Strona główna > Projekty > Zrealizowane > Witamy w Lublinie 2008

Bookmark and Share

Mój Lublin

(2008-10-07)

Anna Dąbrowska
Kozi gród? Co to właściwie znaczy? Kozy tu po ulicach chodzą, hoduje się je, pastwiska są między chmielem, kawiarniami i parkingami podziemnymi?
Kiedy 7 lat temu przyjechałam do Lublina z Warszawy, ludzie pukali się w głowę. I części z nich nie udało mi się przekonać, że przyjechałam tu z własnej nie przymuszonej woli. Wszyscy jeździli w odwrotnym kierunku. Warszawa części z nich jawiła się jako kraina wielkich możliwości, gdzie wystarczy tylko przyjechać, by stać się kimś. Uśmiechałam się do tych planów i marzeń. Cóż miałam im, dorosłym jakby nie było ludziom, powiedzieć? Tam jest tak jak tu? Sukces nie jest zależy do miejsca? Że to naiwne?
Czy po latach mieszkania tu, życia, działania również w przestrzeni publicznej uwierzyli, że to jednak był wybór? Nie od razu. Ale eksperyment powiódł się.
Dziś ja opowiadam, dlaczego warto tu zostać.
Lublin nie kojarzy mi się z koziołkiem. Z Perłą też nie za bardzo (zwłaszcza odkąd piwo tej marki reklamuje się dennym, szowinistycznym billboardem).
A zatem?
Dla mnie Lublin zaczął się w pewien zimowy dzień, kiedy przyszłam do miejsca, w którym zaczęła się tworzyć Akademia Obywatelska - projekt Stowarzyszenia Homo Faber i Ośrodka “Brama Grodzka - Teatr NN”. Szybko okazało się, że miasto Lublin jest świetnym miejscem do działania, do uczenia się działania. Nie jest różowo - ludzi coraz trudniej zachęcić do uczestniczenia, bycia, urzędników, że pomysł jest jednak ok, miasto chętniej inwestuje w galerie handlowe niż malarstwa, muzeum, które odpowiadałoby standardom zmieniających się czasów wciąż brak, dziedzictwem nikt się nie chwali, a jak już to nieumiejętnie, ścieżek rowerowych jak na lekarstwo, a wszystkim tym rządzi niepodzielnie arcybiskup - ale mimo to, a może właśnie dlatego warto.
Nagle stwierdzasz, że to co się dzieje zależy również od ciebie.



Anna Głowa
Pół roku temu mogłam z pełną świadomością powiedzieć, że o Lublinie nie wiem nic! Nawet nigdy tam nie byłam! Pochodzę z małego miasteczka oddalonego o 80 km. od Warszawy. To właśnie nasza stolica była dla mnie tym "dużym miastem", do którego jeździło się najczęściej.
Przez dwa ostatnie lata liceum bywałam tam trzy razy w tygodniu na warsztatach plastycznych i muzycznych. Nieubłaganie zbliżał się czas matury, a ja ze zdziwieniem stwierdziłam, że wymarzona Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie, na którą uparcie chciałam się dostać przestała być moim życiowym celem, a co więcej, po 24 miesiącach intensywnych kursów w stolicy nie potrafiłam sobie wyobrazić mieszkania i studiowania tam. Zdarzyłam poznać to miasto już zbyt dobrze: szare, brudne, betonowe, sprawiające wrażenie jakiegoś strasznie sztucznego i trzymającego się na siłę wymyślonych przez ludzi norm i naciąganych standardów. Ludzie są tutaj tak samo szarzy i obcy jak otaczające zewsząd bloki, chodniki, czy auta płynące asfaltowymi rzekami.
Do Lublina trafiłam trochę przypadkiem- dzięki mojej nauczycielce od sztuki z gimnazjum, która uświadomiła mi istnienie Uniwersytetu Marii Curie- Skłodowskiej. Potem nastał w moim życiu czas magazynowania informacji- czytanie o mieście na różnych stronach www, oglądanie, niekiedy dziwnych filmików w serwisie youtube.pl oraz ta cała plątanina informacji: co i jak na uczelni. W końcu przyszedł czas na pierwszą wizytę w Lublinie. Wysiadłam z busa i na samym wstępie spotkało mnie bardzo pozytywne zaskoczenie. Duży i zadbany dworzec PKS! Bez porównania z bałaganem i negatywnymi odczuciami w Warszawie, do których chyba się trochę przyzwyczaiłam. Po kilku godzinach spędzonych w Lublinie zaważyłam jeszcze wiele takich różnic. Dużo zieleni, piękna architektura i to Krakowskie Przedmieście wieczorem - chyba się zakochałam! Ludzie też są tutaj jacyś inni, jakby mniej obcy. Potrafią się zatrzymać, by posłuchać kojącego duszę dźwięku skrzypiec, albo zachwycić czymś tak prozaicznym jak bukiet dzikich kwiatów sprzedawanych przez kwiaciarkę pod Bramą Krakowską, a jeśli już biegną, to wiedzą gdzie i nie wstydzą się przy tym być sobą. Tego dnia wracając do domu byłam pewna, że dobrze wybrałam miejsce moich przyszłych studiów. Tak naprawdę Lublin zaczęłam poznawać w połowie sierpnia, kiedy się tutaj przeprowadziłam. Nigdy nie zapomnę pierwszej "wycieczki" do centrum. Nawet nie wiedziałam w którą stronę powinnam jechać trolejbusem, ani na jakim przystanku wysiąść! Na szczęście z pomocą rozkładów i ludzi trafiłam na Aleje Racławickie, a potem w jednym kawałku wróciłam do mieszkania. Wtedy zdałam sobie sprawę, że w moim życiu zmieniło się wszystko. Zaczynając od miejsca zamieszkania, poprzez totalną samodzielność, którą musiałam opanować natychmiast, aż do różnych codziennych rzeczy takich jak np. zwykłe zakupy. Teraz nie wychodzę do sklepiku obok domu, tylko jadę do Galerii Lubelskiej, Tesco, czy Biedronki. Polubiłam też spacery. Najbardziej te po Starym Mieście, podzamczu i Krakowskim Przedmieściu. Spędziłam tutaj już dwa miesiące i jestem pewna, że mieszkam w "magicznym" miejscu. Każde miasto ma swój specyficzny i niepowtarzalny klimat, a Lublin może się nim z pewnością pochwalić: piękna i bardzo ciekawa architektura, wiele wydarzeń kulturalnych zarówno cyklicznych jak i jednorazowych (np. Jarmark Jagielloński, Konfrontacje Teatralne), duże możliwości rozwoju dla ludzi młodych, rozbudowana kultura studencka, a także swoiste poczucie przynależności, które dają różnego rodzaju organizacje. Wiele miejsc dostarcza mi tutaj inspiracji, której tak naprawdę od zawsze szukałam w życiu. Czuję, że jestem teraz we właściwym miejscu i czasie. Pokochałam to miasto. Mam nadzieję, że ono pokocha także mnie i dalej pozwoli cieszyć się swym urokiem.



Agata Chwedoruk
Obładowana torbami, tobołkami, walizami jak arabski wielbłąd na pustyni próbuję wytoczyć się z wnętrza zielono-kiedyś-białego autobusu. Maszyna pamiętająca czasy, które dawno pokrył kurz strzepnięty z butów współczesności broni się przed wyrzuceniem mnie ze swojego wnętrza. Zupełnie odwrotnie niż moi współpasażerowie z kierowcą na czele. W końcu jakoś udaje im się wypchnąć moje cielsko. Zostaję pożegnana hymnem pochwalnym dla mojej zgrabności i sprytu. Na do widzenia dostaje porządnego kopa w okolice tyłka od łaskawych drzwi autobusu. Miasto wita mnie chłonnymi, trochę za zachłannymi ramionami.
Dworzec otacza Agatę zewsząd: ma go pod butami, czuje go we włosach, siedzi w jej głowie, wdziera się do płuc. Po chwili pozwala sobie nawet na złapanie za jej rękę. Jest jak „wujek” z opowiadań o nieznajomych i cukierkach. Szarość, burota, tłum ludzi z jeszcze większym tłumem plecaków i gdzieś tam ukryty Lublin. Pomiędzy jedną kropką tuszu na mapie, a drugą stoję JA. I moje bagaże - jedyna rzecz pozostała mi ze świata, który powoli upada. Świata niedorosłości, świata bez strachu, świata z bezpiecznymi ścianami własnego pokoju.
Z plączącymi się pod nogami siatami docieram jakoś do miejsca, które odtąd będę nazywać domem. Czuję się jak Syzyf, któremu udało się wtoczyć głaz na szczyt góry. Perspektywa codziennego syzyfowania objawia się bólem w łydkach i burczeniem brzucha. Przeklinam w duchu moją niechęć do taksówek. Wspinaczka lubelskimi ulicami i wycieczka wokół remontowanych kamienic jest ostatnią rzeczą jaką o jakiej marzę.
Zmęczona za-dzień-już-studentka próbuje się najeść. Tęsknotę za wzgardzoną ogórkową zalewam kubkiem wrzątku i pochłaniam z apetytem zagryzając makaronem instant. Mamo, gdzieś jest z twoimi obiadami! Nie wiem jak długo mój żołądek wytrzyma takie żywienie. Kolorowe bloki z minami jakby stały tam od zanim-stworzenia-świata włażą mi do pokoju. Uciekam od rozpakowywania się i ścigających mnie budynków. Wychodzę...
Tylko na chwilę. Docieram na Litewski. Mieszam się w masie postaci. Jestem jednym z fragmentów nierozpoznawalnej substancji. Nie wiem czy to miejsce jest moje. Od nieco depresyjnych myśli uwalnia mnie szum skrzydeł. Zmasowany atak tłustawych gołębi. Prawie jak w filmie Hitckocka. Boję się ruszyć, żeby nie oberwać w głowę, którąś z części rosołowych. Tylko dumny Józef siedzi spokojnie na swoim koniu przypatrując się swojemu gołębnikowi z zadumą.
 


Paulina Piątek
350 tys. - tyle mieszkańców wg Wikipedii liczy Lublin. Zważywszy jednak na to co się dzieję na ulicach, sądzę, że dalece mija się to z prawdą. Lecz to nie wina portalu, ale studentów, których ogromna fala nawiedziła miasto w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Sama jestem jedną z nich. Mam na imię Paulina i od dziesięciu dni mieszkam w Lublinie. Czy jednak zawsze o tym marzyłam? Nie, zdecydowanie nie. Gdy okazało się, że najstarszy polski uniwersytet nie życzy sobie mnie w gronie swoich studentów i najbliższej przyszłości nie spędzę w malowniczym Krakowie, wśród moich znajomych (80 procent wybrało właśnie Kraków), przeżyłam poważny szok. Wszystkie plany, które snułam w ciągu ostatnich lat legły w gruzach.
Tak więc znalazłam się tu wyłącznie przez przypadek i jak nie trudno się domyślić, z góry byłam negatywnie nastawiona do tego miasta. Bo przecież to Kraków jest miastem studentów, Uniwersytet Jagielloński najlepszą uczelnią i tylko tam mogę znaleźć dobrą pracę i zaznać cudownego "studenckiego życia". Z początku myślałam tylko o tym kiedy uda mi się przenieść do mojego ukochanego Krakowa. Jednak jak to się mówi, nie ma tego złego... I okazuje się, że faktycznie muszę przyznać, że zaczyna mi się tu podobać. Już nie myślę z tęsknotą i żalem o Krakowie, nie patrzę na Lublin jako na szare miasto bez perspektyw. Wręcz przeciwnie teraz wydaję mi się, że mogę wspaniale spędzić tu przyszłe lata mojego życia. Z czasem zaczęłam zauważać setki spacerujących studentów, dziesiątki miejsc w których można spędzić czas, ludzi, którzy jak się okazuję są bardzo pozytywnie nastawieni do studentów (mam na myśli liczne zniżki i promocje, właśnie z myślą o nas). Pamiętam też, że na początku przeżyłam szok związany z ilością szpitali. Nigdy wcześniej nie byłam w mieście, gdzie na każdej ulicy jest po kilka aptek, a co parę kroków mija się przeróżne specjalistyczne kliniki i przychodnie. O co jak o co, ale o opiekę medyczną nie muszę się tu martwić.
Jeśli chodzi zaś o doznania estetyczne związane z wyglądem Lublina, to przyznam szczerze, na początku urzeczonej Krakowem, ciężko mi było dostrzec jego piękno. Jednak już pierwszy spacer po lubelskiej Starówce sprawił, że wąskie uliczki, zamek i kamieniczki podbiły me serce. Teraz mogłabym tam krążyć godzinami. Nie wiem jak będzie kiedyś, ale cieszę się, że zaledwie po dziesięciu dniach przestałam żałować, że Lublin nie jest Krakowem. Ośmielę się nawet stwierdzić, że spędzę tu więcej niż tylko rok… No cóż, jak widać, nie taki diabeł straszny…