Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 41 (3/2009)

Bookmark and Share

UCIEC, ZOBACZYĆ, ZDOBYĆ

Maciej Topolski (2009-03-22)


Więcej fotek w galerii
Nie jest łatwo porzucić szkołę. Mając siedemnaście lat, wyjechać z bratem do Europy jeszcze trudniej. Nagrać genialną płytę w wieku, kiedy większość młodych ludzi w USA wypija swoje pierwsze legalne piwo, godne ciekawości niezainteresowanych. Jeśli pytacie, kto to? To wołam: Zach Condon!, nikt inny. I niech się schowa polsko-duński Czesław Śpiewa, niech spada Goran Bregović, niech chmury przyćmią Europę Wschodnią i Bałkany, oto nadchodzi nowa płyta Beirut!
Aha, pomyślicie, zwariował. Coś musi być nie tak.
Band założył w 2006 roku Zach Condon, chłopiec ubrany w sweter lub marynarkę, z trąbką lub z parasolem, z oczami podkolorowanymi naturalnym cieniem, sprawiający wrażenie: "spałem, ale niewiele". Wraz z kilkoma znajomkami (wcześniej muzykami indie rockowego Neutral Milk Hotel), z wiadomą sobie melancholią paryskich studentów i od gromem folku, przyznaje się do trzech płyt długo- i czterech krótkogrających. Najlepiej znane Gulag Orkestar i The Flying Club Cup to skondensowany serek o smaku truskawkowym: wschodnich tamburynów, przeraźliwych niczym wycie psów trąbek, wybijających nieśpieszne tum-tum bębnów. Ale także rozpitych, zalanych piwem saloonowych klawiszy - w oparze fajek i cortazarowskiej yerby.
Pierwsza zadziorna, z ziarnami rozmachu dmących co powietrza orkiestr, słowem: najlepszy zapis akademii w szkole podstawowej, miejscowość - Dorohusk, organizator - pani od polskiego. Aż szkoda grać w karty! Druga porysowana od częstego odsłuchiwania, od "Pożycz, Maciek", od "Takiego, kup se!", od dłoni, które jakoś same proszą się do bujania, do "Chodź, chodź, zatańczymy", do akordeonowych slalomów.
Ktoś otworzył okno, wypływamy orkiestro górniczo-hutnicza dęta!
March of the Zapotec/Realpeople Holland EP choć nie przebija okładek peerelowskiej (odnalezionej w dusznej bibliotece przez Chilikova) Gulagu i śródziemnomorskiej, plażowej i rozwianej Flying Cup, niesie ze sobą prostotę i niewieściego chłopca z tubą (czyżby ukradł ją od Wagnera?) - Zacha. Płyty podzielone według dwóch rozpiętości geograficznych, mają zaskakująco połączone oblicza. Weselnych i pogrzebowych kroków znad Oceanu Spokojnego. Z zapachem krewetek i cyprysów, z melodią dziewiętnastoosobowej grupy z Oaxaca, w Meksyku. Zaś dla spragnionych nowości, nie z kaszubskiej Holandii (ktoś przypomina sobie stasiukową Galię Wielką?), a z pomarańczowego Amsterdamu, gdzie kilka lat temu przyglądałem się uśmiechniętym paniom na Red Light District - elektroniczne plumkania.
Tak więc niech się schowają Ballady i Romanse. Condon w wieku dwudziestu lat miał i ma więcej do zaoferowania niż szanowne siostry Wrońskie z równie szanownej galerii Raster. Powrót do nieoficjalnej płyty założyciela Beirutu o zabawnym tytule The Joys of Losing Weight, to prawdziwa pochwała dla wyciszonych bitów i stylowych dźwięków z keyboardu. My Night with the Prostitute From Marseille zabije puszczanym z dyskietki, powtarzanym w nieskończoność dum-dum. Napojone syntezatorem Venice zespolone z dobrze znanym Beirutem, po czterech minutach leniwych dryfów wróci na wschodnie rubieże z The Concubine - niepodważalny mistrz akordeonu, grzechotania kaszy, nieśmiałego uderzania w organki i wygodnej podściółki komputera.
Lepszego marszu we Francji nie znajdziesz!
March of the Zapotec grzmi od bałkańskich pojękiwań, od żydowskich naleciałości i smutków pogrzebu, gdzie odgłos ziemi upadającej na trumnę - trąbki, przechodzi w opis milczącego powrotu do domu - ukulele Zacha. I tak wybrzmiewa w nowym Beirucie bezbarwna radość stypy, gdy czarne buty i garnitury zapraszają na środek wdowie suknie i nietrwałe makijaże. Rozpoczynająca płytę La Llorona to przecież płaczka, to kochanka, to hiszpańska Joanna Szalona. A meksykańska orkiestra The Jimenez Band dodaje jej tylko niepowtarzalnej magii małych miasteczek, plecionych swetrów i olbrzymich wąsów i kapeluszy. Pomalowany nowymi kolorami, ubrany w kilka wesoło-smutnych szat Beirut rusza w kolejny pochód ścieżkami, od wioski do kilku ulepionych z legend chat, przez pola, lekkim i rytmicznym krokiem.
Uwaga, idą!
Dwudziestotrzyletni Zach Condon z niepodważalnym talentem, z wyczuciem na rozmarzone i trafne melodie, ma trochę z paryskiej cyganerii, z podróży pociągiem i karuzeli w wesołym miasteczku. Gdyby nie to, gdyby nie jego wydobywany przez zęby głos, grałby otyłym do kawy, a po koncercie spał pod mostem przytulony do puzonu i chłodnej butelki wódki. Miałby u mnie piwo, ale nie pierwszeństwo.


Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy