Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 46 (6/2010)

Bookmark and Share

TRZEBA SIĘ ZALOGOWAĆ

Anna Dąbrowska, Ola Gulińska, Piotr Skrzypczak (2010-06-01)

Z Barbarą Wybacz spotkaliśmy się w deszczowe, trzeciomajowe popołudnie, w siedzibie Homo Faber na Krakowskim Przedmieściu, zresztą mieszczącej się dokładnie nad siedzibą Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża”, w których pracuje nasza rozmówczyni. Kiedy zza okna rozległy się dźwięki państwowych uroczystości, rozpoczęliśmy rozmowę.


Więcej fotek w galerii

Więcej fotek w galerii

Więcej fotek w galerii

Więcej fotek w galerii













Anna Dąbrowska: Poznałyśmy się w Radiu Lublin. Zostałyśmy zaproszone do rozmowy o feminizmie. Pamiętam, że z tej debaty wyszło, że jesteśmy wojującymi feministkami...

Cały czas czuję się włączona w ten nurt. Aczkowiek nie łączę się z żadną instytucją czy grupą. To nawet nie jest kwestia braku czasu. Kiedy w Lublinie tworzyła się Partia Kobiet, poszłam na jedno z pierwszych spotkań. Pełna poświęcenia, pobiegłam, choć miałam daleko. Pomyślałam „może trzeba”, może to właśnie ten czas, kiedy należy dorosnąć i wprowadzić idee w czyn. Wyszłam skonsternowana i w rezultacie bardzo rozczarowana. W jakiś sposób to rzutuje na mój pogląd odnośnie tej inicjatywy. Jeszcze nic się nie urodziło, a już były przepychanki, małe złośliwości, castingi. Kto powinien być pierwszy na liście? Czy przyjmujemy układ alfabetyczny, a może według weku, orientacji, a może zasług? Śledziłam jeszcze przez jakiś czas forum lubelskiej PK, ale tendencja była spadkowa. Uważam, że więcej pożytecznego mogę zdziałać na tym polu, uprawiając swój własny ogródek. Chyba solo lepiej mi wychodzi. Mniej nerwów.
Barbara Wybacz podczas debaty o cenzurze w sztuce.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii


Anna Dąbrowska: Pamiętam, że wtedy, na tej debacie uderzyło mnie to, co mówiła jedna z pań, że tak, feminizm jest ważny, ale tymi formami żeńskimi to jednak nie epatujmy, bo one są takie koślawe.

Może jest nieprzyzwyczajona. Patrzę na to z dystansem - ktoś może być tradycjonalistą językowym, może mu to przeszkadzać. Jeszcze z czasów studiów, brałam udział w konferencji na UMCSie „Męskość jako kategoria kulturowa”. Wtedy Agnieszka Dybek z „Dziennika Wschodniego” robiła ze mną wywiad. Zadzwoniła do mnie potem i powiedziała, że koledzy redakcyjni nie godzą się na to, aby napisać „kulturoznawczyni”. Dla nich to zakrwało na śmiech. Dziś zareagowałabym radykalnie, wtedy pozostałam z dylematem moralnym i kulturoznawcą przy nazwisku. Nie należę też do grupy lobbingującej formy żeńskie, nikogo szczególnie nie namawiam. Jedyna froma żeńska, która gładko się przyjmuje to „kierowczka” i najlepiej kierowniczka sklepu mięsnego. Najmniej fortunne.

Anna Dąbrowska: Jak patrzysz na Lublin, na podział ról? Chociażby w branży, w której się obracasz?

Mało patrzę, bo ciągle siedzę w pracy. Może czasami to dobrze. Jeśli patrzymy od strony wolności, równości myśli, to nie wygląda to najlepiej. Nie lubię narzekać. Tutaj siedzę, tutaj zarabiam pieniądze i płace podatki, więc na to się godzę, tak. Ale jest wiele rzeczy, które mnie bardzo irytują. I to nie tyle kwestie feministyczne, równościowe tylko oportunizm, który coraz bardziej się rozprzestrzenia. Skąd ludzie tak bardzo lubią się układać? Ten oportunizm coraz bardziej mnie otacza i coraz częściej widzę bezczelność wśród coraz młodszych ludzi. Skąd przychodzi im ta łatwość prześlizgiwania się pomiędzy ideami, a w zasadzie brakiem tych idei? Doceniam spryt, jakiś rodzaj przebiegłości. Mam nawet pewien rodzaj szacunku do tych ludzi, pod warunkiem, że robią to otwarcie, czy dla pieniędzy, kariery. Denerwuje mnie natomiast udawanie, chowanie się za wspólną ideą, a często z takimi ludźmi muszę współpracować i oni marnują mój czas. Po takich deklaracjach, za chwilę nikt nie będzie chciał ze mną pracować [śmiech], ale ja bardzo swój czas szanuję, bo mam go bliżej nieokreśloną ilość. Oczywiście przychylam się do teorii, że czas można bardzo elastycznie rozciągać, ale wolę go deformować na spotkania z ludźmi, którzy wiedzą czego chcą, nawet jeśli się z ich poglądami nie zgadzam, niż dla tych, którzy ciągle lawirują.
Od kiedy znowu pracuję w kulturze, coraz częściej dopada mnie przekonanie, że w tej pracy chodzi o jakieś „bywanie”. Ja w ogóle nigdzie nie bywam. Po pierwsze, często mi się nie udaje, bo coś robię u siebie w „Rozdrożach”, a po drugie, to trochę mi się nie chce. Ja tych wszystkich ludzi znam, lubię się z nimi spotykać, ale mam wrażenie, że sztuka staje się najmniej ważna. Dlatego, choć zabrzmi to nieładnie, wolę sobie pojechać do Warszawy, zobaczyć kilka wystaw, odbyć kilka spotkań, choćby ze względu na anonimowość.

Ola Gulińska: To cecha środowiska lubelskiego?


Nie. Myślę, że to jest cecha współczesności. Polska cecha? Raczej unikam tego rodzaju stereotypów. Nie po to zdecydowałam się studiować dyplomację kulturalną, żeby kontynuować narzekanie na to środowisko, na Polskę. Ale cenię sobie szczerość. O dziwo w dyplomacji ta szczerość jest jak najbardziej właściwa. I ona tam jest. Ludzie nie rozumieją subtelnej różnicy między umiejętnością odpowiedniego mówienia prawdy, a skrywaniem prawdy za frazesami.
Środowisko lubelskie jest małe i skupia się w centrum. Nie odczuwam na własnej skórze przepychanek czy manifestowania, że się jest stąd, a nie stamtąd. Mówiłam, rzadko bywam i może nie do końca wchodzę w te interakcje. Mam znajomości od czasów studiów, te najmocniejsze wiążą się z „Chatką Żaka”. Przez wiele, wiele lat byłam związana z tym miejscem i mam do niego duży sentyment. I mimo, że chyli się ku upadkowi... (pewnie jestem nieobiektywna, ale mówię to jako była specjalistka od nieruchomości) [śmiech]. Budynek się chyli ku upadkowi. Spotykam Piotrka Zieniuka i możemy sobie teraz tylko popatrzeć i powspominać.

Anna Dąbrowska: "Chatka Żaka" to przeszłość. Jak jest teraz?

Najwięcej pozytywnych emocji i energii miałam podczas organizowania 1 edycji Festiwalu Sztuki w Przestrzeni Publicznej Open City. To duże logistycznie przedsięwzięcie. Samoistnie zaanektowałam całą przestrzeń organizacyjną. Dobry kontakt z Urzędem Miasta, z różnymi wydziałami i instytucjami kultury spowodował, że wiele rzeczy udało się zrobić. Z policją też się można dogadać. Wszystko trzeba sobie wychodzić. Martwię się tylko o to, że współcześnie ludzie, którzy wchodzą w środowisko animatorów i menedżerów kultury, chcieliby troszeczkę inaczej, bez wysiłku. Mam wrażenie, że ciągle pokutuje komunistyczne myślenie. Skąd młodzi ludzie, którzy w ogóle nie pamiętają tamtych czasów, mają zakorzenione myślenie, że trzeba komuś coś dać, szepnąć, a nie można poprosić, zapytać, albo wypracować? Druga rzecz to, że jesteśmy środowiskiem rozczarowanym. Czytam na różnych forach, ubrane w piękne słowa rozczarowania. Potwierdza się, że polszczyzna jest bardzo bogata. Nie umiemy mówić o działaniu, o wspólnym szukaniu, dążeniu do celów, ale bardzo ładnie nam wychodzi narzekanie.

Anna Dąbrowska: Często jako Homo Faber pracujemy z młodymi ludźmi, którzy wszystko chcą mieć od razu. Usłyszawszy wcześniej o jednym czy drugim działaniu, są przeświadczeni, że akcje typu wagon.lublin.pl robi się w kilka dni. Jak się dowiadują, że przed wejściem do wagonu jest kilka mięsięcy żmudnej pracy po kilkanaście godzin, odpuszczają. Czy w swojej pracy zauważasz coś takiego?

Problem jest ze studentami. Mamy dosyć ludzi w Lublinie, którzy są kształceni w kierunku animowania środowiska artystycznego i kulturalnego. Od samego początku problemem jest to, że tych ludzi w ogóle się nie uczy, jak to się robi. Ani na animacji, ani na kulturoznawstwie nie zdobywa się wiedzy w praktyce, nie uczy się, że wszystko wymaga przygotowania i zachowania pewnego schematu organizacyjnego.
Przy okazji konkursu na kierownika „Chatki Żaka” miałam spotkania ze studentami, którzy działają w samorządzie studenckim. Padło pytanie, jak nowy kierownik „Chatki” widzi współpracę z samorządem i wsparcie przy pozyskiwaniu środków na realizację projektów. Uderzyło mnie wtedy jedno, że studenci bardzo chcą „coś” robić, ale nie mają pomysłu na to „coś”, więc trzeba im pomóc, czyli wymyślić za nich, zdobyć im pieniądze i pomóc zorganizować. Wydało mi się to dość absurdalne i dość radykalnie skończyłam wypowiedź mówiąc, że ani animatorzy kultury, ani menadżerowie nie są do tego, aby wymyślać studentom imprezy. Ale później przyszła refleksja, że oni po prostu nie mają pojęcia, jak powstaje pomysł i jak się go realizuje. Z drugiej strony mnie też nikt tego nie uczył… I mamy sytuację bez wyjścia.
Z tą chęcią też bywa różnie. Widać to wyraźnie, przy naborze wolontariuszy do realizowanych projektów. Od zgłoszenia chęci, do podjęcia zobowiązania jest długa droga, na którą niewielu się decyduje. Niestety rzadko ludzie umieją przyznać się, że rezygnują. Wygodniej jest nie odbierać telefonów.
Mam takie wspomnienie na czasie: pochody pierwszomajowe. Byłam wtedy dzieckiem. I naprawdę chciałam chodzić na te pochody, pamiętam to przyjemne uczucie. Bardzo mi się podobało. Moją specjalnością było robienie kwiatków z bibuły, które wymagały więcej kreatywności niż biało-czerowne flagi. Mój tata już w kwietniu szykował kijki, na których później wykonywałam kwiatki. Dla mnie to była radość, naprawdę chciałam, przygotowywałam się do tego i później szłam w tym pochodzie. Wracałam pełna satysfakcji. Później rodziła refleksja i postanowienie, że w następnym roku też wezmę udział, zrobię jeszcze ładniejsze kwiaty. W pewnym momencie pochody się skończyły, ale wspomnienie pozostało [śmiech].
Teraz wydaje mi się, że wszyscy chcieliby już tylko uczestniczyć. Młodzi są bardzo dobrze wtopieni w reaserch internetu: ten przegląd jest dobry, tu wchodzimy, tu się linkujemy. Nagle się jednak okazuje, że nie wystarczy się zalinkować, ale trzeba się zalogować, i budować społeczność. I to już wymaga zaangażowania, choćby wirtualnego, a przecież chcieliśmy tylko poprzeglądać. Nie ma interakcji.
Patrzę, jak odbierana jest sztuka interaktywna. Wielu artystów planuje wydarzenie artystyczne wpisując w jego strukturę widza-współuczestnika, tzw. (v)usera. I do galerii przychodzi grupa pięciu osób, które uczestniczą i grupka 20 osób, które się patrzą na tych idiotów.
Ludziom nie chce się ani uczestniczyć, ani pracować. Wiele osób zarzuca mi, że epatuję potrzebą pracy. To absolutnie nie z tych pochodów pierwszomajowych wynika [śmiech]. Jestem nauczona, że jak się czegoś nie wypracuje, to się tego nie będzie miało. Do tej kolei rzeczy jestem przywiązana. Ale ludziom się nie chce pracować, więc kombinują. Nie myślą, że można wypracować. Wiele razy nie wychodzi. Moja mama patrzy i mówi: ciągle ci coś dziecko nie wychodzi... Mówię: mamo, wychodzi tylko, że często bokiem [śmiech].
Kiedy startowałam w konkursie na kierownika „Chatki Żaka”, bardzo miłym doświadczeniem było dla mnie poparcie wielu ludzi ze środowiska i nie tylko. To miłe, że moja praca przynosi wymierne efekty, komuś się podoba, do czegoś się przydaje.

Anna Dąbrowska: W ramach cyklu „Koniec cenzury”, podczas spotkania z akademikami, profesor Harasimiuk powiedział, że wynik negatywny również jest wynikiem...

Bardzo ładne.

Piotr Skrzypczak: Przychodzą ludzie, którzy chcieliby osiągać cele łatwo, szybko, bez pracy. Żeby pozyskać jedną sensowną osobę, czasami trzeba odbyć dziesiątki spotkań, napisać setki maili. Co z tym zrobić? Olać tą sytuacje i robić swoje? Jest nas pięcioro, dziesięcioro, róbmy małe rzeczy, ale dobrze - nie otwierajmy się, nie prośmy, nie błagajmy?

Olać nie mogę. To jest moja praca, za to mi płacą. Kapuściński mówił, żeby napisać jedno własne zdanie, trzeba przeczytać tysiące cudzych. To syzyfowa praca. Może czasem ważniejsze są rozmowy. Może my nie wiemy o ich wynikach. Może tym, którzy odpadli, coś pozostanie w głowie.
W "Rozdrożach" opiekuję się stażystami. Trudno nazwać mnie opiekuńczą matką, bo brakuje mi czasu na pracę u podstaw, więc muszą się uczyć w praktyce. Wielu ludzi, wiele charakterów się przewija. Często są miłe zaskoczenia. Po osobach, po których bym się najmniej spodziewała, że kultura leży im na sercu, w praniu dostrzegam, że będą z nich ludzie. Nawet jeśli w tej tak zwanej kulturze nie zostaną, to z tego doświadczenia będą umieli wyciągnąć wnioski.
Często powtarzam, że robienie pierdół nie jest pozbawione sensu. Jeśli ktoś nie czuje oporu przed wieszaniem plakatów, to wiem, że w ważnych sprawach, tym bardziej się sprawdzi. Jeśli ktoś już czuje się pokrzywdzony wykonywaniem takich czynności, to wiem, że on już jest pan dyrektor.
I daj mu boże, żeby tym dyrektorem został. Tylko szkoda tych ludzi, którymi będzie zarządzał.
W czasie studiów zaczęłam wyjeżdżać do Włoch do pracy. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Umiem robić dobrą kawę, chociaż jej nie pijam. Wiele mnie to nauczyło. Pamiętam wyjazd, zaraz po obronie pracy magisterskiej, był najgorszy. Było mi bardzo ciężko z tytułem myć garnki. Rozumiem mechanizm, że ktoś kończy studia, jest dobrym studentem, był zaangażowany i nagle przychodzi do pracy i musi kserować. A jemu się wydawało, poniekąd słusznie, że praca w instytucji kultury to spotykanie artystów, uczestniczenie, tworzenie kultury. A tworzenie kultury również polega na tym, że trzeba coś skserować. Ale nie ma czasu na to, żeby się nad sobą rozczulać. Przetrwają tylko najsilniejsze jednostki. Trochę się porozczulałam w tych Włoszech, ale też podjęłam ważną decyzję: wróciłam do Polski i we wrześniu poszłam do pośredniaka, a później pracy do biura nieruchomości.

Piotr Skrzypczak: Jesteś z Lublina, szkołę skończyłaś w Lublinie, znów jestes w Lublinie i mocno się z miastem związałaś. W którym momencie zapadła decyzja? Zawsze byłaś pewna, że tu zostaniesz?

Nie wiem, czy Lublin to jest miejsce, w którym chcę zostać. Ja w nim jestem. Podjęłam wyzwanie. Bardzo celowe działanie. Chcę tutaj pracować. Miałam możliwość wyjechania, lepszych zarobków, dania sobie lepszego początku. Ale zaczęłam od biura nieruchomości. Dla mnie te trzy lata w nieruchomościach były i są nieocenionym doświadczeniem. Mam „pojęcie”. Znajomość miasta, znajomość pewnych mechanizmów funkcjonowania pozwala mi na to, że ogarniam tę przestrzeń. Bardzo dziękuję Teresie Reszko, bo nauczyła mnie wielu rzeczy. Jest kobietą na miarę współczesności.
A Lublin? On jest teraz. Kursuję między Lublinem a Warszawą. Warszawę zresztą bardzo lubię, choć to niepopularna opina. Dobrze się tam czuję, jest metro, szybko się poruszam, płace tyle samo za bilet co tutaj. Więc nie wiem, czy za chwilę to Warszawa nie będzie moim miejscem. Jest wiele miejsc, w których mogłabym być. Nie czuję się związana z Lublinem jakąś wyimaginowaną pępowiną, nie czuję, że coś tutaj muszę. Dość łatwo wyobrażam sobie alternatywne, równie ciekawe przestrzenie do bycia. Chyba po prostu nie przywiązuję się do miejsc. Już bardziej do ludzi. Na pewno do idei, które w danym miejscu mają swój rodowód. Ale to ważne w moim życiorysie, z dziada pradziada jestem lublinianką. I choćby z tego powodu chcę dla Lublina jak najlepiej. I nie chodzi mi o działalność charytatywną, żadne dawanie „co łaska”, bo to miasto ma swój potencjał. Ale brak mu dobrych ambasadorów i adwokatów. Jeśli sami na zewnątrz kolportujemy negatywne myślenie o Lublinie, to jak to miasto ma się obronić? Murami się nie obroni!
Tak więc: teraz jestem tutaj i chcę robić to, co robię, jak najlepiej. Na miarę swoich możliwości. A jeśli miasto zechce mnie na dłużej? - czemu nie. Bo to miasto też musi mnie chcieć. Jeśli otworzy dla mnie swoje podwoje, jeśli nie będzie podcinało skrzydełek? Jak wyzwanie podjęłam, ale sentymentów nie przewiduję.

Piotr Skrzypczak: O kim myślisz mówiąc „miasto”? O urzędnikach?

Myślę o pewnej sytuacji. Oczywiście sytuacje stwarzają ludzie. Ja chcę ofiarować konkretny pomysł, rzetelną pracę, ale jeśli ktoś nie będzie chciał korzystać z mojej wiedzy, to mogę ją wykorzystać gdzieś indziej. Nie mam zamiaru brać udziału w wyimaginowanym plebiscycie. Prawdopodobnie można mi zarzucić brak lokalnego patriotyzmu. To nieprawda. Ja tylko ten patriotyzm postrzegam jako pewną umowę społeczną. Umawiamy się, że z wielkim zapałem i przyjemnością podaruję swoją wiedzę, doświadczenie, ale w ramach partnerskiej wymiany.

Ola Gulińska: Jak oceniasz to, co dzieje się wokół starania się Lublina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury? To, jak się mówi o Lublinie, o kulturze w Lublinie?

Więcej pozytywów zauważam, kiedy wyjeżdżam z Lublina. Na dyplomacji spotykam ludzi z Wrocławia, Krakowa, Warszawy. Oni o Lublinie słyszą, wiedzą, że jest, wiedzą gdzie. Widzą, że dzieje się tu coś fajnego.
Na miejscu jest z tym gorzej. Jak mówiłam, nie lubię sentymentów, a tu ciągle jakieś sentymenty. Jako zwolenniczka rządów silnej ręki, mówię, że demokracja nie zawsze się sprawdza. W wypadku takich inicjatyw jak kandydatura do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury, nie ma czasu na konsultacje i referenda. Jeśli do tej pory nie udało się skonsolidować środowiska i zaskarbić sympatii mieszkańców, to nawet w przypadku wygranej, będzie to jedynie triumf partykularnych interesów wąskiej grupy.
Czasu na zmianę toru, którym podążamy w tym wyścigu, już nie mamy. Stąd rodzą się pytania i wątpliwości. A na pewno nie pomagamy sobie, jeśli nawzajem się oskarżamy. Brak pewności nie wynika z tego, że ESK zajmują się nieodpowiednie osoby, a urzędnicy nie odróżniają kultury wysokiej od niskiej. To zwyczajna trema, która mam jedynie nadzieję, zmobilizuje nas na ostatniej prostej, do wytrwałej walki o tytuł, który nam się należy i który bardzo by nam się przydał. Inną sprawą są te czynniki zewnętrzne, na które nie mamy wpływu. Choćby powiązanie tej inicjatywy z działaniami politycznymi. Pamiętajmy, że politycy chcą być wybrani na następną kadencję, więc będą mówić głównie to, co chcą usłyszeć mieszkańcy. A mieszkańcowi, który jadąc dziurawą drogą do domu, gubi silnik, trudno zaszczepić ideę Europejskiej Stolicy Kultury, bo on tej Europy nie czuje, ani na co dzień, ani od święta. I ja mu się nie dziwię. Jestem w stanie nawet wykazać się empatią. Na czym więc polega sztuka? - Wiadomo, że dziur szybko nie załatamy, ani nie posprzątamy. Oświetlenie nie zawsze będzie dobrze funkcjonowało, nie mówiąc o komunikacji miejskiej. Ale trzeba ludziom pokazać, zafiksować ich na tym, że może przez tę Stolicę Kultury szybciej będą te dziury zalepione, bo przyjdzie kapitał. Ciągle za mało podkreśla się ekonomiczne walory tego tytułu.
Ciągle jest we mnie obawa, że nie będziemy umieli wykorzystać tej szansy. Niby jest u nas specjalna strefa ekonomiczna, ale wciąż czyta się artykuły, o tym że kolejna firma rezygnuje z Lublina, i ucieka, byle bliżej zachodu. Z czego to wynika? Ciągle z tego, że mamy kiepskie drogi, kiepski dojazd, takie błędne koło. Okazuje się, że amortyzacja środków transportu nie będzie się kalkulowała. Aprzecież jest tak ogromny eksport na Wschód. Pod tym względem Lublin jest jak najbardziej na miejscu. Nie przekonują mnie, ani ekonomiczne, ani socjologiczne analizy tej sytuacji. Żadne nie są w stanie postawić pełnej diagnozy. Powrócę do tego, o czym mówiłam wcześniej. Jeśli młodzi ludzie są zarażani tym, że zawsze trzeba coś załatwiać, bo inaczej się nie da, to oni załatwiają. Zamiast proponować, rozmawiać, negocjować. Czasami nawet kosztem tego, że się nie zostanie wybranym na następną kadencję. Jednak skutki śmiałych decyzji, zawsze gruntują status tego, kto dokonał odważnego wyboru. Dużo silniej niż płynne idee. Może sytuacja ekonomiczna powoduje, że ludzie nie chcą podejmować takich ważnych, długotrwałych inwestycji, które mogą kosztować w danym momencie spadek poparcia?
Wrócę do moich sentymentalnych nieruchomości. Ja naprawdę widziałam, jak to funkcjonuje. Mamy problem, żeby zatrzymać kapitał. Może nam wcale nie jest potrzebna Europejska Stolica Kultury. Gdybyśmy mieli kapitał, to ta europejskość i kultura, byłyby takim pożądanym produktem ubocznym... Ludzie mając stabilną pracę, nadzieje, że ich zarobki będą powoli, ale sukcesywnie rosły, zaczeliby wychodzić na koncerty, do kina. Jeśli bilet kosztuje 20 czy 25 złotych, to ciężko rodzinie pójść do kina i skorzystać z kultury. Nie dziwię się, ale jak się idzie Lubartowską, jedną z najbiedniejszych ulic, to we wszystkich oknach są anteny satelitarne. Dla tych ludzi to jedyna forma rozrywki, spędzania wolnego czasu. Płacą siedemdziesiąt czy sto złotych, ale mają taki ogląd na świat, że już nie muszą wychodzić na ulicę, do kina, teatru. To są bardzo proste i oczywiste rzeczy. Niezaspokojone potrzeby z najniższych poziomów piramidy szczęścia ludzkiego powodują, że nikt nie chce korzystać z tych wyższych. Są tacy, którzy żyją tylko sztuką, ale tych jest zdecydowana mniejszość.

Piotr Skrzypczak: Czy jest zatem wizja w staraniach o tytuł ESK?

Jest duża nadzieja [śmiech]. Chciałabym, żeby ona się przełożyła na wizję. Zaraz moi koledzy, którzy bezpośrednio biorą w tym udział, troszeczkę się obruszą, ale chciałabym, żeby ta wizja wreszcie wyklarowała się, nawet jeśli będzie błędna. To jest ponoszenie odpowiedzialności. Ponieśmy odpowiedzialność - weźmy jakąś wizję. Wybierzmy jedną. Nie osądzajmy się od razu i nie rozpatrujmy tego w kategoriach porażek czy sukcesów... To polega na umiejętności podejmowania decyzji. Dobry polityk, których w Polsce jest niewielu, nie wiem czy tacy w ogóle istnieją, umie podejmować decyzje. Tak jak dobry przedsiębiorca i jak dobry gospodarz miasta. Trzeba umieć rządzić, rozpisać działania. Ale jeśli się je rozpisuje tylko na cztery lata, to nawet ekonomiści powiedzą, że to jest za krótki okres, żeby cokolwiek można było zrobić tak od początku do końca.

Anna Dąbrowska: Wydaje mi się, że nie ma wciąż w głowach ludzi połączenia, że Stolica Kultury to też kapitał. Dla większości kapitał kojarzy się z handlem, wymianą towarów, a kultura nie jest w ogóle postrzegana w kategoriach towaru, który można w ten sposób wykorzystywać. Z tego wynika, że ludzie mają poczucie, że to nie jest dla nich - oni tego nie dotykają, nie chodzą, nie bywają. Z drugiej strony mam wrażenie, że odbiór społeczny jest taki, że to wszystko jest tylko dla wąskiej grupy ludzi. Staramy się o coś tylko dla nas, że to jest tylko nasz interes.

Ja też się tego boję. Nie dziwie się ludziom, bo sama się nad tym zastanawiam. Czy jeśli dostaniemy tytuł, to coś zmieni się w świadomości? Czy zmieni się tylko to, że będziemy sobie dopisywać na wizytówkach, w swoich cv, że uczestniczyliśmy w tym procesie, w tym sukcesie. I też boję się, że skończy się na tym, że będzie to tylko dla wąskiego grona. To nie jest obawa, która nie ma uzasadnienia. To widać szerzej na gruncie ogólnopolskim. Na etapie prac przygotowań, ludzie mówią „to nie moja sprawa”. Jak się uda, to nagle okazuje się, że jest to sprawa wszystkich. Jak się nie uda, to najlepiej poprzesuwać na szachownicy dane osoby. Ci którzy mają dobrze, zawsze będą mieli dobrze.

Anna Dąbrowska: Zauważyłaś, że obecnie nie ma problemu ze znalezieniem informacji, co ciekawego dzieje się w mieście. Problemem okazuje się założenie butów i wyjście.
Często spotykam kogoś na ulicy i słyszę, że u nas było świetne spotkanie. Kiedy pytam, dlaczego nie przyszła/przyszedł, pada: o, jakoś tak...


Tak, jest to problem. Czasami też utożsamiam się z ludźmi, którzy mają problem z wyjściem gdzieś. Mam tak mało czasu dla siebie, że wolę zostać w domu i poczytać książkę. Tylko ja wiem, jaki mam powód ku temu. Na przykład chcę spędzić czas z moją rodziną, z którą widuję się incydentalnie. Nie uważam, że marnuję czas. Umiem się do tego przyznać, że wybieram zostanie w domu. Rozumiem, do czego dążysz. Po drodze są puby, a tam są duże telewizory. Rozumiem, że ktoś lubi oglądać mecze. Nie mam nic przeciwko temu, tylko nie chciałabym być w czasie rozgrywek bombardowana tymi meczami, kiedy akurat mam ochotę na inny repertuar.

Piotr Skrzypczak: W wakacje będziesz.

Tak, w wakacje będę.
Jest problem, żeby wyjść. U nas nie ma kultury wychodzenia. Jest jeszcze inny aspekt, oprócz tego, że ludziom się nie chce. Żeby gdzieś wyjść, trzeba będzie wydać pieniądze. To po części jest prawdą, bo trzeba pojechać do miasta (w jedną stronę kupić bilet, wracając wydać na taksówkę). Nawet jeśli pójdziemy na bezpłatny koncert, to później z przyjaciółmi będziemy chcieli pójść na piwo, a nas na to piwo nie stać. Chciałabym wierzyć, że jest to tylko ta bariera przed wychodzeniem gdzieś, bo jeśli to jest tak, to ona jest już zdiagnozowana i można ją zacząć umiejętnie eliminować. Gorzej, jeśli ten problem leży w pewnym zakorzenionym poczuciu, że „to bez sensu”, albo „może bym poszedł”, ale nie idę, a potem żałuję, że nie byłem. Albo robiłem coś innego, na przykład przerzucałem kanały.
Czasami nas nie stać na wychodzenie, bo nie umiemy przeznaczyć pieniędzy na coś tak ulotnego jak kultura. O wiele łatwiej pójść coś kupić, na przykład jakiegoś ciucha... To są wybory. Wydać 5 zł na piwo, czy pokaz edukacyjny filmu w Bajce…

Anna Dąbrowska: Jest jeszcze jedna bariera. Idziemy na koncert, a tam spotykamy ludzi „z tej kultury”, których nie znamy, których się boimy, jest nam wstyd wejść. W HF organizujemy spacery po lubelskich instytucjach kultury właśnie po to, żeby wejść, poznać, ośmielić, odczarować miejsce. Pokazać, że nie trzeba się go bać...

...i że nie trzeba się specjalnie ubrać [śmiech]. Ja się nie dziwię. To widać. Nawet ja to obserwuję. Ludzie czują się źle w takich miejscach, bo nikogo nie znają. Przychodzą, a tam grupa dwudziestu osób, które tak świetnie się znają, tak głośno się witają, tak głośno wymieniają doświadczenia. Ludzie, którzy chcieliby faktycznie zobaczyć zdjęcia czy obrazy w galerii, nie zobaczą ich, bo tamci anektują przestrzeń. Nie powiedzą, żeby się odsunęli, bo jest im głupio. Nie znają kodu, nie rozumieją go. I sztuka dalej jest dla wąskich grup. To duża praca, którą powinniśmy wykonać - nie chodzi o to, żebyśmy my bywali, tylko o to, żeby coraz więcej innych osób bywało, i nie o to, żeby włączać jednostki do tego grona i żeby stawały się częścią środowiska. Środowisko zawsze będzie, to jest koloryt, ma swoje miejsce, rządzi się swoimi prawami. Jest trochę jak loże masońskie - nie wszyscy mogą mieć do niego dostęp.
Jak już coś robimy i bierzemy miejskie pieniądze z kultury, z Unii, to nie róbmy tego dla siebie. Możemy sobie założyć jakiś klub, gdzie będziemy robić rzeczy dla siebie. Jak to robimy dla innych, to, podobnie jak politycy, ludzie kultury powinni mieć poczucie obowiązku wobec społeczeństwa. Nawet jeśli to brzmi śmiesznie i górnolotnie, to ci ludzie w jakiś sposób nas wybrali. Wykształciliśmy się na uczelni utrzymywanej z podatków, mieliśmy staż z publicznych pieniędzy, pracujemy w administracji. Nie dziwię się, że ludzie się buntują. Takie dysproporcje odczuwa się boleśnie. I dlatego czuję się zobowiązana. W żadnej innej pracy nie czułam się tak zobowiązana, bo jak coś dobrze zdobiłam, to dostawałam prowizję. Tu jest inna przekładalność idei i efektów pracy. Efekt będzie wtedy, kiedy zobaczę nowe twarze, które będą przychodzić na kulturalne wydarzenia i będą z nich czerpać „pełną gębą”; które zobaczą, że w Lublinie coś dobrego się dzieje, że warto gdzieś pójść, nie tylko do pubów, że człowiek może gdzieś wstąpić, a nawet jeśli więcej tam nie przyjdzie, to będzie miał dobre wrażenie z tego miejsca. Szkoda, że tej misji nie wszyscy sobie uświadamiają, albo po prostu nie chcą się do niej włączyć. Wtedy są jak politycy, co tylko dbają o swoje diety. Jak się jest przedsiębiorcą, któremu się dobrze powodzi, to się płaci większe podatki - oddaje i powoduje rozwój. A co jest z naszym kapitałem? Kaptał intelektualny, który musimy mnożyć. Jeśli się go nie mnoży, jeśli się go zachowuje dla siebie, jeśli się jest tylko w siebie zapatrzonym, to się tylko szybciej zmarszczki robią [śmiech].

Ola Gulińska: Jak mówisz o włączaniu ludzi w działania artystyczne, to przychodzi mi na myśl Open City. Z drugiej strony, jak dzieje się coś na ulicy, to ludzie patrzą, ale boją się podejść. Czy masz marzenie sprowadzenia artysty, który ma wyjątkowo dobry kontakt z ludźmi, taki, żeby nawet tych bojących się zmusił do podejścia, do interakcji? Jeśli nie, to czy masz plany rozszerzenia Open City na działania bardziej z zakresu animacji ulicznej, czegoś co byłoby prostsze w odbiorze? Czego ludzie by się tak bardzo nie bali, bo byłoby to tylko pogranicze sztuki?

Festiwal Open City, przybiera formułę autorskiej wizji kuratora. W ubiegłym roku była to realizacja wizji Waldemara Tatarczuka. Gwiazdy, artyści, których zaprosił, to bardzo cenione nazwiska. I dobrze, bo to trzeba było również pokazać. Wydarzenia miały charakter bardziej statyczny, były pewnymi obiektami sztuki aktualnej. Komentarzami dla przestrzeni. Były otwarte warsztaty z Januszem Bałdygą. Była też akcja tureckiej artystki Nezaket Ekici, na pl. Litewskim, która spontanicznie włączyła w działanie odbiorców. A nie był to odbiorca, którego zakładaliśmy - mieli być wolontariusze, był casting, a okazało się, że pozytywne wibracje zaangażowały przechodniów, głównie dzieci, ich babcie. Fajnie, jak nas sztuka umie zaskoczyć.
W tym roku kuratorem festiwalu jest Krzysztof Żwirblis, który od wielu lat związany jest z Akademią Ruchu, grupą artystyczną, która animuje przestrzeń, wchodzi w interakcje. Siłą rzeczy, na tegorocznym festiwalu będą przeważali artyści z projektami interaktywnymi, które innymi środkami będą wchodziły w tkankę miasta.
Pytasz, jakie są moje prywatne marzenia związane z Open City? - Osobiście chciałabym, żeby przyjechał Banksy i coś namalował [śmiech]. Nikt go nie zaprosił, a on przyjechał.
W tym roku podczas Open City będzie więcej chwilowych akcji/atrakcji, głównie podczas otwarcia, 18 czerwca. W większości będą to akcje artystyczne, wydarzenia uliczne, sztuka environment. Myślę, że wychodzenie sztuki do ludzi zacznie się spełniać. Zobaczymy, jak lublinianie będą reagować.
W 2009 roku mieliśmy całomiesięczną interakcę z dziełem Janusza Bałdygi na deptaku, bo codzienne było niszczone [śmiech]. Nie wiem, czy to zależało od delikatności czy tego, że jak coś jest okrągłe, to trzeba to turlać. Chciałabym, żeby było jak najwięcej takich dzieł, jak Vlodka Kaufmana - ławka „Ecotheatre” przy jednym z drzew. Kiedy pokazuję katalog znajomym z Polski, to jest to ta realizacja, która bardzo zwraca ich uwagę. Sprawdziła się znakomicie. Nikt się nie spodziewał, że taki przekrój społeczny może siedzieć na jednej ławce. Co ciekawe nikt jej nie zniszczył. Widać, że miała dobrego ducha. Miasto mogło by porozmawiać z Vladko, żeby udostępnił prawa - może takie ławki byłyby lepsze? Może bez sensu jest, że odwracamy się plecami czy inną częścią ciała do drzew? Może powinniśmy się ku drzewom troszeczkę zwracać.

Piotr Skrzypczak: Cała masa rzeczy mogłaby zostać.

Pewnie. W tamtym roku została „rzeka hyzopu” Teresy Murak. Również po tegorocznej edycji pozostanie jedna z realizacji. Pamiętam, jak parę lat temu był problem z rzeźbą „Eros bandato” Igora Mitoraja w Krakowie. Społeczeństwo krakowskie jej nie chciało. A w Paryżu stoją rzeżby Mitoraja od wielu lat. Coś pękło. To także kwestia tego, w jaki sposób przekazuje się informację, jak się umie przekonać do niecodziennej idei. Jak buduje się historię danej rzeczy. Trzeba wejść w duszę mieszkańca, jeśli coś ma być częścią jego miasta, jego przestrzeni, częścią tego czym on jest, to on musi to rozumieć. Trzeba umieć to wytłumaczyć. To przekłada się na inne dziedziny życia. To takie proste, ale ta prostota czasami umyka, bo na przykład pojawiają się interesy.

Piotr Skrzypczak: To jak jest ze sztuką w przestrzeni Lublina? Jest?


Nie.

Piotr Skrzypczak: Chciałbym móc tak sformułować pytanie: Podaj dziesięć miejsc, w przestrzeni publicznej, do których prowadzisz znajomych z zagranicy.

[śmiech] Nasza przestrzeń publiczna zaanektowana jest przez bogoojczyźnianą martyrologię. Jak stawiamy pomniki, to tylko tym wydarzeniom, które pogłębiły nasz kraj w rozpaczy. Niestety ciągle ten nurt pokutuje. My, w przeciwieństwie do, na przykład, Czechów, nie wyrośliśmy jeszcze z zapatrzenia na to, czy ktoś nie poczuje się urażony, czy komuś to nie przeszkadza, czy jakaś grupa Piłsudczyków uważa, że w tym miejscu powinien być pomnik, a nie w tamtym, czy czyjś dziadek tu nie zginął... Wciąż mamy ten problem. To wynika również z układów politycznych. Czechy w przeciwieństwie do Polski, nie są krajem wyznaniowym. Bo uważam, że Polska jest krajem wyznaniowym. Nikt nie pytał w referendum Polaków, czy tego chcą czy nie. To wynikło z historii. I ja tej tradycji nie odrzucam i tego, co Kościół zrobił dla kultury i dla rozwoju kraju. Kościół jednak ciągle uczestniczy, jest kolejną władzą w naszym państwie. Przez to brak nam równowagi. Mnie to strasznie mierzi, nie potrafię i nie chcę się z tym pogodzić.
Wystawienie sztuki w przestrzeni publicznej polega też na tym, że artyście trzeba zapłacić za prawa autorskie, za wykonanie dzieła. A tu nagle pojawiają się głosy, że wydawane są pieniądze na bzdury, na coś, bez czego przecież można żyć: nie ma bez tego miasta? No przecież jest Lublin. Tak samo w nim żyjemy. Na dobrą sprawę wiele osób nie wie, jakby to było, gdyby była ta rzeźba. A dzieci w szkole nie mają szklanki mleka... Łatwo przeliczyć gażę artysty na bułki i okaże się, że faktycznie, nie jest to asortyment pierwszej potrzeby. I wtedy się rezygnuje. A szkoda. Ludzie, kiedy są w ładnych miejscach, to się troszeczkę lepiej zachowują, ładniej mówią. Jak przez trzy czwarte roku pada deszcz i jest brzydko, to dobrze, żeby coś kolorowego się pojawiło. Tylko znowu - za chwilę pojawi się całe konsylium ludzi, którzy będą mówić: czy ten artysta nie był TW, a tamten ma teczkę w IPN’ie? A czy ten jest godny bruku lubelskiego? Jeszcze długa droga przed nami. Musi przyjąć się zwyczaj. No ale mamy tombeau z koniem i wodzem, mamy obeliskofallusy, mamy pięknego i dorodnego lwa. I to się na tym poziomie zatrzymuje, a przydałaby się rzecz, która by kontrastowała.

Piotr Skrzypczak: Teraz poważnie. Czy jesteś w stanie wymienić jedną rzecz - współczesną sztukę w przestrzeni publicznej?

Chyba nie ma czegoś takiego, albo przynajmniej w tym momencie nie przychodzi mi to do głowy. Moja siostra mieszka na LSM-ie, na osiedlu Konopnickiej, gdzie są metalowe rzeźby studentów Wydziału Artystycznego. Bardzo lubię przechodzić przez ten skwerek. Ostatnio zostały oczyszczone. Jest też przestrzeń osiedla Słowackiego projektu Oskara Hansena. Ostatnio są podejmowane próbyt reaktywowania jeśli nie przestrzeni to idei, głównie dzięki takim ludziom jak Zbyszek Sobczuk. Syzyfowa praca. Wybuchła wielka afera, gazety rozpisywały się na temat samowoli budowlanych w obrębie nansenowskich pawilonów. Ostatecznie zostały dobudowane i mają się dobrze. Przez chwilę podnosi się larum, ale emocje szybko opadają, a idee odchodzą w zapomnienie. Jest też trochę tak, że nie lublimy w swoim otoczeniu rzeczy nowych, bo się ich boimy. Ci, którzy wydają decyzje, też się ich boją.
Dwa tygodnie temu na placu przed dawną Galerią Centrum pojawił się srebrny blaszak. Przechodzę i mówię: wow, ciekawe co to będzie! Spodobało mi się, bo lubię takie dziwne rzeczy, nawet jeśli to jest tandetne. Troszkę tandety jest potrzebne w życiu. Następnego dnia włączam komputer i czytam protesty na forum jednej z gazet lokalnych. Więc pytam: to lepsza jest ta czerwona budka, która tam stoi? To g…, które stoi na tym placu?

Piotr Skrzypczak: Ale to nie jest sztuka.

Ale sztuka często też tak wygląda. Tu nawet nie do końca wiedzieli, co to jest, a już były protesty. Niezależnie od tego, jaka była na to odpowiedź. Dziwi mnie, że to ludziom przeszkadza, bardzo dziwi.

Piotr Skrzypczak: Myślę, że gdyby to była sztuka, to „Gazeta Wyborcza” by tak nie protestowała.

Nie rozumiem tych protestów, przecież to odciąga wzrok od tego obrzydliwego budynku z tyłu. Zresztą obok znajduje się rzeczona fastfoodowa, czerwona budka. Tam jest w około wiele innych bardzo brzydkich rzeczy. Może to kwestia przyzwyczajenia.
Pamiętam, jak przez wiele lat zaraz za Bramą Krakowską, tam gdzie jest sklep z rowerami, wisiała taka obrzydliwa płachta, bardzo już zniszczona wskutek czynności atmosferycznych. I ta obrzydliwa szmata wisiała na elewacji zabytkowej kamienicy przez parę lat. W zeszłym roku starałam się uzyskać pozwolenie na wykonanie jednej czasowej instalacji, która nie ingerowałaby w sposób drastyczny w wygląd budynku. Odmówiono mi, bo psułaby widok. Wszystkie inne rzeczy, które tam wisiały, widoku nie psuły - paskudne szyldy, idiotyczne reklamy - ale nie sztuka. Nie ma dbałości o przestrzeń miasta. Wydaje się mnóstwo pozwoleń, zakazów, nakazów, ale wystarczy coś wydreptać, „załatwić” albo przeczekać i wszystko się przyjmie. Świetnym przykładem jest kamienica przy Krakowskim 68. Na dole przez wiele lat były frytki [Bar Smaczek - red.], śmierdziało spalonym tłuszczem. Nie wiem, czy pamiętacie, protesty, kiedy zabudowano przejście? Jest zwężony chodnik, który utrudnia ruch pieszych, zostały złamane przepisy budowlane. Mimo to zostało zabudowane i trwa. Z tego można wysnuć bardzo smutny wniosek: nie pytaj się tylko rób. To się później przyjmie, przez zasiedzenie/zastanie. Podobną sytuację mieliśmy z pomnikiem Piłsudskiego. Został zalegalizowany nie dlatego, że zmieniło się prawo, tylko dlatego, że już tam stał. Więc może warto na nielegalu postawić jakąś rzeźbę? Tylko kto za nią zapłaci? Może środowisko kulturalne powinno zrobić zrzutkę?

Piotr Skrzypczak: Oj, to by się zaczęły dyskusję, jaką rzeźbę i kto ma ją zrobić. To jedna osoba powinna się „zrzucić”...

To trzeba zapukać na Plac Po Farze, po prośbie [śmiech].  [Chodzi o dom Janusza Palikota, który stoi przy Placu - dop. red.].

Piotr Skrzypczak: A czy jest jakiś budynek, jakaś architektura, przy której radziłabyś przyjezdnym znajomym zrobić sobie zdjęcie?

Bardzo lubię projekty Bolesława Stelmacha. Najbardziej budynek Telekomunikacji. Pamiętam zdjęcia, który robił mój kolega, wtedy całe otoczenie budynku było uporządkowane. W tym projekcie zostały zachowane zasady zen, które są mi bliskie. Z drugiej strony miasta mamy centrum Zana, gdzie wszystkie budynki wyrastają tak blisko ulicy, że niemożliwe staje się dostrzeżenie ich walorów estetycznych, nawet jeśli takowe posiadają. Bardzo lubię spiralę przy Bibliotece Łopacińskiego - to jest ta część traktu komunikacyjnego, która prowadzi w dół do garaży. Jest więc kilka takich rzeczy w Lublinie, które warto pokazać, ale wciąż odczuwam niedosyt.

Piotr Skrzypczak: Ale czy to są budynki, które wyróżniają Lublin?

No tak, one się wyróżniają na tle tych, które stoją obok, ale czy wyróżniają Lublin? Nie, chyba nie. Nie ma takich budynków. Pamiętam pierwotny projekt jednej z plomb na ul. Narutowicza. Był naprawdę interesujący, ale nie dostał akceptacji. Miało być świetnie, a wyszło jak zwykle.
Architektura jest tą dziedziną sztuki, z którą bezpośrednio stykamy się na co dzień. Można wiele nią zdziałać, jest bardzo polityczna. Pewnie niejedne wybory można by nią wygrać, ale jakoś nikt o tym nie myśli. Zresztą - jest w Lublinie wiele zabytkowych, pięknych budynków, które zasługiują na ciekawe otoczenie nowej architektury.

Piotr Skrzypczak: To może niech to będzie brzydkie, ale niech będzie zaskakujące.

Hmm, mamy pewne zaskakujące zestawienie - otoczenie dworca PKS-u [śmiech].

Anna Dąbrowska: To jest ta Brama na Wschód... Trochę z innej beczki - czy Lublin jest dobrym miejscem dla młodych twórców?

Dobre pytanie. Jeśli ktoś chce dobrze tworzyć, to będzie dobrze tworzył. I nie będzie szukał najpierw odpowiedniego miejsca. Pamiętajmy o tym, że świetni artyści, na przykład tacy jak Mirosław Bałka, są też świetnymi rzemieślnikami. Oni nie będą mówić, że im coś przeszkadza. Mają pomysł i konsekwentnie go realizują. Znają swoją wartość i wartość swojej sztuki. Pewnie wielu nie miałoby nic przeciwko temu, żeby ich tutaj zaprosić. W innych miastach jest to tak rozwiązane, że się takiego artystę zaprasza, daje się mieszkanie, zapewnia mu się wikt i opierunek, a on niech działa, u nas. To jest pewien układ - my cię zapraszamy, a ty tutaj tworzysz. Tak jak zaprosiliśmy do Lublina Roberta Kuśmirowskiego. Chyba tak źle mu nie jest - żyje, dobrze wygląda. W tamtym roku pozwoliliśmy [Ośrodek „Rozdroża”] mu trochę popracować fizycznie, sylwetkę wyrzeźbić. Myślę, że my, jako animatorzy sztuki, powinniśmy w ramach oddolnego lobbingu, naciskać na lokalną administrację i polityków, że warto mieć artystów przy boku.

Anna Dąbrowska: Jacy są najbardziej obiecujący młodzi twórcy w Lublinie?

Nie wiem, czy to pytanie powinno być skierowane do mnie. Oczywiście mam jakieś subiektywne sądy na ten temat. Od wielu lat uważam, że świetnym artystą jest Tomek Kozak, który nie ma szans szerzej zaistnieć w Lublinie, bo jego sztuka jest sztuką bardzo trudną. Może też nie chce. Jego prace są świetnie przygotowane intelektualnie. Kolejnym takim artystą jest Czarek Klimaszewski. To duże środowisko ludzi związanych z Galerią Białą, jedną z najlepszych w Polsce. Mamy w Lublinie bardzo długą tradycję dobrych galerii, performance'u. Ostatnio w warszawskiej Zachęcie prezentowana była retrospektywa Zbyszka Libery - wiele z prezentowanych dzieł artysty miało swoją historię związaną z Białą. Teraz, w Centrum Sztuki Współczesnej można oglądać retrospektywę Kwieka - liczna dokumentacja pochodzi z lubelskiej Galerii Labirynt.

Ola Gulińska: A młodzi, którzy przewijają się przez "Rozdroża"? Zostają w Lublinie?

Nie jesteśmy ośrodkiem, który kształci sobie własnych artystów jak Biała. Państwo Grykowie od początku, konsekwentnie wychowywali sobie artystów i naprawdę się na tym znają. Ostatnio odwiedzając galerię widziałam jak Jan Gryka pielił grządki przed budynkiem. To jest prawdziwy gospodarz, odpowiada od początku do końca za to, co ma.
Mówiąc o młodych twórcach, którzy przewinęli się przez "Rozdroża", jedną z nich jest Ilona Oszust. Bardzo podoba mi się jej estetyka, jest bardzo sprytna. Myślę, że dziewczyna ma duży potencjał. No ale to także jest odkrycie Galerii Białej.

Ola Gulińska: No ale Ośrodek "Rozdroża" wyrósł z Muzyki Kresów, więc innej działki niż plastyka.

Na warsztaty, które prowadzi Monika Mamińska, przychodzą coraz młodsze osoby. Niekiedy zajęcia odbywają się do godziny 22:00-23:00, ale ludzie przychodzą z ochotą. Dla nich to kontakt z innym niż szkolne, nowym środowiskiem, ale i praca. Praca, która daje efekty - na wszystkich organizowanych przez nas festiwalach, dajemy szansę, żeby młody narybek z naszej Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej mógł zaistnieć. Na „Najstarszych Pieśniach Europy” [festiwal organizowany przez Ośrodek „Rozdroża” - red.] wystąpiło kilku solistów, którzy przyszli w ciągu ostatnich dwóch lat. Jesteśmy młodą instytucją, działamy na kilku polach sztuki. Bardzo bliska mi jest idea, że jesteśmy ośrodkiem, który przyjmuje nowe inicjatywy, które przychodzą wraz z ludźmi. W maju ukazała się płyta Piotra Kurka. To pokłosie dwóch koncertów, zorganizowanych przez ośrodek.

Anna Dąbrowska: Zmienię na chwilę temat. Czy po wyborze nowej dyrektorki "Chatki Żaka", widzisz szansę na to, że to miejsce będzie takim, w którym coś się dzieje? Punktem, który gromadzi jakieś inicjatywy i inspiruje ludzi do tego, żeby coś zaczęli robić?

Powiem coś, o czym słyszy się w kuluarach. Abstrahuję od osoby Pani kierownik, bo jej nie znam. Myślę, że jeszcze przed konkursem na kierownika zostały podjęte decyzje. Albo budynek "Chatki" zostanie przeznaczony na cele dydaktyczne, i to nie byłoby najgorszym rozwiązaniem, albo zostanie wynajęty na działalność komercyjną. Najbardziej jest mi przykro ze względu na Galerię Kont, która jest miejscem bardzo ważnym, mimo że funkcjonuje w tak nieciekawej i powiedziałabym umownej przestrzeni. Obstawiam, że zostanie wyeliminowana jako pierwsza. Patrzę na „Chatkę” jako były nieruchomościowiec. To nieruchomość, która wymaga generalnego remontu i ogromnych nakładów finansowych. Okej, remont podobno pewny. Ale trzeba funkcjonować dalej. Uniwersytet nie może pozyskiwać środków unijnych w inny sposób niż na cele dydaktyczne. A jeśli dydaktyka ma utrzymywać "Chatkę Żaka", to nie dziwię się, że jest takie lobby, któremu zależy na zmianie funkcji budynku. To czysta kalkulacja. Szkoda tylko, że nie mówi się o tym wprost. My się często śmiejemy ze stylu zachodniej polityki, w której mówi się o tym, że trudne, bolesne reformy musimy przejść razem, ale może to jest recepta. Powiedzmy wprost, że UMCS-u nie stać na utrzymywanie centrum kultury i jakoś normalnie je pożegnajmy, a nie w atmosferze afer i niesmaku, który pozostanie.

Ola Gulińska: Skoro tak, to może dobrą drogą jest proces totalnej decentralizacji kultury studenckiej? Zupełnie oddolnie powstała Tektura, a ponieważ "Chatka" jest już martwa od dłuższego czasu, wiele inicjatyw kulturalnych i tak przeniosło się na wydziały.

Jak najbardziej. Jeszcze uzależnienie od dotacji jest czymś, co hamowało rozwój. Wiadomo, że ten kto daje miejsce i pieniądze, często chce wpływać na kształt pracy. Pamiętamy, jak w „Chatce” została usunięta wystawa, bo się komuś napisy na koszulkach nie spodobały [W 2006 roku rektor UMCS Wiesław Kamiński ocenzurował, sprowadzoną przez Grzegorza Linkowskiego wystawę „Tiszert dla wolności”, która miała towarzyszyć festiwalowi filmowemu Watch docs - red.]. Jestem bardzo związana emocjonalnie z "Chatką" i chciałabym, żeby to miejsce działało. Dlaczego nie oddać poziomu -1 ludziom, którzy w budynku na Wojciechowskiej mają próby swoich zespołów? Dać ten budynek studentom. Myślę, że potrzebny jest gospodarz i menedżer, a nie animator kultury, który będzie realizował swoje wystawy. Można by sprawić, żeby ten budynek na siebie zarabiał albo przynajmniej nie powodował kolejnych kosztów
W Tekturze dzieją się różne rzeczy, lepsze i gorsze, fajnie, że jest. Było spotkanie z Kazią Szczuką [w ramach organizowanego przez HF „Queer Fest’u” - red.]. Ona pewnie nieczęsto bywa w takich miejscach, ale przyjechała i dyskusja była świetna. W tego typu miejscach, w Tekturze czy "Chatce", dajemy możliwość poznania różnych form sztuki, różnych aktywności. To, że ludzie chcą Dody nie znaczy, że trzeba im Dodę podać na tacy. A przynajmniej nie tylko. Ludzie nie wiedzą między czym a czym mogą wybierać, nie znają wachlarza możliwości. Paweł Potoroczyn z Instytutu Adama Mickiewicza zawsze mówi, że to od nas, animatorów czy menedżerów kultury zależy, czego ludzie zechcą. Oczywiście nie znaczy to, że będziemy teraz organizować imprezy kulturalne zupełnie w oderwaniu od potrzeb i oczekiwań społeczeństwa. Ale to my mamy pokazać, że można pójść krok dalej. To, że wydajemy ogromną kasę na juwenalia, to jeszcze nie znaczy, że wspieramy kulturę studencką. Pamiętam, jak z Kozą czy Patrycją Bielak z Teatru Eventual robiliśmy korowód kozienaliowy. Mnóstwo ludzi było w to zaangażowanych, był jakiś pomysł, scenariusz. Teraz studenci nie zdają sobie sprawy, że zorganizowanie prostej imprezy także wymaga przygotowań, wysiłku. Myślą, że jak mają pozwolenie na przejście ulicami miasta, to impreza już jest gotowa. Tylko, że ona nie jest zrobiona, tylko już na starcie spalona. Ale to trochę nasza, animatorów, wina. Zamiast zamykać się na wernisażach we własnym środowisku, musimy włączać nowych ludzi, uczyć ich pracy.
A kultura studencka nie upadnie od tego, że zniknie "Chatka" lub inny ośrodek. Ona jeśli podupada, to z zupełnie innych powodów. I zajmijmy się tym, a nie budynkiem. Co się stanie to się stanie, przyjdzie inna władza, coś innego postanowi, nie mamy na to wpływu. Rzeczą, na którą mamy wpływ jest animowanie środowiska studenckiego. Tak mi się wydaje.




Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy