Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 41 (3/2009)

Bookmark and Share

LO, LO, LO

Maciej Topolski (2009-04-14)


Więcej fotek w galerii
Przypuśćmy, że taki jest zapis trzech NIE z Walca z Baszirem, który nie atakując ojczyzny ludowej, ani sąsiada Pawlaka, poruszył wór z myszami. Rozgrzebmy nieprzyjemne, zawołał. Reżyser przedsięwzięcia Ari Folman (ma zamiar ekranizować Kongres futurologiczny Lema) do postawienia współczesnego kina na głowie, wykorzystał najprostsze, znane od dawna i niezespolone dotąd metody. Nie musiał pisać książki, umieszczać dialogów w komiksowych dymkach, nie ślęczał w telewizyjnych archiwach (z jednym małym wyjątkiem), nie tworzył z pewną panią kostiumów typu Ludwik XIV, nie palił dekoracji Starożytnego Rzymu, ale, by nakręcić przełomowe, półtoragodzinne dzieło, musiał poświęcić siebie i cztery długie lata.
Aż tyle czasu na bajkę o libańsko-izraelskiej wojnie?!
Tak, panowie z Cannes nie przyznając nagrody produkcji Folmana potwierdzili - znamy się tyle na filmach, co pan Raczek na odgrywaniu ról serialowych. Niektórzy jękną, że Walc z Baszirem cierpi na brak obiektywizmu, że kipi subiektywizmem. Nie ma wątpliwości (jest bowiem kolażem gatunkowym - co istotne - w tym także autobiografią, w dodatku tylko z pierwszej osoby liczby pojedynczej) i dlatego, sięgając po oniryczność, sztuczki wyobraźni czy przeszłe zdarzenia, które dokument dotykał do tej pory mało przekonująco lub zaledwie słowem, wprowadził do stężałego świata filmów coś zupełnie nowego i świeżego. Coś, co spoiło "ekspresję faktu" i na ten przykład równie wyjątkowy Ghost in the Shell w dzieło oryginalne i przemyślane. Ale Izraelczyk z Hajfy nie stworzył kolejnej, z numerkiem miliard sto anime o fikcyjnym konflikcie czy czarodziejkach "Mamy krowie oczy". Zachował się jak podręcznikowy twórca filmów dokumentalnych: jeżdżąc od miasta do kraju, rozmawiał, nagrywał, dopiero później przenosił rozmowy, miejsca lub zdarzenia wyjęte z pamięci swojej i innych (otóż to!) na kartkę, trochę później na komputer i wreszcie na źrenice widzów.
Dla Walca z Baszirem wybrano pogranicze realizmu, ("Możesz rysować, ale nie filmować” - mówi w jednej scenie przyjaciel Folmana) pociągniętej grubą kreską kopii rzeczywistości, ale nie dosłownej, jak to widział w swoim rotoskopowym Przez ciemne zwierciadło Richard Linklater. Efekt? Wprost zdumiewający. Twórcy najwierniej trzymali się taśmy filmowej tylko w trakcie przenoszenia/przetwarzania wywiadów. Oddanie kasłania czy zerkania na boki bliżej ma do animacji niż do filtra nałożonego konkretnej chwili czy sytuacji. Ale gdybyśmy traktowali film Folmana jak animację, wyrządzilibyśmy mu olbrzymią krzywdę. Nie, nie i jeszcze raz nie! W barze, gdy rysunkowy Folman pije wódkę ze swoim przyjacielem, a ten opowiada mu o swoim śnie (cały film zanurzony jest na wysokość brzucha w urzekającej umowności), o dwudziestu sześciu psach, które wyszły z najpodlejszych cieni i cmentarzy, zatrzymały się pod jego oknem i tocząc pianę, zaczęły szczekać... Całe to zadymione miejsce, zachowanie bohaterów i zwierząt zrealizowano z odrobiną sztuczności ołówka. To nie wada, to charakter, to urok Walca...! Ten balans pomiędzy nawet nie animacją, tylko kreskówką a wiernością, raz po raz przełamuje się w różnych miejscach. Wspomniany przeze mnie kultowy Ghost in the Shell poraził mnie rozmachem i złożonością, zaś produkcja Folmana prezentując zupełnie inny żywioł, zachwyca nie szczegółowością czy niezaprzeczalnym artyzmem, ale - kto by przypuszczał - pomysłem na burzącą kanony technikę i oczywiście historię. Niektóre sekwencje trącą myszką (jak wejście w uliczkę pełną kobiet czy dwuwymiarowe rzędy drzew), bez problemu mógłby pociągnąć je pierwszy lepszy program graficzny, w tym i - przy niezłym talencie - Paint, co może oznaczać niski budżet, ale i swoisty urok tej, wydawałoby się skazanej na niszowość produkcji. Na tym nie koniec. Jest bowiem kilka ujęć, które pokazują nieco więcej. Wtedy Walc... zbliża się do współczesnej, nieco bardziej zaawansowanej animacji (przesadzę, jeśli wymienię Wall. E), której, dzięki nasyceniu pomniejszych efektów, trochę dalej od prostych a przemyślanych i wykonanych na przyzwoitym poziomie gierek we Flashu. Niejednokrotnie pojawiają się w tle prawdziwe zdjęcia: rodziny, latarni, wieży ciśnień, zabudowań nad morzem. Chcesz to zauważyć? Przenieś wzrok za, powiedziałem za żołnierzy na pierwszym planie. Odrębny temat stanowią spóźnione, odbiegające od uczciwości, nagminnie nieforemne ruchy postaci, w tym sztywne dłonie i mniejsze od głowy ciała, które mają jedno ważne zadanie - wyróżniać pojedyncze, mało istotne w każdym innym dokumencie, ale jakże teraz charme miny czy poruszenia. W kilku rozmowach, wydaje mi się, że tych, które nie zostały sfilmowane, widać to jakby wyraźniej (mianowicie te w holenderskiej willi, kiedy Folman pali z przyjacielem jointa).
Mnogość zastosowanych w Walcu z Baszirem technik przekracza trzykrotnie, ba, czterokrotnie moje CV. Okazuje się, że pozostał do opisania jakiś szczegół i po chwili wyłania się kolejny (a te płaskie tła, a tak widoczna, gdy pojawia się na ekranie więcej postaci, ograniczona ilość klatek animacji i ich przeważnie śmieszne zapętlenie?), kolejny i kolejny, bo jednak "Największym wrogiem człowieka jest uogólnienie".
Pamiętam jedno dzieło, które powołał do życia legendarny, bezkompromisowy Suda 51, psychodeliczną grę "Killer 7". Nie ukończyłem jej, przyznaję. Wyjąłem płytę z konsoli i postanowiłem do niej nie wracać. Pamiętam jeden film Millera i Rodrigueza, pierwszy w swojej kategorii Sin City. Czemu o nich wspominam? Oba dzieła mniej lub bardziej czerpią z komiksu. Walc z Baszirem nie naśladuje zeszytów, ani żadnych tam tankobonów, nie usadza mnie przed telewizorem i szumiącą przyjemnie konsolą, potrafi umiejętnie przenieść, nie korzystając z charakterystycznych środków wyrazu (choćby wspomnianych "dymków"), bez pozorów i w czystej rysunkowej formie, komiks na ekran. Nasuwa się pytanie: co bierze z kart Tytusa czy Persepolis? Przede wszystkim narratora, bez pobocznych linijek tekstu, po prostu: "Płynąłem, płynąłem, zaczęli strzelać.". Poza tym możliwość przemieszczania widza w rejony wspomnień, koszmarów, prawie-że-bohaterów i ich wątpliwości, czyli obrazowania niedostępnego dotąd filmowi dokumentalnemu. Chyba że za pomocą dóbr grafiki komputerowej. Dotyczy to także wyjaskrawienia, otoczenia danego wydarzenia mocniejszym akcentem niezwykłości, jak kroczący pośród świszczących kul reporter, przerażenia, traumy, jak historia fotografa, który widział wojnę przez obiektyw aparatu. Ale i prawdziwe eposowych oddaleń czy najazdów kamery, a nawet humorystycznych, okraszonych muzyką (widz znajdzie tutaj punkowy Public Image Limited, dyskotekowy beat, ale i rajski plum fortepianu) filmów typu "Make Tea Not War".
Otwiera się pole dla opowieści, karabinów i czołgów. Kolorowe pole usiane gruzami.
Historia, pomijając złożoność i geniusz wykonania Walca z Baszirem, nie należy do prostych, przyleciał, łatwych, poleciał. Reżyser, mając ledwie dwadzieścia lat, uczestniczył w wojnie w Libanie. Wtedy wydarzyła się też masakra w obozach Sabra i Shatila. To dwa historyczne ogniska filmu - masakra i wojna. Inne, ułożone z nimi w kształt trójkąta, dotyczy wspomnień Folmana i białych plam nałożonych na tamten okres i jego w nim udział. Zawiera pytanie o jego rolę w wydarzeniach z roku 1982, w czasie, gdy pozostało tyle niejasnych, kontrowersyjnych kwestii. Moich równie ważnych jak wasze.
Bakcylem całej opowieści jest załamana reminiscencja reżysera. Odtworzenie jej, rozwikłanie lub podważenie stanowi odważny cel; dowiedzieć się, jaką miałem w tym rolę, nie musi kończyć stwierdzenie: "OK, brałem. Dzięki za przypomnienie". Może wyjść na jaw, że jestem współwinny - jako że stałem biernie z boku - śmierci trzech tysięcy niewinnych ludzi. Folman pytając własne ja, kieruje też pytanie do tych, którzy byli w pobliżu i mogli temu zapobiec (Marek Edelman mówi: "Oczywiście, zabili go od razu, ale jakiś opór był" - tutaj nawet tego nie było): dziennikarzy, zwykłych ludzi, władz czy wojsk izraelskich, które nie zdając sobie sprawy, patrzyły jak Maronici wchodzą do obozu, zabijają rodziny, burzą domy. Giną setki osób i nikt nie wie, o co chodzi, mówią, że zabiją izraelskich terrorystów, a rozstrzeliwują dziewczynkę z kręconymi włosami. W tym samym czasie przyglądający się swoim dłoniom chłopczyk, osuwa się na podłogę.
Ktoś nagle wspomina zdjęcie z getta warszawskiego, okazuje się, że rodzice Folmana byli w Auschwitz... Walc z Baszirem zakreśla palcem widnokrąg historii. Wskazuje inne ludobójstwa.
Kto jest odpowiedzialny? Ty na pewno, ja byłem dziesięć metrów z tyłu, odwrócony plecami kopałem kamyk. Chłodna noc. Koty szukały czegoś w pobliskich śmietnikach. Bolał mnie kręgosłup. Tyle pamiętam. Skąd mogłem wiedzieć, że właśnie komuś podrzynali gardło, podpalali włosy? Skąd? Dlaczego nie powiedziałeś, że tam się coś dzieje...
Dotrzeć do szczegółu. Takie zadanie postawił sobie Folman. Jego rozmowy wychodzą z przyjaznej atmosfery (choć wielu nie chciało użyć swoich wizerunków, ani nawet głosów), jednak te scenerie: w Amsterdamie - śnieżna lub wiosenna; w domu przyjaciela prawnika - bawiących się dzieci; u innych - miejsce pracy ze zdjęciami najbliższych i brudnymi kubkami po kawie; albo klub sztuk walki przemieniają się w świat młodzieńczy, dudniący dyskoteką, zdawałoby się wolny. Po chwili wojna przecina go skalpelem, z doskonałą precyzją: marzenia idą na bok. Nie zostałem fizykiem, a wtedy... wtedy zabili go i przez jakiś czas dowodziłem - miałem wtedy coś koło dziewiętnastu lat - czołgiem. Ludzie rozmawiają o swoich przeżyciach, opowiadają, jak udało im się przeżyć. Ale to działo się tak dawno temu, tak dawno! Folman spisuje, przerabia, tworzy film i dokonuje terapii, wyrzuca z siebie nagromadzone migawki i zdjęcia z młodości. Słowem, wyplewia ze swojego ciała wojnę. Bez skutku. Historia przeobleka się w inne historie. Folman próbuje odnaleźć w nich siebie, dopasować swoją kostkę domina. Udaje się, ludzie z wolna doprowadzają go do prawdy. To nie daje wytchnienia.
Scena: miasto rozświetlone żółtymi racami, zdewastowane bloki, kilku nagich chłopców wyłania się z morza. Mimo że powraca kilkakrotnie, nie znajduje poparcia, nie pasuje do nikogo, możliwe że wcale się nie wydarzyła. Jakby istniała w umyśle twórcy i tylko tam wiodła swój świetlisty i piękny żywot. Teraz kolej na masakrę w obozach Sabra i Shatlia, czyli kwestię, którą pozostawiono - jeśli pominiemy wachlarz zdumień i przytłoczeń pod koniec Walca... - otwartą. Reżyser dociera do dwóch osób, dwóch oddzielnych obozów i postaw - znanego reportera i dowódcy. Pierwszy podjął działanie, ale ze swoim jeepem, kamerą i telefonem do kogoś, kto byłby w stanie pomóc, mógł tylko przybyć na miejsce i stwierdzić, że masakra się skończyła. Już po wszystkim. Wszedł do obozu i zobaczył ukryte pod zgliszczami dziecko. Miało lekko uchylone usta. Drugiemu trudno nie wierzyć, mimo że został "namalowany", że oddano każde jego nerwowe odchrząknięcie i szukanie odpowiednich słów na ścianach, nie wiedział, nie przychodziło mu do głowy, nikt z przełożonych nie dał rozkazu, nie poinformował: "Panowie, idźcie tam. Zabijają kobiety, dzieci i młodych mężczyzn...". Wywożono ludzi ciężarówkami, słyszeli strzały, widzieli przedziurawioną serią z karabinu rodzinę. Nie do pojęcia, będąc w najbliższym kręgu, będąc pośród ludzi, którzy chronili Maronitów, niemożliwe, żeby nikt nie połapał się w tej podstępnie zaplanowanej rzezi. Zakryto oczy, uszy, usta więcej jak trzem małpom.
Dlaczego cały epizod masakry z roku 1982 w Walcu z Baszirem pokrywa żółta barwa? Dlaczego scena wyłaniania się z morza okryta jest całunem żółtego blasku? Dlaczego kilka razy czerń nieba rozświetlają race? Ari Folman porównuje siebie do Nazistów: jest winny, winny, winny tego zdarzenia. Nie pamięta go jednak, bo czymże jest ta niepamięć? Obroną mózgu przed odpowiedzialnością za to, że z dachu budynku rozświetlał noc, wypuszczał w ciemność przyćmiewające panowanie księżyca i gwiazd, żółte, mające pomóc wojskom maronickim flary? Rakiety, które szybowały nad obóz i wskazywały: tam jest dziecko, tam ktoś się ukrywa? Reżyser Walca z Baszirem staje wobec płaczących matek i żon sam jeden. Niektóre kobiety mają na głowach białe chusty, inne czarne na znak rozpaczy i bezsilności. Ari Folman nie golił się od tygodnia, śmierdzi, trzyma karabin, dyszy. Chciał nakręcić film, a stworzył arcydzieło.

Walc z Baszirem, reż. Ari Folman, scen. Ari Folman, muz. Max Richter. Izrael, Francja, Niemcy, 2008.