Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 42, 43 (4,5/2009)

Bookmark and Share

EASTWOOD LECI W KULKI

Maciej Topolski (2009-04-14)


Więcej fotek w galerii
"Pamięć o starym samochodzie, którego dawno już nie ma, albo leży w jakiejś hercegowińskiej jaskini lub przepaści, na dnie Adriatyku czy pośród bośniackich lasów, dla ludzi, którzy urodzili się i wyrośli na granicy rewolucji technologicznych, równa jest nostalgii. Rodowity Amerykanin przeżywa to pewnie na swój sposób, może stary samochód nie znaczy dla niego więcej niż pusta butelka, albo pudełko po papierosach z zapisanym numerem telefonu niewidzianego od dwudziestu lat przyjaciela, ale dla ludzi, którzy życia w społeczeństwie uczyli się i wśród aut, i wśród przyjaciół, jako że do jednych i drugich czuli takie samo przywiązanie, tylko dom wariatów jest miejscem, gdzie mogliby powiedzieć o tym całą prawdę".
Wyciągnąłem ten passus z pudła, z zakurzonego pudła na wysokiej szafie. Wypełnia je kilogram cytatów, w tym i ten z Buick Riviera Jergovića, którego Rutę Tannenbaum jakiś czas temu recenzowałem ["Opornik", nr 39 - red.]. Taki mi się podobał, bez tych kilku słów o rzeczach i ludziach, o tym, "że między żywym i nieżywym różnica jest tylko jedna: żywe mówi i czuje, a nieżywe milczy" podoba mi się bardziej. Skopiowałem go nie bez powodu, dotyczy bowiem samochodów-świątyń, takich właśnie Buicka Riviery i Gran Torino. Nie chodzi co prawda o film czy książkę bosanskohercegovački pisarza na temat czterech kółek, na których znam się tyle o ile (na przykład ostatnio wytłumaczono mi, jak posługiwać się lewarkiem), ale o przywiązanie, o te lśniące pro i kontra w garażu, o patrzących na niego z niepokojem i podziwem ludzi, chuchających na lusterka i zawory, wybijających szyby. Tych wszystkich Hamburgerów, tych Żółtków w domu obok, przyglądających się zderzakowi: "Ale masz super furę... Koleś!".
Wyreżyserowane przez Eastwooda Gran Torino i Oszukana ze względu na specyfikę spojrzenia, co wcale nie znaczy ustawienia kamery, mogą nie przekonywać, mogą budzić niesmak i wahanie: iść czy nie iść do kina (zazwyczaj idzie się, dopiero później przeklina reżysera i twardy popcorn)? Produkcja z Angeliną Jolie, swoisty miszmasz thrillera i dramatu dał, mimo dłużyzn, dodatni wynik. Gran Torino, niby o samochodach, niby o rasizmie, niby o gangach, niby-komedia, nie jest tak mroczny, jak na to wskazują znaki na niebie i skłonne do przetłuszczania włosy koleżanek, mało tego - rozśmiesza prawie do kpiny.
Gran Torino zaczyna i kończy się pogrzebem. Walt Kowalski, Polaczek, weteran wojny w Korei, były pracownik fabryki Forda, stoi nad trumną żony. Odbiera kondolencje, skrzywiony patrzy na przybyłych. Na widok odkrytego brzucha wnuczki warczy jak stary pies. Taki jest Walt. Zrzędliwy, stetryczały, marudny rasista z giwerą w szufladzie, posiwiały wilczur wśród nakrapianych kotów - niegdyś amerykańska, roztrzepotana Stars and Stripes okolica, na której mieszka, przemienia się w cyrk: Afroamerykanów braci, Latynoamerykanów cojones i Azjatów zwanych Hmong. Na ulicach coraz mniej białych, coraz więcej obcego nasienia i papuzich skrzeków.
Kiedy kilku chłopaków wchodzi na wymuskany trawnik Walta, ten zdejmuje karabin ze ściany i nie przebierając w słowach mierzy w ich skośne oczy. Walt oddaje w Gran Torino jeden jedyny strzał, w dodatku chybiony: w obronie samochodu, nie dobrego imienia żony, nie suki Daisy, której czyta horoskop, nie siebie. Samochodu. Walt, wyczulony na najdrobniejsze drżenie powietrza, odrzuca kołdrę, podrywa się i biegnie w stronę światła latarki należącej do niezdarnego złodzieja o imieniu Thao; rozhuśtana lampa niezwykle podnosi ciśnienie krwi.
Bach!
Tradycyjni Hmong mają swoje zasady. Thao w towarzystwie siostry i matki, prosi Walta o wybaczenie, o odpracowanie przewinienia. Kowalski, stary pryk, żyjąc w niezgodzie z dziećmi i wnukami, nie mając komu przekazać swojej wiedzy, swojego doświadczenia, zgadza się: na początku niechętnie, później z niepodrabialną ochotą bigota i rasisty. Ale zajmijmy się zabawą, jaką Eastwood w swoim filmie ryzykownie podejmuje. Nie jest to co prawda gra w klasy lub paf-paf z plastykowego pistoletu, ale mowa, kazanie, homilia weterana wojennego, a także reżysera, aktora, czterokrotnego laureata Oscarów oraz osiemdziesięcioletniego mężczyzny. Eastwood ze skazanego na patetyczność przemówienia czy uderzania pięścią o ambonę zrobił komedię, ze skaczących po pociągach twardzieli zrobił twardziela-dewotę, wdowca i osiedlowego bohatera. I jak przystało na żującego tytoń kowboja, okrasił to nagminnym "Śmieszny jesteś" i całą gamą odmian słowa, o którym Maria Peszek śpiewała w "Kobietach pistoletach". Wiadomo jakiego słowa?
Jeśli ktoś nie spojrzy z tej strony na Gran Torino, będzie nieszczęśliwy i smutny, stwierdzi, że Eastwood poleciał z nim w kulki i stworzył film klasy B. Jeśli spojrzy inaczej, będzie się rechotał; po poprawieniu spodni i wyjściu z kina pomyśli: "Kto by przypuszczał, komedia!". Do Gran Torino, co zaznaczam już teraz, trzeba podejść, jak do filmów Quentina Tarantino, inaczej nie warto zakładać butów. To nie jest film twórcy Sztandaru chwały czy Bez przebaczenia, to zupełnie inny - teraz śmiało nazwijmy go wszechstronnym i pracowitym (zapowiedziany jest na grudzień film o Mandeli i upadku apartheidu pt. The Human Factor z doborową obsadą, m.in. Damon i Freeman) - reżyser i jednocześnie ten sam Brudny Harry, tylko że z punktu widzenia wiarusa, który siedząc na werandzie jak Walt Kowalski, patrzy na swoje życie, ocenia je, zbiera i przetwarza na nowo. Eastwood przeżywa bowiem swój, który to już?, renaissance i oświadczenie, że Gran Torino to jego ostatni wygibas przed kamerą, można śmiało uznać za wyssane z palca; to jak poderżnąć gardło sobie (szczególnie gdy jest się pełnym życia i pomysłów) i kurze, którą ciągnie się na smyczy, bo co weekend znosi kilka złotych pisanek.
Co by jednak nie mówić, historia Walta Kowalskiego przypadła mi do gustu niby pięćdziesięciokilogramowa sztanga -niezbyt ciekawie. To był pierwszy kontakt i dopiero teraz Gran Torino wygląda dla mnie inaczej, ale mówiąc szczerze, nie miałbym ochoty obejrzeć go po raz wtóry. A to jedno z moich kryteriów, jeden z grzechów głównych, które winna popełniać kinematografia. Film Eastwooda jest na pewno dobrym przykładem "spojrzenia w tył" i ustosunkowania się do siebie, do swoich ról i filmów. Dla twórcy świetnego Medison County poprawną, odpowiednią, jedyną formą jest uwyraźnienie (już u swojego źródła śmiesznych czy może lepiej zabrzmi z założenia śmiesznych) grymasów rycerzy Dzikiego Zachodu czy obijania twarzy przez stróżów prawa. Jeżeli widz nie zrozumie tych migów i mrugnięć, film zwyczajnie nie da rady. Ważne zdaje się wytłumaczenie - fabuła Gran Torino nie zachwyca i sama w sobie nie ma się jak obronić, tak więc dopiero odrobina naciągania, odrobina kpiny przydaje jej odpowiedniego poloru.
Ćwiartkę westernu, ćwiartkę dramatu, połowę komedii, poproszę. Tak, do zbiornika płynu hamulcowego.
Scenariusz Gran Torino nie powala, zdjęcia nie uderzają, zielonego Forda nie utrzymałbym, aktorstwo nie przyciska. Zatrudnieni, debiutujący tutaj Bee Vang i Ahney Her, czyli brat i siostra nie mają za wiele do pokazania. Kiedy zaś przychodzi co do czego, to jest do wyrażenia odrobiny emocji, grają tak jakby naśladowali kukły z Teatru Andersena. Nie wybrali za dobrze, ale kiedy Eastwood proponuje - to czemu nie pójść i nie zagrać gimnazjalisty lub upierdliwej smarkuli. Thao z miną harcerza, którego właśnie wyrzucono z drużyny, sprawdza się nawet nawet. Aż chciałoby się zrobić mu pokrzywkę. Natomiast staruszek Eastwood przechodzi sam siebie. Wyostrza każdy grymas, każde warknięcie pod nosem; gdyby był szczekającym kundlem, rzuciłbym w niego kamieniem; chwilę później bijąc piętami po pośladkach, uciekał do domu. Ze spodniami podciągniętymi pod żebra, z koszulą skrywającą niegdyś wysportowane ciało, kiedy paląc papierosa i przechadzając się w tą i we w tą, Walt gani sąsiada i wypytuje go o plany, o pracę, nie musi dodawać, że przeżył swoje. A scena, w której wali pięściami w kamerę (z takimi ujęciami mieliśmy do czynienia dwadzieścia lat temu), roztrzaskując szafki czy biorąc na muszkę jakąś głowę... to już nie te lata, panie Kowalski, ramiona zaczynają drętwieć, nogi słabnąć.
Mimo to Walt podejmuje się obrony swoich sąsiadów, odwdzięczają mu się z zawiązką i zapraszają do domu: na grilla, na piwko, na rozmówkę. Nie jest to jego nowe życie, nie pozbędzie się sekatora, którym obcina krzewy przy domu, ani całej zbrojowni narzędzi. Co najwyżej pożyczy je lub ofiaruje, demonstrując przy okazji jak się nimi posługiwać. Kowalski pamięta o swoim wieku (reżyser podkreśla to jego krwawym kaszlem), o tym, że przydałoby się, oprócz długów i zielonego Forda, zostawić coś na tym padole. Wśród Hmong, znajduje kogoś, kogo warto napomnieć, kto nie boi się jego groźnej miny posiwiałego psa. Kto potrafi rozgryźć gombrowiczowską gębę Walta, to jest samotnego, zapatrzonego we własne stopy prawdziwego mężczyzny, pod którym kryje się inny (w ramach ludzkiej przyzwoitości i zmienności) Walt.
Kowalski nie znosi swoich potomków, nie ufam im, jak nie ufa się swojej rodzinie, która chętnie, mimo płynącej w żyłach siły, skazałaby go na starość i zagarnęła schowane w puszce oszczędności; dobitnie pokazuje to scena urodzin, kiedy synowa wraz z synem próbują uzmysłowić mu, że "Tato!, tato jest ledwo żywy"; po chwili wychodzą zbesztani od pięt po czoło. Kiedy Thao zamierza zemścić się na skośnookiej bandzie cwaniaków, Walt zamyka go w mieszkaniu i sam, sam dla siebie, strzelając podług wzoru westernowych - oczywiście wtłoczonych w ramy zabawy - pojedynków i zachowując swoje zasady i aksjomaty, nie łamiąc przykazań i wreszcie, bo Korea nie pozwoliła mu na to, wreszcie oddaje się słusznej sprawie.
Kowalski dając szansę Thao, prowadząc go do fryzjera i ukazując mu moc prawdziwie męskiej rozmowy, wytykając mu wady, ma w sobie zapał i pewność. Nie zdaje mi się, żeby to był wyraz wyższości rasowej, za dużo w tych zdarzeniach przyjemności, a za mało udawania. To jedynie pomoc, głośne określenie doświadczenia człowieka, który z niejednym samochodem miał do czynienia, który wypił kilka cystern piwa, widział śmierć swojej żony, kolegów z Pierwszego Dywizjonu i własną - z uśmiechem na twarzy. Potrzeba pozostawienia po sobie nawet krótkotrwałej nieskończoności czy nostalgii lśniącego Gran Torino jest u Eastwooda równoważna z przekreśleniem spleenu ostatnich lat mojego życia, wrażeniem, że po coś tu byłem, po coś kosiłem trawę i choć mogłem, jak to jest zawsze, trochę więcej, to chyba, to chyba udawało mi się żyć i robić, co do mnie należało.

Gran Torino, reż. Clint Eastwood, scen. Nick Schenk, zdj. Tom Stern, muz. Kyle Eastwood. Australia, USA, 2008.


Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy