Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 36 (9/2008)

Bookmark and Share

ZERO I PÓŁ ELEGII

Maciej Topolski (2008-09-23)

Strona 14
Więcej fotek w galerii

Więcej fotek w galerii
Pomyliłem salę i trafiłem na „Elegię” miast na dziesięcioodcinkowy skrót „Czterech pancernych…”. Miałem usiąść wśród cichych pięćdziesięciolatków, a znalazłem się wśród kobiet rozmawiających w trakcie seansu przez telefony lub, co gorsze, nachmurzonych jak dzisiejsze niebo. Sięgnąłem do torby po piwo, wsypałem do kieszeni kurtki precelki, założyłem nogę na nogę i spytałem dziewczyny obok, czy tu się płaci za ubikację i czy będą sceny erotyczne. Odetchnąłem z ulgą i podniosłem puszkę: „za dobry film”. Przecięła mnie zdumionym spojrzeniem, zaczynał się bowiem obraz smutny, prawie że żałobny, amerykański utwór stworzony przez hiszpańską reżyserkę (zważcie, że ma takie samo nazwisko, co główna bohaterka - Castillo).
Ale do rzeczy. David Kepesh wykładowca i krytyk (postać z trzech książek P. Roth’a, w tym „Konające zwierzę”, na podstawie której powstał film) poznaje na zajęciach Consuelę, dwudziestoczteroletnią Kubankę, córkę uchodźców. Jako znawca kobiecego piękna od razu spostrzega jej wdzięk, łączący w sobie elegancję, pewną cechę przeszłości, wzrok kobiety z obrazu Francisca Goyi, latynoamerykański akcent i kawową skórę. Rozpoczyna się polowanie na dzieło sztuki, omamiane ideału kulturą. W rezultacie powstaje namiętny romans, rozbieżny wiekowo i zaskakujący dla stroniącego od zobowiązujących uczuć profesora. Nadal jednak utrzymuje on znajomość z Carolyn (idealna do tej roli Patricia Clarkson), która rozumie go doskonale i która nie wymaga od niego nic ponad poprzeczkę seksu. Podobnie jak George O'Hearn (świetny Dennis Hopper), poeta, zdobywca nagrody Pulitzera i przyjaciel z ironicznym poczuciem humoru oraz niezmierzoną bazą rad kreślonych przy kawie lub w trakcie tenisowej rozgrywki. To oni utrzymują go w bezpiecznych ramach wolności i z dala od małżeństwa, którego echem jest syn Kenneth (ni to sztuczny, ni to do opisania Peter Sarsgaard). Stojąc murem za matką, nie może wybaczyć ojcu zdrady i porzucenia rodziny, a nawet jego stosunku do niektórych, ale na pewno podstawowych spraw. W końcu jednak sam doświadcza słodkiego smaku cudzołóstwa, stając się najbardziej frapującą postacią tej produkcji; przyznam, zostawił we mnie zagadkę.
Rozwój związku między studentką a słynnym nowojorskim profesorem jest najciekawszy i trwa około pół filmu. Dużo w nim erudycji, zaczerpniętej niewątpliwie z książki twórcy „Teatru Sabata”, trochę humoru i rozbieżnych rozstrzygnięć. Właśnie, i tu dziwi fakt reżysera, czyli kobiety, czyli Isabel Coixet, wspartej niemniej jednak i z drugiej strony przez samego pisarza oraz scenarzystę Nicholasa Meyera. Wszystko więc przebiega bez dławiących zachwytów, bo psychika mężczyzny została ukazana w „Elegii” wnikliwie a zajmująco. Słowa Kepesha (stanowczo najlepszy Ben Kingsley, choć może się czasem wydawać stężały - ale, do cholery, on gra „mędrca”), propozycje lub sama fascynacja studentką żadną miarą nie mają się do jego doświadczeń, do tego, co może nie zaplanował, ale od czego odsunął się i do czego nabrał dystansu. Ten chłód, równowaga, opanowanie topnieje ku zdziwieniu, które wyrażają głośne myśli bohatera, przeradzając się wreszcie w zazdrość o piękną Consuelę (zapłakana i blada, stanowcza i rozmarzona Penélope Cruz). Dopada go bowiem miłość, jakiej do tej pory nie zaznał, naznaczona rodzajem manii, wykańczającymi urojeniami, które ostatecznie prowadzą do długoletniego rozstania.
Ważny aspekt tej produkcji to także starość, przeszkoda do pokonania, ale jedynie wspólną prawdą i wiedzą, czymś niewypowiadanym na głos, nienazywanym jako zanik atrakcyjności. Uczucie rozsypuje się w pięknie, w marzeniach, w płaczu i pożądaniu razem ze śmiercią przyjaciół i dalszymi minutami filmu. Pozostają fusy, kolejne klatki robią się miałkie, tak że nawet zdjęcia wykonane w ramach zatrzymania kobiecej urody nie są w stanie niczego przywrócić, nawet nagły telefon, noc spędzona przy butelce wina, nic. I zakończenie, które miało pozostawiać widza niezdecydowanym ulatuje, nie niosąc w jego kierunku żadnego czytelnego uderzenia. Jest tylko miłe wrażenie bliskości obojga kochanków.
Poczekałem aż zapalą światła, po czym zarzuciłem torbę. Nachyliłem się do dziewczyny obok i szepnąłem: „był dobry, nic więcej”. Wychodząc wypiłem swój proroczy łyk, a nietknięte precelki wypełniały mi gębę w drodze na przystanek.

Elegia, reż. Isabel Coixet, scen. Nicholas Meyer, zdj. Jean-Claude Larrieu. USA, 2008.
 

Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy