Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 15 (16/2005)

Bookmark and Share

SKRYSTALIZOWAC SIĘ

Anna Dąbrowska (2005-12-12)

Strona 15
Więcej fotek w galerii
11 listopada

Patrzę na zegarek - tuż po szesnastej. Mgła wisi nad miastem. Przemierzam ulice. Gdzieniegdzie grupy ludzi. Idą w jednym kierunku. Jak na zebranie, zbiórkę, apel wprost w ciemne gardziele pubów. Starówka trochę zagubiona. Przy "Gardzienicach" kilku policjantów. Głośno rozmawiają. Fosforyzujące napisy na plecach błyszczą w rozproszonym świetle latarni. Głodna, z wypiekami na twarzy, wpadam do Turka. Kupuję kebab w picie, pitę w kebabie czy coś podobnie brzmiącego. I już jestem spóźniona. W roztargnieniu nie zauważam, jak cieknący sos plami mi nogawki spodni i czarny płaszcz. Niech to szlag! Pod muzykiem ciemno, cicho, pusto. Czyli jednak się spóźniłam. Po wejściu do środka, ogarnia mnie ciepło i duszący zapach szkoły. Przy drzwiach wielka walizka. A pod spodem napis: Festiwal Teartów Niewielkich. Od pana w mundurku "Securitas" dostaję kartkę ze starego kaledarza. 1 listopad 2002. Z zakamarków korytarza wyłania się Henryk Kowalczyk. Czy ja piszę po godzinach pracę magisterską? Gdybym tylko miała "pogodziny", pewnie bym pisała. Zaraz zjawia się Witek Dąbrowski. Lekko stremowany wita przybywających znajomych uśmiechem. "Czy ty widziałaś Fajwła w nowej wersji? No wiesz, są teraz inne instrumenty." I znika. Przed wejściem do małej salki tłok, ścisk i duchota. I jakoś tak ciemno. A potem pospieszne, nerwowe zajmowanie miejsc. Już podłoga jest pełna skulonych twarzy. Gdzieś zza nas słychać melodię. Ktoś nuci. Zaczyna się.
Czy Fajwła można nie lubić? Jest mędrcem i jak wszyscy mędrcowie nie ogarnia codzienności świata. Czyta wielkie księgi i niewiele z nich pamięta. Gdy kończy jedną, zapomina, co było w innej. A do tego jeszcze te notatki. Spisuje co gdzie położył, by choć w ten sposób ułatwić sobie egzystencję i nie zaprzątać cennej pamięci błahostkami. Czuję jak w kieszeni bezcenny dar pana ochroniarza spopiela się w moim wstydzie.
Czy Fajwła można nie lubić? Nie, nie można. Jest w końcu naszym ziomem z Chełma.

Wszyscy w doskonałych humorach czekamy na kolejne przedstawienie. Tłum ogromny. Otwierają się drzwi. Ktoś z organizacji festiwalu oznajmia "pierwsi z zaproszeniami". Przeciskam się do drzwi dziękując w duchu panu Kowalczykowi. Duża sala. Hurtem zajmuję kilka miejsc - dla Gochy, mojej siostry, dla znajomych z Akademii i znajomych znajomych.
"Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego" to wykład o sztuce. Czuję się jak studentka. "Skrystalizować się, bo człowiek współczesny cierpi na brak możliwości krystalizacji." Czy ja cierpię na brak krystalizacji? W pozornym chaosie pędzących słów nie mogę znaleźć na to pytanie odpowiedzi. Więc może jednak tak?
Po spektaklu, spotkanie z Janem Peszkiem. Dlaczego zostaję? Bo lubię Peszka. Pierwszy raz widziałam go w "Sanatorium pod klepsydrą". Nauczycielka polskiego zorganizowała wyjście do teatru. To było chyba w Dramatycznym. Jeszcze wtedy nie znałam Schulza. Kompletnie oszołomiona nie wiem, jak dotarłam do domu. "Sztuka wyostrza apetyty."
Aktor mówi o spektaklu. Przedstawienie grane jest od 30 lat. Prapremiera odbyła się w Biurze Wystaw Atystycznych w Łodzi w 1976 roku. Scenariusz napisał Schaefer w 1963 roku.
A potem objaśnia tytuł. Scenariusz - sztuka ma charakter wykładu. Nieistniejący (aktor) - Schaefer napisał scenariusz dla Peszka, który jeszcze wtedy był studentem. "Uznałem ten tekst za mój manifest." Aktor instrumentalny - aktor pełni funkcje instrumentu, instrument pełni funkcje aktora; tworzy się w ten sposób przestrzeń wizualno-akustyczna.
"Obraz współczesnej sztuki jest niewyraźny i zamazany." Oto puenta. Wracam do domu. Na piechotę.

12 listopada


Piętnasta. Z "Opornikami" pod pachą wpadam do plastyka. Wszyscy są jeszcze na obiedzie. Przed salą powoli zbierają się widzowie. Siadam w drugim rzędzie. Piotr Znamierowski, odpowiedzialny w tym przedstawieniu za dźwięk, ostrzega "jest mocne."
Zaczyna się. Potwornie zdenerwowana aktorka opowiada historię kilku osób, którzy zapadli na dziwną, niepokojącą chorobę - białą ślepotę. W specjalnie wydzielonym szpitalu psychiatrycznym zamknięto zarówno ślepców jak i podejrzanych o kontakt z chorymi. "Opuszczenie budynku grozi zastrzeleniem" - informują megafony. Wzmaga się samowola wojskowych pilnujących obiektu. "Nie ponosimy żadnej winy." Z małego tranzystorowego radia zamknięci słuchają fragmentów wiadomości. Głosy po niemiecku. Robi się nieprzyjemnie znajomo.

W przerwie spotykam ekipę z NN-u. Rozstawiają dekorację. Bardzo chciałabym im pomóc, ale za chwilę w muzyku ma rozpocząć się kolejny spektakl. Całą chmarą biegniemy do sąsiedniej szkoły. Zamknięto drzwi. Po chwili zjawia się portier z przepraszającym uśmiechem. Zaraz za nim moja siostra. "Wyglądasz jak Mary Poppins" - szepcze, gdy już siedzimy w Sali Koncertowej im. K. Lipińskiego. To przez moją długą, dziwaczną spódnicę. Tylko gdzie podział się parasol?
"Pięciu głupców". Stół to ołtarz. Srebrna miska to kielich. Klocki Lego - czas. A potem spotykamy tych pięciu, z pistoletem, w ciągłej ucieczce przez policją, w samotności. Pięciu, albo jednego.
Tak czy inaczej, powiedziałem prawdę - wyznaje ostatni. - Krzesło miłosierdzia czeka.

W trakcie pięciominutowej przerwy, przemieszczamy się do małej sali. Tuż obok. Duszno. Słyszę jak komuś potwornie burczy w brzuchu. Chłopak siedzący przed nami odwraca się. W ręku trzyma torbę z ciastkami. Gośka grzecznie dziękuje. "To nie mi. To tej pani" -
- szepcze, wskazując na kobietę siedzącą obok.
Na scenę wkracza młoda dziewczyna. Właśnie rozstała się z kochankiem. "Gdy pocałowaliśmy się pierwszy raz, staliśmy się najmłodszą parą dzieci anioła." Przez czały czas miota się po pokoju. "Ja odeszło w czas, kiedy on jeszcze nie mógł mnie dotknąć" - kończy monolog i odchodzi. Z walizką.

I znów biegiem do plastyka. W holu spotykam niemalże całą Akademię i Ośrodek. Fruwają "Oporniki". Z Gochą zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie obok pana Tomka. Światła gasną. Słychać muzykę: "Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga..." i zaraz głos dziewczynki zaczyna opowiadać bajkę: "Była sobie mała dziewczynka Hanełe."
Wszystko, co widziałam, znałam wcześniej. Ale inaczej. Widziałam lalki z pozytywki. Widziałam obrazki z książeczek. Te same sekwencje ruchów. I ten słup widziałam także. Wiele lat potem. Na Majdanku.

Po orzeźwiającym spacerku w towarzystwie Gochy i jej dziwnego kolegi, fascynata socjalizmem, o 18:20 wpadamy do WOK-u. W szatni zostawiamy płaszcze. Zastanawiamy się, co zrobić z czasem. Jesteśmy bardzo za wcześnie. Skądś dobiega muzyka. Tłum gęstnieje. Kolejni znajomi. Gośki kolega wciąż coś mruczy pod nosem. Przybiega Piotr Kuć. Przedstawienie będzie na dworze. Z sali nr 6 wychodzimy wprost na duży taras. Dalej trawnik i skarpa. Mgła coraz ciężej osiada nad miastem iskrzącym się w oddali. W blasku świec rozstawionych na trawniku widać niewyraźne twarze widowni. Widać oddechy. Jest bardzo zimno. Mży. Po powietrzu sunie przeciągły gwizd. Pociąg. Śmierdzi naftą.
Opowiedzieć, co było potem? "Partytura prowin-cjonalna". Dużo gestów, wiele postaci. Gdy nagle zaczęła grać perkusja, rzuciliśmy się w tamtym kierunku. W nieustannie przyspieszającym rytmie aktorzy wykonywali proste czynności i znikali, by za chwilę znów się pojawić. Proste czynności: jedzenie, sprzątanie, mycie zębów... Wszystko się kończy. Zostaje tylko jedna postać. Ogląda telewizję.

A teraz po schodkach na górę. Mała sala. "Ten kulawy aktor (od "Pięciu głupców") wygląda jak gość z Monty Pythona. Mam wrażenie, że zaraz zrobi coś śmiesznego" - szepcze Gocha. Już nie zdąży. Zaczyna się. "Tematem dzisiejszych zajęć będzie Beniowski."
Leżąc już w łóżku zastanawiam się nad fenomenem Słowackiego. Wielkim poetą był niewątpliwie. Ale czy zachwyca? W plątaninie słów, których znaczeń dziś bardziej się domyślamy niż je znamy, odnajdujemy sens opowieści. Słuchaliśmy z zachwytem. Więc jednak zachwyca.

13 listopada

Zaspałam. Ale jeszcze o tym nie wiem. Jeszcze piję herbatę z miodem i nigdzie się nie spieszę. Z czystej ciekawości zaglądam do programu. I... zaczynam miotać się po mieszkaniu. Potem przystanek i... Ha, jestem za wcześnie. Zaraz zjawia się mój wierny kompan - Gocha.
I znów mała, duszna sala.
"Świętokradztwo". Prawie nic nie widzę. Za daleko usiadłyśmy. Dobiega do mnie jedynie głos. Dzieje się historia rzeźbiarza. "Czyż nie byłem Bogiem - twórcą i mordercą swojego dzieła?" Temat artysty i sztuki powraca w jednokrotnej historii życia. Bez optymizmu Schaefera. "Przez minutę być Bogiem. Oto największe szczęście... Minuta jednak przeminęła."

W czasie przerwy z Łukaszem , który dołączył do nas tuż przed "Świętokradztwem", lecimy do bursy. Gocha przyrządza nam musli na mleku wydębionym od szkolnej kucharki. Gadamy o wczorajszym przedstawieniu Aviego, a właściwie to Łukasz opowiada o licznych problemach, na jakie natrafili podczas montowania scenografii. O wierceniu dziur w podłodze, o zdejmowaniu ze ścian prac młodych malarzy, o rozstawianiu świateł...

I znów biegiem na ogłoszenie werdyktu. W dużej sali w muzyku na małym stoliku stoją nagrody - walizki. Jury, któremu przewodziła Barbara Michałowska-Rozhin nagradzało w dwóch kategoriach: aktor i twórca nieprofesjonalny. W tej drugiej zwyciężyła Wioleta Komar "Biały na białym" (to o ślepcach). Nagrody w kategorii "aktor" nie przyznano. Wyróżnienie otrzymała Joanna Laskowska "Sobotnia sukienka małej Hanełe ( reż. Avishay Hadari). Wręczono również statuetki-podziękowania dla pozostałych uczestników.

11 prezentacji konkursowych, pięć spektakli towarzyszących. Nie mogłam obejrzeć wszystkich. Szkoda. Ale i mi udzielił się klimat festiwalu. Klimat spotkania z opowieścią w gronie znajomych. Fajnie było.

Czerwone światło. Właśnie ucieka mi autobus. Zielone. Biegnę. Nie tracę rzeczywistości.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy