Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 37 (10/2008)

Bookmark and Share

BONIEK: BEZPOŚREDNIO

Joanna Stachyra, Alicja Kawka (2008-11-08)


Fot. Alicja Kawka
Więcej fotek w galerii
O ekstremalnej jeździe busem z Holandii do Polski, o Lublinie - ciekawym miejscu do życia, o łacińskich cechach deskorolkarzy i zajawie na Europejską Stolicę Kultury 2016 z Bońkiem Falickim rozmawiają Alicja Kawka i Joanna Stachyra.


Boniek to skrót, zdrobnienie, ksywa?
Zaczyna się (śmiech). Boniek to nickname, skrót od Bonawentura. Moim patronem na chrzcie był święty Bonawentura. Ale jak byłem mały i coś robiłem, i mama mnie wołała, to Bonawentura było za długie, Boniek było prościej. Moi rodzice nigdy nie zwrócili się do mnie per Bonawentura. Zawsze było Boniek, Boniek. I tak zostało.

A w dowodzie masz Boniek czy Bonawentura?
Bonawentura, bo to jest oficjalne imię. W dowodzie mam też Ziemowit, bo za bardzo dobrych czasów, jak było państwo opiekuńcze, nie można było nazwać dziecka Bonawentura - to państwo wymyślało imiona, jakie można nadawać dziecku i Bonawentury nie było w tym spisie. Imię Bonawentura nie istniało wbrew temu, że już dawno było we Włoszech i na całym świecie. Mój ojciec się zdenerwował i zapytał panią z wydziału spraw cywilnych we Wrocławiu, na jakiej ulicy jesteśmy. A ona: na ulicy Ziemowita. A jest Ziemowit? Jest. To będzie Ziemowit. I wpisali Ziemowit. Także Ziemowit Bonawentura. Ale tak naprawdę Boniek, a paszport czy dowód to tylko papier. Tak naprawdę chodzi o to, co człowiek robi, kim jest, skąd pochodzi.

Strona 13
Więcej fotek w galerii
Strona 12
Więcej fotek w galerii
Dużo mieszkałeś za granicą?
Kiedy miałem 8 lat, wemigrowaliśmy do Holandii i tam mieszkałem, skończyłem szkołę, studia. W międzyczasie byłem też na wymianie w Stanach, na Stanowym Uniwersytecie w San Diego. Tam bardzo dużo się nauczyłem. Cały mój stereotypowy obraz głupich Amerykanów, którzy nic nie wiedzą, myślą, że Helsinki to stolica Paryża, a Węgry to stolica Londynu upadł. Oni są pod innym względem bardziej rozwinięci w porównaniu do Europejczyków. Potrafią zwracać uwagę na pozytywne rzeczy wokół i rozwijać je dalej. Warto się tego od nich uczyć.
Potem pomyślałem, że przyjadę do Polski. Zawsze chciałem w Polsce mieszkać, studiować. Tylko nigdy nie było okazji. Najpierw szkoła średnia w Polsce, może jeszcze nie, potem może studia w Polsce... Rozważałem kiedyś Lublin i KUL. Byłem nawet tutaj po informacje. Ale wtedy było tak, że - w porównaniu do Holandii - ciężko mi było jakąkolwiek informację wyciągnąć na temat uniwersytetu. Strona internetowa ledwo działała. Chciałem studiować coś o mediach, o komunikacji społecznej. Tego nie było jeszcze w Polsce, gdzieś w Warszawie się zaczynało. Cieszę się, że studiowałem za granicą. Ale jak tam studiowałem, to chciałem być w Polsce.

A Lublin? Bo w końcu trafiłeś do Lublina. Kiedy trafiłeś, ile już tu jesteś i dlaczego?

Jestem tu od 4 lat. Przyjeżdżałem często do Lublina, do Chełma. Tam miałem znajomych, a potem dziewczynę. To była masakra jechać 1500 km z Holandii do Chełma. Jeszcze wtedy nie było tych linii "tanie latanie", internetu, gadu-gadu. Jechało się busem z jakimiś recydywistami. W takim busie jeździ każdy rodzaj ludzi... to było bardzo życiowe.
A jeżeli chodzi o Wschodnią Polskę, miała taki jakiś klimacik. Jak przyjeżdżałem tutaj, to było czuć inną atmosferę. Do dziś nie potrafię tego opisać tak konkretnie w kilku słowach dlaczego tutaj jest inaczej. To, że życie wolniej płynie itd. to takie gadanie, bo życie może wszędzie wolno płynąć, zależy, jak kto żyje, ale tu jest jakoś tak... Na pewno więcej wolnej przestrzeni, pejzaże, wszystko wokół jakby szerzej rozbudowane. Czuć taką niezapomnianą, niezagospodarowaną przestrzeń. Na pewno bycie tutaj jest wyzwaniem. Słyszy się, że Lublin jest senny, albo magiczny albo historyczny, blablabla. Każde miasto sobie dopisuje np. magiczny Kraków, to są słowa, które opisują klimat. Dla mnie jest coś więcej, ale nie wiem, co. I to jest Lublin.

Czyli znalazłeś tutaj swoje miejsce? Myślisz, żeby kiedyś jednak wyjechać?

Świat jest teraz taki, że naprawdę można mieszkać, gdzie się chce. Tylko, zależy, kto czego sobie życzy w życiu. Jeżeli człowiek chce mieć wygodne życie, to jest niezłym kretynem jeśli siedzi jeszcze w Europie. Najlepsza jest południowa Kalifornia, gdzie nigdy nie pada deszcz, zawsze jest niebieskie niebo, chodniki są równe, zawsze są miejsca do parkowania przed sklepami, wszyscy są uprzejmi, sztuczni, nie-sztuczni... Wolę sztuczną uprzejmość niż darmowe chamstwo. W Stanach wszystko jest tak "idealnie" zorganizowane, że np. jak jest kałuża, to stawia się pomarańczowy pionek, by w nią nie wdepnąć (śmiech). Wschodnie wybrzeże jest zimne, nierówne chodniki też się tam zdarzają, trawa nierówno przystrzyżona, ludzie są mniej uprzejmi. W Kalifornii jest wygodnie i tylko tam. Ale ja nie chcę wygody w życiu, tylko chcę coś robić. Tutaj jest dużo rzeczy do zrobienia. Dlatego Lublin.

Często jeździsz do Stanów?

Teraz może się wybiorę, żeby się trochę podładować. Tam można jeździć rekreacyjnie albo w sprawach biznesowych.

A tutaj, w takim razie, jakiś biznes deskorolkowy byś rozkręcał?
Projektuję skateparki, robię to fulltime, od 6 lat, ale tak naprawdę nigdy nie chciałem tego robić, bo mi się wydawało, że to nie jest fajne. Trzeba siedzieć nad takim rysunkiem tygodniami, a potem trzeba poprawiać, żeby był jeszcze lepszy. Myślałem, że dystrybucja, import, eksport są fajne. Potem się okazało, że dystrybucja jest bardzo czasochłonna, a poza tym w Polsce sklepy nie płacą. Jak ktoś tutaj nie zapłaci faktury, to najlepszym sposbem na wyegzekwowanie długu są dwaj panowie, ścięci na łyso w BMW. Nie można wysłać pisma, a sądy w Polsce nie działają. Można 3 lata sądzić się o coś. W Anglii, Holandii, we Francji jest tak, że jak ktoś nie płaci faktury, to się go podaje do firmy, która się tym zajmuje. I to działa, raz-dwa dostajemy jedno pismo, drugie, trzecie a jak nie to przychodzi komornik. I ludzie płacą za towar. A tutaj płacę Amerykanom za deski, deski przychodzą, nie mam pieniędzy - mam deski, mam bardzo dużo desek, bardzo fajnie. Siedzę sobie na nich i chcę sprzedać. Dzwonię do różnych sklepów w Polsce. Oni: "tak, wysyłaj towar, zapłacimy już ci zaraz". No to wysyłam im towar. Wysłałem towar - nie mam pieniędzy, bo nie zapłacili mi jeszcze, nie mam desek, nic nie mogę zrobić. Trzeba kupić jedzenie, czynsz... Parę razy tak się naciąłem i potem pomyślałem, że nie ma sensu, szkoda zachodu. A ze skateparkami jest bardzo dużo pracy, bo taki projekt trwa czasem kilka lat, ale ma konkretny efekt, bo to powstaje, potem ludzie jeżdżą i przychodzą mówiąc, że w tym skateparku nauczyli się jakiegoś triku. To jest codzienna przestrzeń tych ludzi, bo oni codziennie jeżdżą, uciekają z domu, ze szkoły, niemalże nie śpią, nie jedzą by jeździć. Miejsce do jazdy to jakby ich drugi dom, jakiekolwiek by nie było - czy to skatepark czy skatespot czy skateplaza. I widać, że to jest im potrzebne, bo nikt nie każe im tam przychodzić, nie ma klubów deskorolkowych, nie ma trenerów z wąsem i z gwizdkiem. Ci ludzie są indywidualni, oni idą jeździć, kiedy im się chce. Jeżdżą bez przerwy i to jest fajne.

Czyli z pasji rozwinął się Twój pomysł na życie
. Utrzymujesz się z tego, czy robisz coś poza tym?
Nie, nie. Większość czasu poświęcam deskorolce, ale też zajmuję się doradztwem i brandingiem. Mam firmę.

Opowiedz o desce, jak to się zaczęło? Miałeś naście lat?

Zaczęło się w piątek, 13. Naprawdę. Sprawdziłem to rok później, miałem stary kalendarz, bo w Holandii wszyscy mają kalendarz, dlatego łatwiej ludziom tam zorganizować sobie czas i wszystko ułożyć. Miałem wtedy 16 lat, to był 1996 rok, maj.

A kiedy zacząłeś robić z tego swój sposób na życie?

Po pół roku, po roku. Na początku myślałem, że deskorolka to tak jak piłka do koszykówki. Że chłopak ma czapeczkę z daszkiem, ma procę, ma piłkę do koszykówki, ma różne atrybuty w pokoju. Taki Bart Simpson. Jak chodzi na pływanie, to ma slipki, deskę surfingową i ma też deskorolkę, bo wypada mieć. Ma też gitarę, na której czasem gra. Na początku jeździłem trochę z kumplem na jego desce. Jak on 3 razy podskakiwał to i ja 3, i tak się uczyliśmy. Śmieszne to było. Ale to były bardzo fajne czasy. Na jakiejś ulicy w budowie jeździliśmy w kółko, w tę i z powrotem. Jechaliśmy i np. kto dłużej zahamuje tailem deski. Dużo czytałem na temat deskorolki, dużo było artykułów na temat w amerykańskim "Trasherze",  zrozumiałem, że to coś więcej niż tylko sport, hobby, sposób na spędzanie wolnego czasu. Ale nie myślałem wtedy: to będzie teraz moje życie, zrobię sobie na twarzy tatuaż z deskorolką i będę chodził w habicie deskorolkowym. Zacząłem jednak postrzegać otoczenie przez pryzmat nie deskorolki, ale innego podejścia do tego co wokół, do chodników, do ludzi. Tak mają skejterzy. Większość skajterów to strasznie nieogarnięci ludzie. Potrafią, np. deski zapomnieć z miejscówki. Ale też potrafią skupić uwagę na rzeczach, których normalni ludzie w pędzie życia codziennego nie widzą. A taki skater, zmęczy się, siądzie sobie na desce pod ścianą i będzie patrzył na ludzi. I wtedy zauważy, jaki rodzaj butów mają, jakie podeszwy. Będzie zwracał uwagę, po czym chodzą, że ta kostka jest krzywa. Że jakaś starsza pani idzie i też nie może iść po tej kostce, ktoś w szpilce wpadnie w dziurę w chodniku, turysta z walizką na kółkach ma kłopoty, że jest jakaś kałuża i ochlapała kogoś. To są rzeczy, które się zauważa, ale trzeba też mieć czas na to i trochę inny tryb życia. Na to, żeby jeździć, trzeba mieć czas. Większość skejterów, jak się z nimi rozmawia, chciałaby coś robić w deskorolce dalej. Jak ktoś jest matematykiem z wykształcenia, to chciały obliczać natężenie osi czy kółek w firmie deskorolkowej. Przykładowo ludzie kończą architekturę, budownictwo - chcieliby później coś budować, projektować coś związanego z dyskorolką. Inni po jakiejś szkole handlowej, chcieliby założyć sklep i handlować deskami, nie makaronem. Oczywiście można powiedzieć zakładam sklep, firmę. Ja chciałem założyć dystrybucję, miałem obraz, jak kontenery płyną statkami między Polską a Ameryką, że wszyscy jeżdżą na desce. A tu się okazało, że tak nie jest. Pięć lat temu założyłem firmę - jeszcze byłem na studiach. Długo była tylko na papierze, powolutku działałem, a to pracę magisterską pisałem przez rok...

O czym? O desce?

Nie. Praca magisterska była o strategiach kampanii wyborczych polskich partii politycznych podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2003 albo 2004 roku.

Mówiłeś, że ci, co jeżdżą na desce mogą zauważyć te wszystkie nierówne chodniki, kałuże. Wiemy, że jako grupa wyszliście do miasta z propozycją skatespotów. Co z tego wyszło?
Na razie kończy się tworzyć papierologia. Pomysł był mój, ale człowiek ma tylko 24 godziny dziennie. I na całe szczęście jest taka osoba jak Michał Konopelko. To bardzo młody mieszkaniec Lublina. Chyba już ma 18 lat, niedawno skończył (śmiech). On był w Młodzieżowej Radzie Miasta. Podczas Dnia Deskorolki, półtora roku temu podszedł do mnie i zaczął mowić, że na Sławinku chce zbudować skatepark. Zaczęliśmy rozmawiać o sensie skateparku, filozofii skateparków, przestrzeni, jaka jest potrzebna, kosztach. No i rzuciłem mu pomysł skatepotów, że to prościej, taniej i efektywniej, zgodne z naturą deskorolki, bo zawsze jeździło się w mieście.

Mógłbyś wyjaśnić różnicę między skateparkiem a skatespotem?

Skatepark to jest miejsce, wydzielony teren, który z przeznaczenia służy tylko i wyłącznie deskorolce czy rowerowi bmx czy rolkom. Skateparki często są robione na peryferiach miast, w miejscach trudno dostępnych, mało widocznych dla ludzi. A skatespot to punkt, spot, czyli punkt, w którym można jeździć, tak jak hotspot jest miejscem, gdzie jest internet. Lublin też ma tzw. skatespoty, to są tzw. miejscówki w języku skejterów, czyli miejsca, gdzie się spotykają i jeżdżą. Kawałek jakiejś nawierzchni, jakieś murki, schodki itd. W Lublinie jest ubogo z tymi miejscówkami. Pomyślałem, że fajnie by było dodać do tej przestrzeni miejskiej jakieś dodatkowe elementy, by mogły służyć do jazdy na desce, ale też żeby były jakimiś rzeźbami czy bryłami, elementami architektury miejskiej, czymś fajnym. Pomyślałem, że to byłby fajny gadżet dla Lublina, coś, czym będziemy się mogli pochwalić, bo nikt tego nie zrealizował. I mielibyśmy coś własnego, typowo lubelskiego, ale w pozytywnym znaczeniu, coś awangardowego. Dzisiaj kiedy mówi się lubelskie, to wszyscy mówią: ojejku Lublin, nie, trzeba wyjeżdzać na zmywak do Anglii. Więc, wracając do głównego wątku, Michał Konopelko pytał mnie o to. Potem było pół roku ciszy, do następnej imprezy - snowboardowej. Była to pierwsza impreza snowboardowa w Lublinie. Lublin jest idealny do snowbordu, bo ma wzgórza, pełno poręczy, murków w dół biegnących po osiedlach. Jeśli chodzi o jibbing snowboardowy to jest to fantastyczne miasto. Najlepsze w Polsce na snowboard, już wszyscy tak powiedzieli, którzy tu przyjeżdżali, sportowcy z Polskiego Związku Snowbordowego. Po prostu Lublin, wow, the best. To chyba było w listopadzie, rok temu robiliśmy tę imprezę i wtedy znowu podszedł Michał Konopelko. Mówił, że już rozmawiał w mieście, w ratuszu o skatespotach. I on tak naprawdę zaangażował Młodzieżową Radę Miasta, zorganizował spotkanie na sesji Młodzieżowej Rady Miasta i poprosił mnie o przedstawienie koncepcji skatespotów, omówienie wizualizacji i wytłumaczenie, o co w tym chodzi. I tak się zaczęło, walną uchwałą  Młodzieżowej Rady Miasta w grudniu rok temu, jak oni wszyscy zadecydowali: róbmy te skatespoty, to kapitalny pomysł. I najśmieszniejsze było, że - tak mówili do nas - wszyscy narzekają, że tak źle, że trzeba wybudować 6 dróg, 15 domów, szkół i bloków, a wam tak niewiele do szczęścia potrzeba tylko jeden murek (śmiech). To prawda, skaterzy niewiele potrzebują do szczęścia, tylko kawałek równej nawierzchni, coś małego do jazdy w fajnym otoczeniu. A Lublin jest fajnym miastem, więc nie ma nic lepszego niż Lublin skatespotów gdzieś w centrum miasta, przy skrzyżowaniach zwłaszcza, koniecznie blisko ludzi, bo to pociąga za sobą interakcję ludzką. Może nie komuś pod blokiem, ale w przestrzeni publicznej, gdzie jest zgiełk, jeżdżą trolejbusy, autobusy, samochody, ludzie do siebie mówią, krzyczą, biegają, jeżdżą na rowerze, na deskorolce. Pod Zamkiem jest idealne miejsce. Dzięki Michałowi to wszystko ruszyło, on nadał temu tempo, przycisnął mnie, postawił przed faktem dokonanym. W sumie nie chciałem się w to angażować. Ale potem zobaczyłem, że on naprawdę chce to zrobić. I wyszło tak, że w tym roku mają być 2 zrobione. W tym momencie jesteśmy na etapie kończenia projektów. Jeden punkt będzie pod Zamkiem od strony ulicy Unii Lubelskiej, a drugi punkt na skrzyżowaniu Łęczyńskiej i Fabrycznej. To są dosłownie punkty, kawałeczki równego chodnika z 1 czy 2 murkami. Nic więcej. Wszyscy sobie wyobrażają, że ach to sport ekstremalny, jakaś rampa zjazdowa, bo w telewizji widzieli na Extreme, ktoś tam skacze, graffiti, w kapturach, wszyscy słuchają hip-hopu. A tutaj się okaże, że pod Zamkiem będą murki - jak konserwator zabytków pozwoli. No i pod Zamkiem będzie fajny skatespocik. Miejsce do jazdy fajne, będą murki nawiązujace do tego miejsca w Lublinie, do Wschodniej Polski. Mianowicie tam przebiega ulica Tysiąclecia - trasa Wschód- Zachód. To jest trasa nie między Kalinówką a Kurowem, tylko między Kijowem a Berlinem. To bardzo ważny szlak, historyczny. I on przebiega pod Zamkiem, w którym jest Kaplica Świętej Trójcy, gdzie ten Wschód i Zachód są połączone w jednym budynku. Pomyślałem, że ten skatespot powinien byś też czymś, co łączy Wschód i Zachód. Lublin jest miastem, który łączy w swojej tożsamości Wschód i Zachód. Polska jest też takim krajem, który łączy Wschód i Zachód, więc trzeba to uwypuklić i pokazać z pozytywnej strony, pochwalić się tym. Nie ma co siedzieć w zaścianku i mówić: nie, nie patrzcie na nas, bo my nic nie mamy do zaoferowania. Właśnie mamy, to, czego nikt nie ma. Pomyślałem, że to trzeba w jakiś estetyczny pomysł uwypuklić. Nie będzie graffiti. Będą za to estetyczne napisy wyciśnięte w betonie, po łacinie i w starożytne j grece. Łacina - Zachód, greka -Wschód, Cesarstwo Bizantyjskie, cywilizacja bizantyjska a cywilizacja zachodnia. Te napisy nawiązują do pewnych cech Wschodu i pewnych cech Zachodu. Np. jeden z napisów będzie po grecku - kajzer, czyli cesarz. Cesarz jest "rzeczą" typowo wschodnią. W Bizancjum był cesarz, który był ponad prawem, w Rosji był car (dziś nazywa się prezydent), też ponad prawem. Na Zachodzie jest odwrotnie, to prawo jest ponad władcami i oni muszą się dostosowywać do prawa. A my jesteśmy na pograniczu, "co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie". Typowo wschodnie, ale też jest litera prawa w Polsce, czyli lex. Więc jest słowo lex po łacinie, trzymamy się prawa. W Polsce jest akurat raz tak, raz tak. Wizualnie nie można było tego lepiej zrobić, bo budżet był ograniczony, żeby z jakiś bardziej wyszukanych materiałó zrobić te elemanty. Myśleliśmy o betonie transparentnym. Ale on kosztuje 100 razy tyle, co zwykły beton, więc do widzenia. Graffitii w takim miejscu byłoby  zwykłą tandetą, a tego nie chcieiliśmy robić.

W którym to będzie miejscu dokładnie?

7 metrów od krawędzi chodnika Unii Lubelskiej, w kierunku Zamku. Jak się stoi pod kaplicą św. Trójcy, od strony wschodniej. Murki i cały skatespot jest położony na osi północ-południe. Od strony wschodniej mamy greckie napisy, a od strony zachodniej mamy łacinę. Nigdzie nie widziałem łaciny na ulicy w Lublinie ani starożytnej greki, czemu nie, zajawa. Trzy dni musiałem nad tym myśleć i naprawdę bardzo się tym zmęczyłem (śmiech). Musiałem się naczytać dużo o Bizancjum, cesarzu i takie tam. Dowiedziałem się, że np. Niemcy, które są od nas na zachód, mają cechy cywilizacji bizantyjskiej. Ale też tam są cechy cywilizacji zachodniej. Ważne było dla mnie, żeby nie tylko skaterzy mieli radość z tego miejsca, ale też osoba, która przechodzi obok, np. turysta, który jest pierwszy raz w Lublinie, idzie sobie i nagle widzi murki, nie wiedząc do czego służą, po których być może w tym momencie akurat nikt nie będzie jeździł. Wysokie na 40 cm i napis po łacinie. Chcemy, żeby były koloru bardzo jasnego piaskowca.
Nie taki tandetny jak na Trybunale, raczej kolor takiego piaskowca, jaki mają kamienice na południu Francji czy we Włoszech. To też będzie punkt na szlaku turystycznym. Właśnie chciałem, żeby to było takie powiedzmy nie ekskluzywne, ale żeby to... nie zawsze to, co błyszczy jest złotem... żeby była w tym pewna głębia.
Drugą fajną cechą tej lokalizacji jest atmosfera tego miejsca. Jak tam się pójdzie - ja sobie wcześniej z tego sprawy nie zdawałem - to na pierwszy rzut oka (ucha), na Tysiąclecia jest straszny zgiełk, tiry, bębenki w uszach pękają, ale jednocześnie w tym miejscu panuje duży spokój. Punkt jest za rogiem, i w dodatku są dwa duże drzewa, odgradzające ten teren od drogi. A z tyłu jest kapitalna ściana drzew, zbocze zamkowe. To jest takie miejsce, gdzie z jednej strony jest strasznie duża dynamika, czyli ta ulica Wschód-Zachód, pędzące samochody, tranzyt, biznes, ciśnienie, kalkulacja, być na czas, a z drugiej strony, jest taki właśnie wschodni klimat spokoju, refleksji, żeby sobie klapnąć, przyczilować, posiedzieć, zamyśleć się, zadumać się nad czymś. Przeżyć tę chwilę dłużej. Taki dynamizm zachodni i refleksja wschodnia. Plus jeszcze trzeci element - sami skaterzy. Użytkownicy tego skatespotu też mają w sobie cechy Wschodu i Zachodu, bo są dynamiczni, bardzo precyzyjni - jak się ułoży nogę na desce dwa milimetry inaczej, to ta deska inaczej reaguje, można sobie nogę skręcić, bądź zrobić bardzo fajny trik. Te wszystkie ruchy skaterów są wykalkulowane. I to jest cecha zachodnia, laboratoryjna. A cechą wschodnią skaterów jest to, że są strasznie "leniwi". Jak się najeździmy, to chcemy sobie siąść i przyczilować. Jest takie hasło - skate, work, chill. Więc jeździj, pracuj, cziluj. Czilowanie to taki moment, kiedy możemy obserwować to otoczenie zupełnie inaczej. I to jest ten element Wschodu, refleksja. Skatespoty są miejscem spotkań skaterów, taka interakcja międzyludzka, co też jest cechą wschodu, wschodniej cywilizacji - większa serdeczność, większa duchowość, nie wiem jak to określić, ale jest coś bardziej ludzkiego w tym wschodzie niż zachodzie, zindustrializowanym, bardziej takim chłodnym, wykalkulowanym, wyrafinowanym. 

A skatepark na Błoniach, czy on istnieje, co się tam dzieje?

To jest skatepark został zbudowany przez Henryka Korczowskiego i Ryszarda Pasikowskiego, byłego wiceprezydenta Lublina, a zaprojektowany przez Jacka Mazurka. Trzy, cztery lata temu bardzo silnie staraliśmy się pomóc im zaprojektować fajny skatepark, ale oni wiedzieli lepiej, bo mają uprawnienia, dwadzieścia lat projektują krzywe chodniki, więc o skateparkach też wszystko wiedzą. My jesteśmy zbyt młodzi, nie mamy wyobraźni. Zafundowali sobie - do dzisiaj - najdroższy skatepark w Polsce.
Mówi się, że Lublin nie ma pieniędzy, śmiech na sali, bo jest bardzo dużo pieniędzy w Lublinie, tylko się je marnuje. Przykro, że nas tak potraktowali, straszyli nas sądami, prokuratorem - nie wolno nam mówić, że ta firma, która budowała przeszkody jest zła, bo na przykład są niebezpieczne szczeliny w copingach, a wszyscy w Polsce śmieją się z tej firmy. Firmy Beton Bytom, która wysyłała nam anonimowe listy strasząc sądem. Są nawet publikacje na ich temat w Info Magazine, że są to ludzie w sztywnych garniakach, którzy w ogóle nie mają pojęcia o deskorolce i reagują śmiechem na propozycje skaterów, czyli na konsultacje społeczne. Ta firma była wykonawcą, przetarg wygrał Kom Eko z panem Lutkiem na czele [pan Wojciech Lutek, prezes Kom Eko - red.]. I zrobili bardzo przykrą rzecz, wybudowali coś, co dla przeciętnych mieszkańców miasta jest skateparkiem, czyli np. blachy, które strasznie hałasują. Teraz ludzie myślą, że skatepark to jest miejsce, gdzie się bije ludzi, że to miejsce, gdzie są jakieś pożary (tam były pożary, podpalenia), gdzie bez przerwy dewastuje się ogrodzenie, gdzie pije się alkohol (tam ciągle piją alkohol drechy, rozbijają szkło, rzucają butelkami). Że to miejsce, gdzie się sika, gdzie jest bałagan. I że skatepark to miejsce, które przeszkadza w życiu. A wystarczy pojechać do Chełma, gdzie jest taki maluteńki, mikroskatepark, żeby zobaczyć, że to może inaczej działać, jak się z głową to wykona. Niestety tego w Lublinie nie zrobiono. Mam nadzieję, że przyszłe projekty będą bardziej sensownie wykonane. To samo jest ze skateparkiem na Czechowie, tzw. getto park, na którym nikt nie jeździ, bo się tam nie da jeździć. Po prostu ktoś z tzw. uprawnieniami wziął się do projektowania nie mając o tym zielonego pojęcia. Tak naprawdę większość miast ma miejsca do jazdy, skateparki, a Lublin dalej nie ma, a mamy paru fajnych, bardzo utalentowanych ludzi w Lublinie. Michał Mazur, ksywka Mazi, który zajął drugie miejsce na zawodach w Łodzi [18 października - red.], znany jest w całej Polsce, był na okładkach czasopism. Chłopak ma niesamowity talent, tylko nikt o tym tutaj nie wie. Skaterzy nie ubiegają się o stypendia dla sportowców, bo nie są sportowcami, tylko jeżdżą dla przyjemności, robią to z pasji, robią to dla siebie, a nie dla medali czy laurek. Swego czasu robiliśmy zawody w Lubartowie i ktoś z oficjeli zamiast ufundować sensowne nagrody ufundował dyplomy. No brawo, brawo (śmiech). Wszystkie dyplomy natychmiast leżały w kuble na śmieci. Wszyscy myśleli: po co mi papier? Ktoś żyje w innym świecie, gdzie tylko symbolika gestów, orderów, medali, gdzie generał przypina rano medale z piżamy do munduru a wieczorem z munduru do piżamy, jest bardzo dumny z tego, a dalej żyje w mieszkaniu bez prądu, bez ogrzewania... Takie są właśnie nagrody, puchary. Dla nas liczy się albo konkretny sprzęt deskorolkowy, buty, deski, kółka, traki, albo po prostu gotówka. Zawody i pięć tysi do wygrania, wtedy to ma sens. Żyć z tego, żyć dla deski, wtedy jest większa motywacja, żeby dobrze jeździć. 

Może chciałbyś powiedzieć jeszcze o kimś oprócz Michała? O kim nikt nie wie, ale my napiszemy w "Oporniku" i się dowie?

Drugą osobą jest na pewno Pigor. Jest jeszcze taki młody gość, który klnie jak szewc, nawet bardziej niż szewc, Karol, którego czasem trzeba temperować z powodu jego postawy (śmiech). Środowisko skaterów jest strasznie otwarte na nowych ludzi, na młodych ludzi. Nie jest tak, że jak ktoś jest młody, to się ma wstydzić, bo starsi odrzucą. Jak się widzi, że ktoś wykonuje jakiś trik nie tak, coś mu nie wychodzi, to sami z siebie ludzie mówią: "ej, musisz sobie nogi inaczej ustawić, albo ręce inaczej ułóż i wtedy ci lepiej wyjdzie".

Czyli to nie jest hermetyczne środowisko?

Ono wydaje się hermetyczne, bo ma swoją gwarę, ludzie jeżdżą na zawody i są wkręceni w tę jazdę cały czas, są dosłownie w amoku, jak się na nich popatrzy. Ale jak się z nimi porozmawia, to nie ma problemu jak ktoś ma inne buty, inne spodnie, w ogóle nie ma takiego tematu, że ktoś inaczej wygląda, albo ma inny styl jazdy na przykład, albo nie jest stąd...

A co z dziewczynami?

No to jest właśnie problem, bo jest ich coraz więcej. Jest ich coraz więcej (śmiech).

Jeżdżą?

Jeżdżą, jeżdżą i coraz więcej ich jeździ. Ostatnie dwa lata dosłownie jest boom. Wysyp dziewczyn na deskach.

To problem?

Żartuję oczywiście. To łamie stereotyp, dlatego problem. Dziewczyny na desce to jest fajna sprawa, tylko deskorolka jest bardzo wymagającym zajęciem, trzeba mieć niezłą parę w nogach, żeby ją ujarzmić, skontrolować triki. Widać, że dziewczynom jest ciężej, trudniej jeździć. Ale znam bardzo dużo dziewczyn, akurat nie z Polski, choć z Polski znam też jedną, która dużo lepiej jeździ niż większość chłopaków, których znam. Także da się, ale jak w piłce nożnej, też nie ma co mówić, ale jakoś dziewczyny są mniej zwinne w piłce nożnej niż faceci. Myślę, że to naturalne po prostu, ale fajne jest, że one też się pojawiają. I na odwrót, że: o! nie będziesz sobie cerował skarpetek, bo to jest babskie. Dlaczego? Why not? To jest fajne, że można robić różne rzeczy, a każdy rozwija się w tym, w czym czuje się najlepiej. Są dziewczyny, które chcą spróbować deskorolki, pojeździć, albo posurfować. Tak też można się realizować.

Mówi się o muzykach, że jest czas, by zejść ze sceny, odłożyć tę gitarę, żeby nie przekraczyć jakiejś bariery śmieszności. A do kiedy jeździ się na desce?
Do kiedy się chodzi.

Gdy szuka się info o Lublinie, np. na portalu youtube, wyskakują przede wszystkim filmy deskorolkowe. Mam takie wrażenie, że wszyscy, którzy jeżdżą, zaraz to kręcą, a potem umieszczają w internecie. Lublin przez to zaczyna być słynny z deski właśnie. Czy to jest zasługa tego środowiska, w którym się obracasz, i czy to ma na celu promowanie Lublina, czy też każdy skater kręci swoją jazdę, żeby wyłapać potem błędy?
To jest pozytywny efekt uboczny. Skaterzy na całym świecie są ludźmi dość twórczmi, bo deskorolka tego wymaga. Triki, które się robi, mają nazwy, jakąś kategoryzację, ale cały czas się rozwijają, pojawiają się nowe kombinacje trików. Jeszcze pięć lat temu mówiłem, że pewnych rzeczy nie da się zrobić, a oni to robią. Bardzo dużo skaterów robi zdjęcia, nagrywa filmiki, zajmuje się grafiką komputerową, robi projekty ubrań. Efektem ubocznym tego są właśnie te filmy na youtubie. Są ludzie, którzy bardziej sportowo do tego podchodzą, lubią sobie coś nagrać i popatrzeć, jak wyszło, jak to wygląda z zewnątrz. Niedawno takie minizawody zrobiliśmy i przyszły trzy osoby z kamerami i pięciu fotografów. Jest taki dowcip: ilu skaterów trzeba, żeby przykręcić żarówkę? Dwóch. Jeden przykręca a drugi nagrywa. I to jest prawda. To fajne uczucie, jak się zrobi jakiś naprawdę fajny trik w jakimś miejscu i jest to udokumentowane.
Te filmy promują Lublin, fajnie, ale na pewno nie jest to zamysłem twórców filmów deskorolkowych. Zamysłem było udokumentowanie trików. Natomiast pomysł na film "Kocham Lublin" był taki, żeby pokazać Lublin z perspektywy skaterów. Ale celowo nie umieszczałem tam zbyt dużo deskorolki, żeby nie był to film tylko dla skaterów, ale dla wszystkich ludzi, którzy nie są zaangażowani, czy kickflip jest takim trikiem a heelflip innym. Chciałem przedstawić elementy Lublina, które dostrzegają skaterzy. Trochę opierałem się na tym, co ludzie mówią, jak przyjeżdżają do nas pojeździć. Ciągle mało ich przyjeżdża, bo nie ma po co. My jeździmy np. do Rzeszowa, który jest dwa razy mniejszy niż Lublin. W samym centrum jest fajny plac, pomnik itd. Do nas niewielu przyjeżdża. Chciałem pokazać Lublin, trochę dla kogoś z zewnątrz. Jak ktoś przyjechał wypytywałem: co myślisz o Lublinie? Jak ty widzisz, co tutaj jest? Kodowałem sobie te uwagi. Sam podchodzę trochę z dystansem do tego miasta, bo nie jestem z Lublina, ani nie urodziłem się tutaj, nie mam żadnych układów, że mój ojciec pracuje w biurze w jakimś urzędzie i dlatego mam lepszą fuchę. Film był nagrywany w styczniu, także nie ma liści na drzewach, naprawdę było zimno. Nagrywać film promocyjny w styczniu... przepraszam bardzo. W stowarzyszeniu "Kocham Lublin" był bal promujący inwestycje, lotnisko, port lotniczy coś takiego. Na tej imprezie miało być dużo ważniaków, którzy siedzą w spółkach miejskich (tacy ważni, a drogi nadal są dziurawe). No i zrobiliśmy taki filmik trochę inaczej pokazujący Lublin, w pozytywny sposób. Dynamiczny przede wszystkim.
Te bilboardy, które wiszą w Warszawie, z Bramą Krakowską - w Lublinie podobały się najbardziej, i. Fatalne. Zdjęcie piękne, ale jaka starówka? Że to jest symbol naszego miasta może i fajne, ale pokazywać to? Prawie każde miasto ma starówkę podobną do tego zdjęcia w bramie. Może te symbole, te stare rzeczy można pokazywać w nowy sposób właśnie. Jest taki genialny film, jak w youtube się wpisze Lublin, to oprócz "Kocham Lublin" wyskakuje "Lublin touristic guide". Zaczyna się tak: jest obrzydliwy dworzec PKS-u, obrzydliwy autobus, film nagrywany oczywiście jak pada deszcz i jest szaro. Jakaś dziewczyna z bardzo nowoczesnym, wschodnim akcentem zamyka drzwi autobusu i mówi: Hi, my name is Malina [Boniek mówi to z kapitalnym akcentem - red.]. Potem jest kiosk, gdzie można kupić karty telefoniczne, jest taka wyraźna tabliczka "tu kupisz karty telefoniczne", i ona kupuje tam jakiś touristic guide from Lublin, from Eastern Europe, came to Lublin. No i to jest film promujący Lublin. Potem na akordeonie ktoś tam przynudza, to takie smutne i tak się robi z tego miasta... oni nazywają to historią, a dla mnie jest to po prostu miasto cierpienia, martyrologii, smutku, bólu. Lublin dużo przeżył, i część ludności Lublina, Żydzi, masakra, to było chore, no ale nie można się w tym zamykać. Trzeba pamiętać, nie można tego odcinać od ludzi, trzeba to pokazywać ludziom, ale nie można z tego robić symbolu Lublina. Czasami się pytam, z czym im się kojarzy Lublin: Brama Krakowska i Majdanek. Wow, no to teraz tyle ludzi przyjedzie do nas i na pewno będą zadowoleni, jak przyjadą do siebie, po Majdanku wrócą tacy radośni po prostu do domu. To jest na pewno element turystyki, ale atrakcją turystyczną to bym tego nie nazwał. Czuć w Lublinie, że tutaj jest wiele osób, elity tzw. lubelskie, którym wydaje się, że Lublin musi być tzw. senny - młodzi mówią zamulony - musi być smutny, nierówny, taki zaścianek, muzeum wsi lubelskiej, tańce Mazowsze i inne takie. A to jest tak fajne miasto, ludzie naprawdę są inni niż w Poznaniu, Warszawie, Krakowie, tu naprawdę jest dużo większa serdeczność, ludzie są uprzejmi. Jak się przyjeżdża autem, to nie ma chamstwa, że na światłach ktoś kogoś nie wpuści przy zmianie pasa. Mam wrażenie, że ludzie, którzy długo mieszkają w Lublinie, albo przyzwyczaili się do tego, albo nie dostrzegają tych rzeczy. Nie widzą tego, nie zauważają, a to jest naprawdę coś z czego można się cieszyć, tylko trzeba przystanąć na chwilę, zwrócić na to uwagę. Ale miasto jest kapitalne, naprawdę, tylko trzeba to umieć dojrzeć.

Film zrobiłeś Ty i...?

Kuba Boczkowski. Kuba ma fantastyczne oko do ujęć. Dobrze ze sobą współpracujemy. On zawsze mówi: podrzuć muzykę, podrzuć temat, podrzuć klimat, co i jak. Wtedy wymyślam koncepcję, ideę, ale np. w którym miejscu uruchomić kamerę, jak długo nagrywać, nie mam zielonego pojęcia. A Kuba jest osobą, która mówi: o! tutaj, jakie fajne ujęcie, idzie w bramę i: o! jeszcze tu wejdę dalej, o! pięknie, pięknie. Ja mówiłem ogólnie: jakieś elementy architektury, na to zwracaj uwagę, ale nie pokazywałem mu: Kuba! to koniecznie w takim ujęciu, w takim kadrze. Kuba wszystko sam z siebie potrafił ogarnąć, zmontować. Poprosił tyko o muzykę, bo muzyka musiała mu wyznaczyć klimat tego wszystkiego. I zrobił to za jednym razem. To nie było tak, że szesnaście poprawek, poprawki były naprawdę drobne, żeby z bitem dobrze szły obrazy - Kuba to fantastycznie dopasował. W międzyczasie założył swoją firmę, chodzi z kamerą, nagrywa filmy, fotografie. Kuba zresztą też kiedyś jeździł na desce.



Miasto oficjalnie wzięło ten film do promocji. Jak to było?

Oni chcieli nam dać nagrodę. Miło, ale po co nagroda? My nie robiliśmy tego dla nagrody czy dla wyrazów uznania tylko, żeby było fajnie, żeby był fun, żeby było śmiesznie na tym balu "Kocham Lublin". Ludzie oglądali ten film, my sami oglądaliśmy ten film i aż się chciało żyć. Jest luty, już po tym balu, ciągle zima, nie można wyjść na dwór, na deskę. I włączało się film i łaaa zajawa. Chodziło o to, żeby ludzi obudzić, w pozytywny sposób. I obudziliśmy, co widać po komentarzach na youtubie. Jak czytam te komentarze, nabieram energii, życia, są fajni ludzie, chwalą coś, nikt nie narzeka. To chyba miało sens. Z nagrodą to było... no miłe, dziękujemy, wspaniałe, ale w ogóle niepotrzebne, jakieś takie zaściankowe. W Lublinie ciągle słyszy się o nagrodach i wyróżnieniach, natomiast my uważamy, że ważniejsza jest praca i efekty. Ktoś coś zrobił, to mu się daje "order". Przekazaliśmy prawa autorskie miastu i potem słuch zaginął o tym filmie. Był na youtubie oczywiście, bo Kuba [Boczkowski - red.] go wrzucił, ale nikt nie wiedział, gdzie jeszcze można obejrzeć ten film. Oficjalnie Biuro Promocji Miasta miało ten film i ze stowarzyszenia Kocham Lublin wyszło pytanie, co się z tym filmem dzieje. Wystosowaliśmy jako stowarzyszenie pismo do Biura Promocji Miasta, a kopia poszła - to było trochę agresywnie - od razu do mediów. Akurat nie ja byłem tego inicjatorem. Potem dowiedzieliśmy się z Kancelarii Prezydenta  że parę osób było oburzonych, że jak to od razu do gazet, że przez gazety rozmawiamy ze sobą, jak tak można. No dobrze, mieli rację, a z drugiej strony jak już dostali taki film, który jest naprawdę sto razy lepszy, niż te wszystkie inne filmy - bo nie ma co się oszukiwać, pod tym względem jestem bardzo nieskromny, po prostu jest dobry - to powinni to wykorzystać, rozpromować. Tego nie ma, jakby słuch o tym zaginął. Potem film natychmiast się pojawił w jakiejś zakładce lublin.eu, sześć razy trzeba poszukać i się znajdzie rzeczywiście, film jest w internecie, cały świat może go obejrzeć. Więc oficjalnie jest wykorzystywany oczywiście, a nieoficjalnie słabo wykorzystywany, bo ja myślę, że nadal większość osób zaangażowanych w kulturę, w miasto, w takie klimaty obywatelsko-społeczne nie oglądało tego filmu w innych miastach Polski. Jakbyśmy rzucili ten film na trzy inne miasta, tak pospamować dobrze, to zaczęłoby się głośno mówić o Lublinie. Tylko trzeba tę akcję skoordynować. Biuro Promocji Miasta jest od tego i oni powinni to zrobić, ale też są zajęci innymi rzeczami, organizacja pracy jest jaka jest, przepisy są jakie są...

Ile lat będziesz miał w 2016?
Jestem z 1979 roku. To w 2016 będę miał... 37.

Jak myślisz, zdobędzimy tytuł Europejskiej Stolicy Kultury? Mamy szansę?

Szansa na pewno jest. Nie wiem, jakie są procedury przyznawania tego tytułu, ale Lublin ma największe szanse, żeby zdobyć tytuł stolicy kultury, bo jest na krawędzi. Na krawędzi wschodniej Polski, na krawędzi cywilizacji, kultury europejskiej, tylko trzeba to wyeksponować. Jak będziemy pokazywać skansen, to na pewno nic nie dostaniemy, jak znowuż - z całym szacunkiem dla orkiestry świętego Mikołaja - będzie zespół folkowy tańczył to też na pewno tego tytułu nie dostaniemy. Niech tańczy, niech działa, niech będzie i skansen, ale musi być dużo więcej awangardowych pociągnięć. Tu się dzieje wiele rzeczy, o których w ogóle nie słychać, nie ma komunikacji, wymiany informacji. Byłem w lutym na Peronie Sztuki, na imprezie elektropunków, pojechałem tam autem, bo myślałem, że: o co tu może być w Lublinie za impreza elektro. Wchodzę na Peron Sztuki i po prostu jak w najlepszym undergroundowym klubie w Berlinie. Muzyka była idealna, kupa ludzi się kręciła tam do rana, i było fantastycznie. Klimat genialny. Wiele takich rzeczy się dzieje w Lublinie, ale nie wiadomo o tym, bo jak się przyjeżdża do Lublina czy wchodzi na stronę Lublina, to nie ma tego wszystkiego. Nowa strona Lublina jest już bardzo dobra, naprawdę, w porównaniu z tym, co było i w porównaniu z innymi miastami mamy naprawdę super stronę, tylko nadal jest ciężko ogarnąć, co się dzieje w naszym mieście. Coś w rodzaju "co jest grane" powinno leżeć wszędzie. Przychodzę, leży jakaś gazeta, czekając na zamówienie, otwieram, pyk: o jakiś koncert jazzowy dzisiaj, o nie wiedziałem, o ktoś z Ameryki przyjechał, fajnie, nie wiedziałem. A może dzisiaj coś się dzieje, a ja o tym nie wiem? Internet jest na pewno fajnym źródłem, bo plakaty na mieście nie działają, jakieś wydawnictwo, ziny, tego więcej powinno być. No jest Zoom, który konsoliduje pewne rzeczy, dużo ciekawych informacji jest, tylko tego Zooma też nie dostanę tutaj w Akwareli, chyba, że w pewnych dniach tygodnia, w pewnych godzinach, ale to trzeba wiedzieć, trzeba mieć czas. Tak naprawdę Zoom powinien wszędzie się walać, tak brzydko mówiąc, no może nie w mcdonaldzie. I po parę numerów, niech sobie będzie.
Myślę, że jest duża szansa, tylko trzeba wykorzystać potencjał. Trzeba zrobić coś awangardowego, coś śmiałego z punktu widzenia ludzi, którzy przyzwyczaili się, że tutaj jest wszystko szare, ciche, takie trochę w kącie. Trzeba zrobić coś śmiałego i pojechać po bandzie. Trzeba wykorzystać zderzenie historii, przeszłości i awangardy.

Pojawiałeś się ostatnio na spotkaniach dotyczących ESK...

Te spotkania to dobra inicjatywa, nie wiem czy w innych miastach ktoś coś takiego wymyślił. To, że ci ludzie w ogóle się widzą, choć większość pewnie się zna... Ja większości nie znam, bo cały czas gdzieś mnie nosi, ale dobrze zobaczyć tych wszystkich ludzi i czuć moc w tym mieście, widzieć że dużo osób jest zaangażowanych. Ta myśl jest dobra sama w sobie, ale każdy działa osobnym torem, ale jakby połączyć to pod jednym hasłem, to można bardzo fajne rzeczy zrobić. No i zajawa jakby Lublin był stolicą kultury, super po prostu, prztyczek w nos wszystkim miastom w Polsce. Pokażemy reszcie, że u nas też się coś dzieje (śmiech).

Po godzinach pojawiasz się na jakiś imprezach kulturalnych w Lublinie?

Filharmonia. Klasyczna muzyka, bardzo rzadko, bo nie ma kiedy po prostu. Jakieś wystawy, czasami galerie. Jak jestem w Lublinie i mam chwilę czasu, to idę tam i sobie przypominam, że coś gdzieś jest. Ale nie ma tak, że wsiadam w auto i jadę tam, bo jest wystawa, bo nie mam naprawdę czasu. A na takie rzeczy trzeba mieć po prostu czas.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy