Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 28 (1/2008)

Bookmark and Share

RĘCE KAMIENIARZA

Dorota Kozińska (2008-04-07)

This is the season when importunate rains
Rutting the graves unearth slim skeletons
We buried to corruption, and strong winds
Whip from the ocean where no passing suns
Strike nethermost, the bones we wept beside.
Now is the season of our mourning past
And reek forgotten, the white loveliness
Of ivory ours to play with. Now at last
Our griefs are overspanned, decay played out,
And nothing dead but it is perfected.
Come, of the bones we'll make us flutes and play
Our hearts to happiness, where worms have fed.

Ann Singleton [Ruth Benedict]

Oto nadeszła pora uporczywych deszczów,
Co wypłukują z grobów zmarniałe szkielety,
Któreśmy pochowali na pastwę zgnilizny;
Wichrów, które z otchłani, gdzie słońce nie sięga,
W górę kości dźwigają przez nas opłakane.
Oto nadeszła pora, by skończyć żałobę,
Trupi odór zapomnieć, wreszcie się nacieszyć
Pięknem szczątków zbielałych. W końcu nasze
smutki
Mogą odejść w niepamięć, minął czas rozkładu,
Nic już nie jest umarłe, tylko doskonałe.
Chodźcie prędko, a z kości zrobimy piszczałki,
Niech się serca radują tam, gdzie pasł się robak.

[tłum. Dorota Kozińska]

Najgorsza była szpachlówka. Uderzyła znie-nacka, kiedy naskórek zdążył już przywyknąć do otarć, stłuczeń i strupiejących ran, zbieranych od pierwszego dnia w Krempnej. Niewprawna ręka oswaja się powoli z kształtem kamienia, który ulega szczotce dopóty, dopóki kciuk się nie omsknie z drapaka. Wtedy kamień atakuje: wbija się kra-wędzią w knykcie, szoruje porowatymi wypustkami po otwartej dłoni, ślizga się aż do nadgarstka, na-bijając guzy. Najpierw klęłam i przerywałam robotę, żeby się nad sobą użalić. Potem klęłam nie przerywając roboty. Wreszcie przestałam kląć, a ręce dopasowały się do zachcianek nagrobka. Kant wpadał zawsze w tę samą ranę, płaszczyzna ścierała wciąż ten sam fragment odrastającego naskórka.
Kiedy nadeszła pora odgrzybiania, kazali włożyć rękawiczki. Nie posłuchałam, żeby czuć wszystko pod palcami. Polubiłam kwaśny zapach chemi-kaliów, mlaskający dźwięk pędzla na suchym kamieniu i chłodny dotyk wody spłukującej piaskowiec do czysta. Gmerałam w zakamarkach nieosłoniętą dłonią, żeby usunąć resztki fungicydu, który zasychał w lśniącą smugę - jak ślad zostawiony przez ślimaka. Ręce mi spierzchły. Zmatowiały i stwardniały, kiedy nastał czas skuwania zaprawy. Wytrzymały mieszanie betonu. Poddały się, kiedy zaczęłam lepić ze szpachlówki brakujące fragmenty nagrobków.
Przyjrzałam się zdartym do żywego mięsa łapskom, zakasałam rękawy i wzięłam się za szorowanie krzyża przydrożnego. Moje ręce zyskały tożsamość: mam ręce kamieniarza. Moje ręce umieją tłuc, szlifować i polerować. Potrafią dobywać urodę z kamienia.

Ale ręce to tylko część mnie, a mnie całej coraz trudniej poszukiwać tej „jaźni odzwierciedlonej”, coraz trudniej przeglądać się w lustrze zgromadzonych wokół ludzi. Filip mówi, że tożsamości szuka się wówczas, kiedy się ją wcześniej zgubiło. Po części ma rację. Pamiętam, kiedy zgubiłam ją po raz pierwszy. Miałam wówczas niespełna pięć lat, pojechałam do babci na Bielany spod adresu Podchorążych 101, wróciłam na Mokotów w te same drzwi pod adresem Gagarina 33. Poczucie, że ta obłożona szamotową cegłą kamienica z napisem SPRAWDZONO MIN NIE MA nie jest tożsama z tamtą obłożoną szamotową cegłą kamienicą z napisem SPRAWDZONO MIN NIE MA, było tak przemożne, że bałam się wejść na schody. Zgubioną wówczas tożsamość numer 101 znalazłam w końcu pod numerem 33 oraz inną nazwą. Ale odtąd uganiałam się za kolejnymi tożsamościami, ilekroć poprzednie zaczynały mnie uwierać.
Patrzę na moich kolegów-kamieniarzy i zastanawiam się, co ich uwiera. Stracili kogoś? Zmagają się z własnym ciałem? Nie wiedzą, kim są i chcą się dowiedzieć? A może chcą być kimś innym, bo wiedzą, kim są? Z tym większą ciekawością obserwuję reakcje miejscowych, zawieszone gdzieś w pół drogi między nostalgią a poczuciem winy. Słucham, jak wzbiera w nich dokuczliwa samonieświadomość, czy są Polakami, czy może jednak Łemkami. Wzbiera, wzbiera, żeby ustabi-lizować się i opaść pod wpływem samo-świadomości, że są TUTEJSI. I snują opowieści o wygnańcach, o lwowskiej paniusi i jej pieskach, o zawiniętym w dywan dziecku żydowskim, które trzeba było wydać, o bogatych gospodarzach, o pijakach, samobójcach i kochającym się mał-żeństwie, co sześcioro noworodków po kolei pochowało, o synu, co tu leży i był saperem, ale nie dlatego umarł, o kościach, co to pod płot kazali wyrzucić. I o tym, jak Łemkowie pięknie zmarłych chowali. Szkoda, że już tak się nie chowa. Pięknie żeście te krzyże wyczyścili. Żywcem do nieba powinniście za to pójść. Jak się nieboszczyki ucieszą, że mają wreszcie tak ładnie
Słucham tego i powoli się uspokajam. Biorę przykład z miejscowych i przestaję się obruszać na maguryczan, którzy zanoszą się rubasznym rechotem, szorując krucyfiksy pod paszkami, a jak im się brecha obsunie, to jobem rzucą takim, że uszy więdną. Oni oswoili tę przestrzeń, nie boją się cmentarzy, przed którymi ja odczuwam lęk wcale nie nabożny, ale pogański właśnie. Ja z tych, którzy ze zmarłymi rozmawiają we śnie, ale na co dzień wolą trzymać się od nich z daleka. Ja z chłopów, którzy czym prędzej wyprawiają nieboszczyka na tamten świat, a pozostałych przy życiu chronią przed jego szkodliwym wpływem. Ja z bab, co róży na cmentarzu nie powąchają, a barwinka nie urwą, bo zmarły przyjdzie i się upomni.
Stoję więc przy kamieniu i oswajam cmentarz. Ręce kamieniarza - moje ręce - pokornie szlifują nagrobek, z którym zaczynam się utożsamiać. Najpierw zerwałam z niego mokry, cuchnący mech. Potem oślizłą warstwę porostów. Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy na gładkim panelu z piaskowca ukazał się widmowy kontur malowidła. Mój nagrobek. Jaki on piękny. Nagrobek Doroty. Nie wzdragam się już, kiedy Szymon tak mówi. Przechodząc obok mogił noworodków, nie wzdragam się już ze strachu, że gdzieś w polu usłyszę miaukliwe wołanie „mau, mau, naszto mene maty porodyła?” Przestrzeń Obcego staje się moją przestrzenią.
Chcę, żebyśmy w swoim czasie wszyscy się tu spotkali. Kiedy umrę, ma być tak: niech mnie wyniosą nogami naprzód. Niech trzy razy cofną wóz z trumną i pojadą nim powolutku na cmentarz. Niech nie noszą żałoby, ale niech zamówią trembitarzy, żeby zagrali tuż nad moją głową. Niech urządzą potem huczną stypę: z kutią, kluskami i wódką. A potem niech mi dadzą święty spokój.
Już nas widzę: w mogile u Szymona porządek i nikt - nawet ja - dłuta mu nie podpieprzy. Kuba urządzi się, jak zawsze lubił: blisko dziewcząt. Justyna z Magdą zrobią barszcz i ulepią pierogi. U Kozy i Włodka też będzie co pojeść i wypić. W razie czego Mariusz zadba, żeby nikomu niczego nie zabrakło. Ja sobie poczytam.
Robak już się napasł, serca się radują. Nareszcie sami. Nareszcie tożsami.