż pomijam ocenę ostrości obrazu. Oświetlenie za to perfekcyjnie współgrało z muzyką, wywierając niebywałe wrażenie, zalewając potokiem gałki oczne i zatrzymując ten fantastyczny i niezapomniany spektakl pod czaszką, o tu.
Perkusista nie odbębnił nic na odwal, wykonał robotę godną premii i co najmniej tygodniowego urlopu. To właśnie jego gra nadawała rozmachu i często pewnej zadziorności; młodzieniec obok kręcił w podziwie głową, oczywiście był ślepo zapatrzony. Kjartan Sveinsson przy fortepianie tam, gdzie na albumach wchodzi orkiestra lub następuje szybkie przejście, wstawiał lotne motywy, rozwinięcia tematu, zahaczając nawet o jazz i pozwalając reszcie dobyć instrumentów. Przy odegranym na trzech cymbałkach "I Gaer" wybrnął z poplątania palców, urozmaicając niebywale odbiór. Uzupełniał też główny wokal i gdy była po temu potrzeba sięgnął po flet w "Gerdur" i wstał ze stołka z gitarą. Basista prócz wydłużonego skrzydła cienia (dym i tym podobne sprawy i sztuczki czarownicy), nieprzerwanie towarzyszył głównej linii odpowiedzialnej za melodię. Za to wokalista i, niech będzie, lider zespołu ubrany w generalski strój, gdy złapał za e-bow wydawał z niego z iście zapamiętałym oddaniem ryki, opętańcze i przerażające odgłosy, posuwając się często do solowych parad. Zachowywał się naprawdę charyzmatycznie, oddając się muzyce w stylu "zapominam, że rzępolę". Jego kontakt z publicznością można określić jako znikomy, co wcale nie przeszkadzało. Przed ostatnim utworem "Gobbledigook", niezaprzeczalnym alternatywnym hitem tego roku z promowanej podczas trasy po Europie Środkowej nowej płyty, nakazał śpiewać. Poprawił się jednak zbawiennym "oh shit!" i zalecił wyłącznie klaskanie. Wystrzeliły papierki, wypuszczono strumienie frędzli. Różnokolorowe światła przebijały niezliczone refleksy, ustanawiając nieoficjalne święto. Radość zapanowała niepodzielnie, ludzie skakali, ludzie tańczyli, ludzie oblani dziwnym szczęściem patrzyli na tęczę. Zasypani szczególnym śniegiem otworzyli usta.
Rozglądając się ukradkiem na boki widziałem głowy wyciągnięte do przodu. Skupione były na chwytaniu tych zadziwiających chwil. W kosmicznym czarze ktoś wskoczył na scenę i wykonał przedziwny baletowy skok. Zabrany w mgnieniu oka przez ochronę, dopełnił do (wraz z nieudaną kradzieżą należącego do mnie parasola) granic fantazję przedstawienia.
Do samego końca byłem oczarowany. Ludzie wokół zdawali się nie wierzyć w to dziejące się przed nimi, tak jakby Islandia leżała nie na Ziemi, a gdzieś daleko, na przykład w pobliżu Jowisza. Muzyka w wykonaniu Sigur Ros pokazała swoją niepowtarzalność dobitnie, tak zachwycająco, że publika chciała więcej i więcej. Nie wystarczyły dwa bisy (długie, ciągnięte na nieodkryte dotąd góry), o których jestem w stanie pisać wyłącznie w superlatywach, ochach i achach. Takim też sposobem moc potężnych oklasków odprowadziła moje uszy ulicami Warszawy.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Anna Dąbrowska - 2008-09-10
To będzie bardzo osobiste. A zatem - dzięki za ten tekst. Tuż po przeczytaniu zabrałam się za słuchanie. I jestem pod dużym wrażeniem. Chyba nie mniejszym niż piszący recenzję.
Gdyby jeszcze czasem Maciej napisał zapowiedź... Na takie dźwięki zaprawdę warto wyjść z domu.