Strona główna > Warto poczytać > Teksty
czyli dlaczego nikt nie wie o Przemyślu
- Czytałaś ostatni artykuł w „Dużym Formacie” o Przemyślu? - zapytał mnie mój homo fabrowy kolega dzień przed Kongresem Inicjatyw Europy Wschodniej. Był piękny wrześniowy wieczór.
Siedziałam właśnie nad punktami, które chciałam poruszyć podczas debaty „Wzrost nastrojów nacjonalistycznych zagrożeniem dla polskich mniejszości narodowych i etnicznych”. Ostatnie dni były intensywne, więc „Duży Format” leżał na wciąż powiększającej się stercie „do przeczytania kiedyś”.
Dzień później, podczas debaty temat Przemyśla powrócił w mocnych słowach Piotra Tymy, prezesa Związku Ukraińców w Polsce. Po powrocie do domu, odnalazłam artykuł. „Za Wołyń. Czego boją się Ukraińcy w Przemyślu”. Wyzwiska, niszczenie mienia, groźby, pobicia… Szukałam w pamięci doniesień o czerwcowych zajściach. Zrobiło mi się wstyd, że nic o tym nie wiem.
W międzyczasie w debacie publicznej znów zrobiło się mało przyjemnie. Przy okazji rozpoczynającego się nowego roku akademickiego jeden minister marginalizował, a drugi bagatelizował problem ksenofobii. Tej jawnej, otwartej, fizycznie i psychicznie obecnej ksenofobii dnia codziennego. Słuchaliśmy w zdumieniu. Tym silniejszym, że rzeczywistość zaczęła jednak podpowiadać inną wersję zdarzeń. W październiku zajęcia na polskich uczelniach rozpoczynało blisko 60 000 cudzoziemców. Cześć z nich już zdążyła zasmakować prawdziwej polskiej gościnności.
Chwilę póżniej masowo zaczęliśmy odrabianie lekcji. Nie, nie z historii. I nie z empatii. Naród pilnie oglądał Wołyń. I rosła w nim chęć odwetu. Za Wołyń. Wołyń odmieniała przez przypadki każda z telewizji. Wołyń na śniadanie, idylla miesza się ze zgrozą, na obiad, groza miesza się ze strachem, na kolację strach, strach, strach, groza, groza, groza, męka, wyrwane trzewia, nienawiść dziś, dziś, dziś. Słuchałam, czytałam, oglądałam. Nie mogłam odnaleźć ponadczasowego wymiaru tej zbrodni. Znów prowadziliśmy lokalną wojenkę o pamięć, handlowaliśmy liczbami i symbolami.
W międzyczasie odwiedziła mnie Oksana ze swoją historią strachu. Że od kilku miesięcy nie rozmawia po ukraińsku w autobusie komunikacji miejskiej. Boi się. Nie ukraińskiego. W ogóle, że ktoś dostrzeże w niej „obcą”. Dopóki milczy, może być kim chce. Może być postrzegana bezpiecznie - jako Polka.
Skurczyłam się w sobie. Co się z nami stało?! Tak łatwo przywykliśmy do złudnej identyczności?
Zaraz za Oksaną przyszły kolejne opowieści, Wiktorii, Mariany, Swietłany… Pod każdą z historii lęk. Czasem tak płochy, że trudno mi o niego zapytać. Wracają do mnie pełne żalu oczy kobiet z nadbużańskich wsi. Patrzą na mnie wyczekująco.
Zaczęłam pytać ludzi, co myślą o wydarzeniach z czerwca i lipca w Przemyślu. Odpowiadały mi pytające spojrzenia.
W mediach tymczasem obok zmasakrowanych ciał wołynian pojawił się Witek Szabłowski ze swoją na wskroś humanistyczną opowieścią o sprawiedliwych zdrajcach. Powróciły do mnie reminiscencje żydowskich historii. Nie, nie, nie. To nie są przystające do siebie światy.
Chwilę potem dostałam zaproszenie do Przemyśla na spotkanie z mniejszością. Poczułam strach w ustach. Podniosłam rękawicę. Zaczęłam czytać.
W sieci natrafiam na artykuły o ukraińskim domu. Towarzystwo Narodnyj Dim (ukr. Товариство Нарoдний Дім) powstało 1 stycznia 1900 roku wielkim wysiłkiem ukraińskiej społeczności przemyślan. Oglądam zdjęcia pięknej, monumentalnej kamienicy stojącej w zabytkowym centrum miasta. Duma.
Kiedy po wielkich bojach wiosną 2011 roku Narodnyj Dim wraca do społeczności ukraińskiej, Piotr Tyma nie kryje radości: - To, że odzyskaliśmy ten budynek, że nikt nie protestuje na ulicy, świadczy o tym, jak wiele zmieniło się w Przemyślu - mówi Gazecie Wyborczej.
A mnie zastanawia ta radość. Nie dość, że walka o odzyskanie budynku trwała lata i nosiła znamiona brudnej wojny z braniem zakładników, to jeszcze polskim Ukraińcom kazali zapłacić za coś, co przecież było ich. Upiorna jest ta radość, że nikt nie robi kontrpikiety nad odzyskanym mieniem.
Kontra pojawia się kilka lat później. Wpisując w wyszukiwarkę YouTube „przemysl procesja” pojawia się kilka filmów. Najobszerniejszy zapis zaczyna się od ujęcia procesji, z daleka. Z bliska słychać męski okrzyk „znajdzie się kij na banderowski ryj”. Widać policjanta, jak nieśmiało stoi tuż przed grupką kilkunastu mężczyzn. Na czele procesji chorągwie. I krzyż. Gra wojskowa orkiestra. Idą. Czuję jak narasta strach, w każdym ich kroku. Wreszcie zrównują się z „narodowcami”, czyli chłopakami w dresach. Większość ma nie więcej niż 20 lat. Zaczyna się szarpanina. Między uczestnikami procesji a atakującymi nie ma policjantów.
Jest 26 czerwca 2016 roku.
….
W międzyczasie jest Dzień Solidarności z Uchodźcami. Na debacie opowiadam o języku nienawiści, którym bezwstydnie posługują się politycy, hierarchowie kościelni, zwykli ludzie. Coraz częściej obelgą jest słowo „Ukrainiec”.
Na chwilę jadę pod Warszawę, aby poprowadzić szkolenie dla nauczycieli i nauczycielek angażujących lub chcących zaangażować swoich uczniów i uczennice w działania na rzecz praw człowieka. Drugiego dnia pytam ich o trudności. Na małych żółtych karteczkach pojawia się strach, głęboki, zmultiplikowany, obezwładniający w swym ogromie. Pierwszy raz od dawna staję wobec niego bezradna.
Odganiam od siebie mroczne wizje świata. Wciąż stoję, przekonuję, udowadniam, że damy radę, że nie jest wcale tak źle, że to minie, że jest cała masa ludzi, którzy wierzą w wolność i równość… Aż do zachrypnięcia.
Nie ustaję w pytaniach ludzi, co sądzą o Przemyślu. Wszyscy patrzą zdziwieni. Więc opowiadam. Wiem więcej, wciąż mało.
Zaczynam radzić się innych działaczy i animatorów społecznych, co robić. Dzwonię i dzwonię. Opowiadam cudze nieszczęście, które staje się powoli moim.
W połowie października jadę do Werchraty na zdewastowane ukraińskie groby. Wicher wieje w lesie wyrosłym w miejscu nieistniejącej wsi Monasterz. Milczę ze wstydu patrząc na nabazgraną na wzorowanym na kozacki krzyżu kotwicę Polski Walczącej.
Cała w sobie nie zgadzam się na używanie tego znaku do bezczeszczenia miejsc pamięci. Nie zgadzam się na przejmowanie symboliki narodowej, w tym znaku Polski Walczącej, symbolu walki o godność, do szerzenia nienawiści narodowej i etnicznej. Nie zgadzam się, aby polskim Ukraińcom odbierać prawo do pamięci. Dlatego przyjechałam. Ważna jest czasem sama obecność.
Obok mnie Danuta Przywara zapala świece. Wiatr rozwiewa ogień. Są modlitwy po polsku, ukraińsku. Czytają Krzysztof Stanowski, Iza Chruślińska, Zbigniew Bujak, Danuta Kuroń… „Wołamy do Was, do nas wszystkich znad zdewastowanych grobów ze wsi Werchrata, i Monasterz. Postępujmy tak, byśmy nie musieli stanąć na grobami ludzi, którzy będą ginąć, bo będzie za późno aby temu zapobiec.” - brzmią ostatnie słowa apelu.
Na początku listopada jadę do Przemyśla. Na zamku trwają już obchody 25-lecia ukraińskiej szkoły im. Markiana Szaszkiewicza. Są przemówienia, odznaczenia. Dużo wzruszeń. Po ukraińsku. Nad tańczącymi dziećmi powiewają flagi Polski i Ukrainy. Uśmiecham się do tego obrazka.
A potem wreszcie spotykam się z ludźmi. Najpierw z Igorem na szkolnym korytarzu. Imponuje mi spokojem. I tym, że nie ma w nim śladu zła. Opowiada o tym, jak zaczęli odwracać się ludzie. Plecy, wszędzie odwrócone plecy.
W głowie brzęczą mi słowa Piotra Tymy, że praca Związku to „obowiązek ciągłego podejmowania dialogu”… Zapadam się w sobie, kiedy następnego dnia Igor opowiada o strachu o dzieci.
Rano uczestniczę w Narodnym Domu w spotkaniu dotyczącym zdewastowanych cmentarzy. Przy jednym stole siedzi kilku starszych panów. Omawiają zniszczenia - nasza strategia wobec dewastacji i odmowy upamiętnień.
Jest w tym skrajne upodlenie. W tych pozwoleniach, weryfikacji epitafiów, w tej podejrzliwości.
Co napisać, żeby pozwolili postawić grób? Z czego zrezygnować? O czym zapomnieć? Czego się wyrzec? A tam w lesie zbiorowe groby, doły z bliskimi. A tam ludzie na wioskach po kryjomu palą znicze. A tu brzmi i brzmi: dowody, dokumenty, listy, prześwietlenia, ekshumacje, argumenty, postulaty, łańcuch dowodowy… Nie mają złudzeń. Dostali w twarz już tyle razy, i tyle razy musieli dowodzić swojej bezwiny, że zostały tylko techniczne słowa. Bez emocji.
Wieczorem znów spotykam się z członkami i członkiniami Związku. Przychodzą matki z dziećmi, żony z mężami. Ci mocno aktywni i ci co dopiero się włączyli, także ci, którzy nie tak dawno przejechali do Przemyśla z innych miast Polski: Koszalina, Bartoszyc. Pytam ich o mowę nienawiści. Wylewa się rzeka strasznych, bardzo strasznych słów. Usłyszanych, przeczytanych, przyniesionych przez dzieci spod szkoły, wyczytanych na klatkach schodowych, wydrapanych w lakierze na masce samochodu…
Omawiamy każdy z nienawistnych komentarzy. Pojawia się humor. Inaczej nie da się tego znieść. Brniemy przez zawiłe polsko-ukraińskie sprawy. Aż do brzegu. Trudno ich złamać, tych niesamowitych polskich obywateli o ukraińskiej tożsamości. Tych Ukraińców żyjących w Polsce.
Wracam do domu z poczuciem, że oto nagle mam nową rodzinę, do której zostałam przyjęta.
A potem są kolejne spotkania, w Lublinie, Warszawie. Opowiadam o Przemyślu. Swoją historię.
Przemyśl to miasto pogranicza. Ważne dla tożsamości i historii mieszkających w nim Ukraińców. To miasto, które dokłada do historii nadbużańskich wsi, łemkowskich chat i bojkowskich komarników z wysokich gór intelektualne wyrafinowanie. To miasto, które dało działaczy społecznych, naukowców, myślicieli, publicystów, mecenasów sztuki… To miasto, w którym także Ukraińcy są u siebie. Chciałabym, aby w to uwierzyli. Znowu.
Przez kilka ostatnich lat Homo Faber mocno zajmował się kwestiami migracji, także tych z Ukrainy do Lublina. W letnie miesiące podróżowaliśmy po pograniczu szukając opowieści mniejszości narodowych, wsłuchując się w głosy polskich Ukraińców i Ukrainek. Obie te narracje, tak odmienne, składają się na historię o stracie.
Naturalnym było dla nas, że słysząc o ksenofobicznych atakach na przemyskich Ukraińców i Ukrainki, poczuliśmy się w obowiązku stanąć do działania.
Za chwilę w Przemyślu rozpoczną się działania Polska Lab TIT ę, Homo Faber zaczyna planować podkarpackie Wyprawki, a Związek spotkanie Komisji Sejmowej Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Chcemy zbudować koalicję, która w przyszłości będzie wsparciem dla podobnych lokalnych kryzysów. Ale to co wydaje się najważniejsze, to mówienie wciąż i wciąż o Przemyślu, tym czy innym, o miejscach, w których dzieje się zło.
Anna Dąbrowska
prezeska Stowarzyszenia Homo Faber
*Jako ilustrację do tekstu wykorzystano pracę Huberta Czerepoka, Wróg się rodzi, 2007, neon. Dzieło z Kolekcji Regionalnej Zachęty Sztuki Współczesnej w Szczecinie. Fot. Anna Dąbrowska
Trudności w mówieniu trudnych rzeczy
Anna Dąbrowska (2016-11-23)czyli dlaczego nikt nie wie o Przemyślu
- Czytałaś ostatni artykuł w „Dużym Formacie” o Przemyślu? - zapytał mnie mój homo fabrowy kolega dzień przed Kongresem Inicjatyw Europy Wschodniej. Był piękny wrześniowy wieczór.
Siedziałam właśnie nad punktami, które chciałam poruszyć podczas debaty „Wzrost nastrojów nacjonalistycznych zagrożeniem dla polskich mniejszości narodowych i etnicznych”. Ostatnie dni były intensywne, więc „Duży Format” leżał na wciąż powiększającej się stercie „do przeczytania kiedyś”.
Dzień później, podczas debaty temat Przemyśla powrócił w mocnych słowach Piotra Tymy, prezesa Związku Ukraińców w Polsce. Po powrocie do domu, odnalazłam artykuł. „Za Wołyń. Czego boją się Ukraińcy w Przemyślu”. Wyzwiska, niszczenie mienia, groźby, pobicia… Szukałam w pamięci doniesień o czerwcowych zajściach. Zrobiło mi się wstyd, że nic o tym nie wiem.
W międzyczasie w debacie publicznej znów zrobiło się mało przyjemnie. Przy okazji rozpoczynającego się nowego roku akademickiego jeden minister marginalizował, a drugi bagatelizował problem ksenofobii. Tej jawnej, otwartej, fizycznie i psychicznie obecnej ksenofobii dnia codziennego. Słuchaliśmy w zdumieniu. Tym silniejszym, że rzeczywistość zaczęła jednak podpowiadać inną wersję zdarzeń. W październiku zajęcia na polskich uczelniach rozpoczynało blisko 60 000 cudzoziemców. Cześć z nich już zdążyła zasmakować prawdziwej polskiej gościnności.
Chwilę póżniej masowo zaczęliśmy odrabianie lekcji. Nie, nie z historii. I nie z empatii. Naród pilnie oglądał Wołyń. I rosła w nim chęć odwetu. Za Wołyń. Wołyń odmieniała przez przypadki każda z telewizji. Wołyń na śniadanie, idylla miesza się ze zgrozą, na obiad, groza miesza się ze strachem, na kolację strach, strach, strach, groza, groza, groza, męka, wyrwane trzewia, nienawiść dziś, dziś, dziś. Słuchałam, czytałam, oglądałam. Nie mogłam odnaleźć ponadczasowego wymiaru tej zbrodni. Znów prowadziliśmy lokalną wojenkę o pamięć, handlowaliśmy liczbami i symbolami.
W międzyczasie odwiedziła mnie Oksana ze swoją historią strachu. Że od kilku miesięcy nie rozmawia po ukraińsku w autobusie komunikacji miejskiej. Boi się. Nie ukraińskiego. W ogóle, że ktoś dostrzeże w niej „obcą”. Dopóki milczy, może być kim chce. Może być postrzegana bezpiecznie - jako Polka.
Skurczyłam się w sobie. Co się z nami stało?! Tak łatwo przywykliśmy do złudnej identyczności?
Zaraz za Oksaną przyszły kolejne opowieści, Wiktorii, Mariany, Swietłany… Pod każdą z historii lęk. Czasem tak płochy, że trudno mi o niego zapytać. Wracają do mnie pełne żalu oczy kobiet z nadbużańskich wsi. Patrzą na mnie wyczekująco.
Zaczęłam pytać ludzi, co myślą o wydarzeniach z czerwca i lipca w Przemyślu. Odpowiadały mi pytające spojrzenia.
W mediach tymczasem obok zmasakrowanych ciał wołynian pojawił się Witek Szabłowski ze swoją na wskroś humanistyczną opowieścią o sprawiedliwych zdrajcach. Powróciły do mnie reminiscencje żydowskich historii. Nie, nie, nie. To nie są przystające do siebie światy.
Chwilę potem dostałam zaproszenie do Przemyśla na spotkanie z mniejszością. Poczułam strach w ustach. Podniosłam rękawicę. Zaczęłam czytać.
W sieci natrafiam na artykuły o ukraińskim domu. Towarzystwo Narodnyj Dim (ukr. Товариство Нарoдний Дім) powstało 1 stycznia 1900 roku wielkim wysiłkiem ukraińskiej społeczności przemyślan. Oglądam zdjęcia pięknej, monumentalnej kamienicy stojącej w zabytkowym centrum miasta. Duma.
Kiedy po wielkich bojach wiosną 2011 roku Narodnyj Dim wraca do społeczności ukraińskiej, Piotr Tyma nie kryje radości: - To, że odzyskaliśmy ten budynek, że nikt nie protestuje na ulicy, świadczy o tym, jak wiele zmieniło się w Przemyślu - mówi Gazecie Wyborczej.
A mnie zastanawia ta radość. Nie dość, że walka o odzyskanie budynku trwała lata i nosiła znamiona brudnej wojny z braniem zakładników, to jeszcze polskim Ukraińcom kazali zapłacić za coś, co przecież było ich. Upiorna jest ta radość, że nikt nie robi kontrpikiety nad odzyskanym mieniem.
Kontra pojawia się kilka lat później. Wpisując w wyszukiwarkę YouTube „przemysl procesja” pojawia się kilka filmów. Najobszerniejszy zapis zaczyna się od ujęcia procesji, z daleka. Z bliska słychać męski okrzyk „znajdzie się kij na banderowski ryj”. Widać policjanta, jak nieśmiało stoi tuż przed grupką kilkunastu mężczyzn. Na czele procesji chorągwie. I krzyż. Gra wojskowa orkiestra. Idą. Czuję jak narasta strach, w każdym ich kroku. Wreszcie zrównują się z „narodowcami”, czyli chłopakami w dresach. Większość ma nie więcej niż 20 lat. Zaczyna się szarpanina. Między uczestnikami procesji a atakującymi nie ma policjantów.
Jest 26 czerwca 2016 roku.
….
W międzyczasie jest Dzień Solidarności z Uchodźcami. Na debacie opowiadam o języku nienawiści, którym bezwstydnie posługują się politycy, hierarchowie kościelni, zwykli ludzie. Coraz częściej obelgą jest słowo „Ukrainiec”.
Na chwilę jadę pod Warszawę, aby poprowadzić szkolenie dla nauczycieli i nauczycielek angażujących lub chcących zaangażować swoich uczniów i uczennice w działania na rzecz praw człowieka. Drugiego dnia pytam ich o trudności. Na małych żółtych karteczkach pojawia się strach, głęboki, zmultiplikowany, obezwładniający w swym ogromie. Pierwszy raz od dawna staję wobec niego bezradna.
Odganiam od siebie mroczne wizje świata. Wciąż stoję, przekonuję, udowadniam, że damy radę, że nie jest wcale tak źle, że to minie, że jest cała masa ludzi, którzy wierzą w wolność i równość… Aż do zachrypnięcia.
Nie ustaję w pytaniach ludzi, co sądzą o Przemyślu. Wszyscy patrzą zdziwieni. Więc opowiadam. Wiem więcej, wciąż mało.
Zaczynam radzić się innych działaczy i animatorów społecznych, co robić. Dzwonię i dzwonię. Opowiadam cudze nieszczęście, które staje się powoli moim.
W połowie października jadę do Werchraty na zdewastowane ukraińskie groby. Wicher wieje w lesie wyrosłym w miejscu nieistniejącej wsi Monasterz. Milczę ze wstydu patrząc na nabazgraną na wzorowanym na kozacki krzyżu kotwicę Polski Walczącej.
Cała w sobie nie zgadzam się na używanie tego znaku do bezczeszczenia miejsc pamięci. Nie zgadzam się na przejmowanie symboliki narodowej, w tym znaku Polski Walczącej, symbolu walki o godność, do szerzenia nienawiści narodowej i etnicznej. Nie zgadzam się, aby polskim Ukraińcom odbierać prawo do pamięci. Dlatego przyjechałam. Ważna jest czasem sama obecność.
Obok mnie Danuta Przywara zapala świece. Wiatr rozwiewa ogień. Są modlitwy po polsku, ukraińsku. Czytają Krzysztof Stanowski, Iza Chruślińska, Zbigniew Bujak, Danuta Kuroń… „Wołamy do Was, do nas wszystkich znad zdewastowanych grobów ze wsi Werchrata, i Monasterz. Postępujmy tak, byśmy nie musieli stanąć na grobami ludzi, którzy będą ginąć, bo będzie za późno aby temu zapobiec.” - brzmią ostatnie słowa apelu.
Na początku listopada jadę do Przemyśla. Na zamku trwają już obchody 25-lecia ukraińskiej szkoły im. Markiana Szaszkiewicza. Są przemówienia, odznaczenia. Dużo wzruszeń. Po ukraińsku. Nad tańczącymi dziećmi powiewają flagi Polski i Ukrainy. Uśmiecham się do tego obrazka.
A potem wreszcie spotykam się z ludźmi. Najpierw z Igorem na szkolnym korytarzu. Imponuje mi spokojem. I tym, że nie ma w nim śladu zła. Opowiada o tym, jak zaczęli odwracać się ludzie. Plecy, wszędzie odwrócone plecy.
W głowie brzęczą mi słowa Piotra Tymy, że praca Związku to „obowiązek ciągłego podejmowania dialogu”… Zapadam się w sobie, kiedy następnego dnia Igor opowiada o strachu o dzieci.
Rano uczestniczę w Narodnym Domu w spotkaniu dotyczącym zdewastowanych cmentarzy. Przy jednym stole siedzi kilku starszych panów. Omawiają zniszczenia - nasza strategia wobec dewastacji i odmowy upamiętnień.
Jest w tym skrajne upodlenie. W tych pozwoleniach, weryfikacji epitafiów, w tej podejrzliwości.
Co napisać, żeby pozwolili postawić grób? Z czego zrezygnować? O czym zapomnieć? Czego się wyrzec? A tam w lesie zbiorowe groby, doły z bliskimi. A tam ludzie na wioskach po kryjomu palą znicze. A tu brzmi i brzmi: dowody, dokumenty, listy, prześwietlenia, ekshumacje, argumenty, postulaty, łańcuch dowodowy… Nie mają złudzeń. Dostali w twarz już tyle razy, i tyle razy musieli dowodzić swojej bezwiny, że zostały tylko techniczne słowa. Bez emocji.
Wieczorem znów spotykam się z członkami i członkiniami Związku. Przychodzą matki z dziećmi, żony z mężami. Ci mocno aktywni i ci co dopiero się włączyli, także ci, którzy nie tak dawno przejechali do Przemyśla z innych miast Polski: Koszalina, Bartoszyc. Pytam ich o mowę nienawiści. Wylewa się rzeka strasznych, bardzo strasznych słów. Usłyszanych, przeczytanych, przyniesionych przez dzieci spod szkoły, wyczytanych na klatkach schodowych, wydrapanych w lakierze na masce samochodu…
Omawiamy każdy z nienawistnych komentarzy. Pojawia się humor. Inaczej nie da się tego znieść. Brniemy przez zawiłe polsko-ukraińskie sprawy. Aż do brzegu. Trudno ich złamać, tych niesamowitych polskich obywateli o ukraińskiej tożsamości. Tych Ukraińców żyjących w Polsce.
Wracam do domu z poczuciem, że oto nagle mam nową rodzinę, do której zostałam przyjęta.
A potem są kolejne spotkania, w Lublinie, Warszawie. Opowiadam o Przemyślu. Swoją historię.
Przemyśl to miasto pogranicza. Ważne dla tożsamości i historii mieszkających w nim Ukraińców. To miasto, które dokłada do historii nadbużańskich wsi, łemkowskich chat i bojkowskich komarników z wysokich gór intelektualne wyrafinowanie. To miasto, które dało działaczy społecznych, naukowców, myślicieli, publicystów, mecenasów sztuki… To miasto, w którym także Ukraińcy są u siebie. Chciałabym, aby w to uwierzyli. Znowu.
Przez kilka ostatnich lat Homo Faber mocno zajmował się kwestiami migracji, także tych z Ukrainy do Lublina. W letnie miesiące podróżowaliśmy po pograniczu szukając opowieści mniejszości narodowych, wsłuchując się w głosy polskich Ukraińców i Ukrainek. Obie te narracje, tak odmienne, składają się na historię o stracie.
Naturalnym było dla nas, że słysząc o ksenofobicznych atakach na przemyskich Ukraińców i Ukrainki, poczuliśmy się w obowiązku stanąć do działania.
Za chwilę w Przemyślu rozpoczną się działania Polska Lab TIT ę, Homo Faber zaczyna planować podkarpackie Wyprawki, a Związek spotkanie Komisji Sejmowej Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Chcemy zbudować koalicję, która w przyszłości będzie wsparciem dla podobnych lokalnych kryzysów. Ale to co wydaje się najważniejsze, to mówienie wciąż i wciąż o Przemyślu, tym czy innym, o miejscach, w których dzieje się zło.
Anna Dąbrowska
prezeska Stowarzyszenia Homo Faber
*Jako ilustrację do tekstu wykorzystano pracę Huberta Czerepoka, Wróg się rodzi, 2007, neon. Dzieło z Kolekcji Regionalnej Zachęty Sztuki Współczesnej w Szczecinie. Fot. Anna Dąbrowska