Strona główna > Warto poczytać > Teksty > Wywiady

Bookmark and Share

ILE KOSZTUJE FREAK

Ola Gulińska, Piotr Choroś (2008-06-08)

Strona 14
Więcej fotek w galerii
Z naszym rozmówcą trochę trudno się umówić. Ostatecznie udaje nam się spotkać z nim na Placu Litewskim. Chwila poszukiwań kawałka wolnej ławki (o tej porze wszyscy emeryci Lublina grają na Litewskim w szachy) i możemy zaczynać. Właściwie to zaczyna nasz rozmówca pytając nas o fajki. To, że  nie mamy, nie skreśla nas jednak w jego oczach i decyduje się kontynuować rozmowę.

Piotr Choroś: Najpierw się przedstaw, powiedz, czym się zajmujesz, ile masz lat i ile będziesz miał lat w 2016 roku.

Szymon Pietrasiewicz: Nie  wiem, ile będę miał lat. Teraz mam 26, to ile będę miał... 34. O Jezu. [śmiech]. Szymon Pietrasiewicz. Absolwent kulturoznawstwa, jestem bezrobotny dwa lata, czyli od skończenia studiów. Zajmuję się działaniami w przestrzeni miejskiej -  z pogranicza teatru i happeningu. Też chałturami oczywiście, które pozwalają mi zarobić pieniądze na to, żebym mógł sobie teraz coca-colę kupić, nalać do baku paliwo. Od czasu do czasu animuję jakieś działania kulturalno - społeczne. Codziennie spotykam się też z moimi towarzyszami, pijemy sobie piwko na ławce, spędzamy wolny czas w knajpach. To jest perspektywa młodego człowieka w Lublinie.

Piotr Choroś: Żyjesz z działań czy z chałtur?

Szymon Pietrasiewicz: To ciekawe pytanie. Chałtury dają duży zastrzyk finansowy. Tak naprawdę 80 procent działań robi się za friko albo znajduje się mecenasa, który sfinansuje np. zbudowanie rekwizytów czy przejazd.

Ola Gulińska: No dobra, a jakie są proporcje czasowe między działaniami a chałturzeniem? Ile się trzeba nachałturzyć, żeby móc...

Szymon Pietrasiewicz: To jest inaczej. Samo działanie na ulicy to jest wierzchołek góry lodowej. Trzeba najpierw napisać projekt, ludzi umówić, wymyślić, spotkać się. Trzeba to wszystko opisać, uzasadnić, dlaczego jest to słuszne. Są burzliwe rozmowy, pisma jakieś do urzędów. Chociaż oczywiście częściej robimy chałtury. Chałturami nazywam też sytuacje, kiedy np. przygotowujemy jakąś akcję promocyjną itp. - czyli wszystko co nie wynika z potrzeby serca [śmiech], potrzeby zmieniania miasta, ingerencji w myślenie ludzi.

Wiosna, lato to czas, kiedy jest dużo zleceń. A później jest martwica. Rok dla ludzi takich jak ja, czyli niezatrudnionych nigdzie, wygląda tak: wiosna to są właśnie chałtury, działania bardzo komercyjne, potem są wakacje, kiedy są festiwale. Robi się wtedy jakieś akcje uliczne. A potem na jesieni jest czas, kiedy się realizuje projekty, na które się wnioski poskładało wcześniej. Generalnie styczeń i luty to są najbardziej martwe miesiące. Wtedy się siedzi i wnioski pisze. I rozmyśla, co tutaj fajnego zrobić.

Tu po raz pierwszy dzwoni telefon. Będzie dzwonić jeszcze kilkanaście razy. Na razie Szymon odrzuca połączenie.

Piotr Choroś: Zajmowałeś się tym nie tylko po skończeniu studiów, ale jeszcze w ich trakcie. Co się stało z twoimi znajomymi z kulturoznawstwa po skończeniu studiów?

Szymon Pietrasiewicz: Pierwotnie mieliśmy teatr. A potem skończyliśmy studia, okazało się, że czar prysł, ludzie się rozjechali. Ten autentyzm był bardzo płytki. Pojawiły się kobiety, teraz są już żonami tych kolegów, pojawiła się chęć wyjazdu do domu. Lublin był tylko przystankiem, a nie bazą docelową. Wszyscy się rozpierzchli. Te wszystkie akcje to dla nich była chwila, zabawa. Oni to wspominają, mają zdjęcia z akcji na pulpitach w komputerach i mówią: "kurcze, ale było fajnie, a teraz pracuję w funduszu emerytalnym i wciskam ludziom ubezpieczenia." Szkoda mi tych ludzi, bo mieli niesamowity potencjał. No a tu rodzi się pytanie, czy w ogóle jest sens ich wszystkich zatrzymywać. Złożyłem do Miasta projekt, stypendia kontraktowe. Wartościowi ludzie, którzy chcą pozostać w Lublinie składaliby projekt na samego siebie - co będą przez rok robili. I dostają stypendium od miasta, mogą się przez ten czas tutaj utrzymać i się realizować. Potem jest rozliczenie - jeśli zrobili większość rzeczy, które sobie wymyślili stypendium, może być przedłużone, a jeśli nie - to oddają pieniądze. Więc nie ma zagrożenia, że będzie się wyłudzać kasę. Już teraz widać brak ludzi zajmujących się kulturą, brak wolontariuszy.

Trzeba sobie zdać sprawę, że w przypadku Stolicy Kultury dostaje się pieniądze na pomysł, a nie na to, co było na starcie. Tytuł przyznawany jest nie za to, co dotychczas zrobiono. Choć oczywiście dotychczasowe działania uwierzytelniają miasto. Lublin ma taki potencjał, że jest w stanie temu sprostać. Może się jednak okazać, że Lublin dostaje tytuł, bo jest fajnie opracowany wniosek, ale okazuje się, że nie ma kto zrobić tych wszystkich wydarzeń - wymyślić, wygenerować. Ciągle boleję nad tym, że do Lublina nie są ściągani ludzie, którzy staną się liderami środowiska. Jest mnóstwo rewelacyjnych osób, które tutaj odnajdowałyby się jak ryby w wodzie, gdyby ktoś im zapewnił możliwości.

Obserwuję środowisko Tektury. Bardzo w to zaangażowany jest Grzesiek Nowicki, robi kupę dobrej roboty, mnóstwo osób się wokół niego kręci. I tak pomyślałem, obserwując skłoty w innych miastach, takie ćwierć-skłoty, pół-skłoty, że jest bardzo dużo animatorów, osób chętnych do generowania zjawisk wokół własnych przestrzeni: podwórek, świetlic czy miejsc typu Tektura. Znam też pomysł Henia Kowalczyka na założenie ośrodka teatralnego w Kopinie. I pomyślałem, żeby zrobić gigantyczny zlot freaków i animatorów, forum, warsztaty, burzę mózgów. I zrobić z nich "Armię Wymyślaczy" w Lublinie. Jeden dzień - i niech wymyślają na Lublin patenty. Teraz mój kolega zrobił warsztaty z Bogdanem Konopką, wybitnym polskim fotografikiem mieszkającym we Francji. Pomysł był taki, żeby ściągnąć do Lublina ludzi, którzy nie znają miasta, i nie zaprowadzić ich na Zamek czy do Kaplicy, do kościołów na Stare Miasto, tylko na osiedle Słowackiego, na stare Bronowice, na Wapienną, na Tatary. Miejsca, do których się nie zagląda. Oni byli zachwyceni. My oczywiście reklamujemy te freski, a jednocześnie narzekamy, ze Lublin jest prowincją. Pytam: po co? Zróbmy z tego co jest mankamentem zaletę, coś charakterystycznego i niepowtarzalnego, atut.  Prowincjonalność może być atutem, a nie kompleksem.

Chciałbym ściągnąć ludzi z wrażliwością wyższą niż przeciętna, z pomysłami. Niech pochodzą po mieście, spotykają się z ludźmi, twórcami kultury stąd, z decydentami, niech przedstawią własne pomysły na to miasto. Może zobaczymy dzięki temu to, czego nie widzimy na co dzień, bo jesteśmy do tego przyzwyczajeni.

Piotr Choroś: Co się stało z pomysłem stypendiów?

Szymon Pietrasiewicz: Został zarzucony, Miasto nie było zainteresowane.

Piotr Choroś: Ile potrzebuje artysta czy freak miesięcznie, żeby przeżyć?

Szymon Pietrasiewicz: Freakiem nazywam osobę, która nie jest związana ściśle z żadną instytucją kultury. Jest niezależnym twórcą czy animatorem. Mogłaby to być kwota około tysiąca złotych - jak stypendium doktoranckie.

Oprócz stypendiów myślałem, żeby powstało coś jak skłot - przechowalnia do mieszkania i działań. Nie akademik, ale np. wydzielona kamienica, gdzie ludzie mogliby spędzać czas i żeby też ich odciążyć od takich rzeczy jak szukanie pomieszczeń. Ale też żeby stworzyć fajne miejsce - np. jak Kolonia Artystów w Stoczni Gdańskiej.

Tu po raz czwarty czy piąty dzwoni telefon. "Boże, dlaczego oni do mnie dzwonią" - nasz rozmówca wzdycha dramatycznie kolejny raz odrzucając połączenie.

Ola Gulińska: Zacząłeś mówić, że niby są jakieś pomysły na zatrzymywanie młodych, ale też żeby zastanowić się, czy jest sens zatrzymywać młodych po skończeniu studiów...

Szymon Pietrasiewicz: Tak, ale na razie są to pomysły hasłowo - billboardowe. Może nie ma sensu zatrzymywać wszystkich absolwentów, może warto ściągać ciekawych z innych miast. Wielu studentów traktuje Lublin jako takie dłuższe pięcioletnie wczasy. Jak rozmawiam z ludźmi, to widzę, że oni tu jeszcze są, ale myślami są gdzieś poza. Być może należałoby im stworzyć warunki, żeby tutaj mogli się realizować.

Zły jest system - liczba etatów w ośrodkach kultury. Z kolei system kontraktowy, stypendia, to system bardzo wydajny. Jest mobilizacja, cały czas musisz coś robić. Powiedzmy, że taka osoba dopiero po kilku latach dostaje etat, kiedy już się sprawdzi.

Ola Gulińska: A czy bierzesz pod uwagę, że może się okazać, że już nie da się tutaj żyć i wyjeżdżasz?

Szymon Pietrasiewicz: Jasne, że miałem chwile załamania - czy nie rzucić tego i wyjechać gdzieś do innego miasta. Będzie łatwiej się utrzymać i łatwiej coś zrealizować i nikt nie będzie problemów robił. Miałem ostatnio parę załamań. Chałturzyliśmy kiedyś w Gdyni. Gdynia mi sie cholernie podoba, to jest fajne miasto - pod względem rozwiązań urbanistycznych, bliskości morza, otwartości ludzi. To było niedawno, jakaś tam załamka, to było po tym słynnym konkursie miejskim, nie dostaliśmy od Miasta pieniędzy na ileśtam rzeczy. Bardzo często pojawiają się myśli, żeby stąd uciekać. Te zależności lubelskie też są denerwujące, intrygi. Pewnie gdzie indziej też tak jest, ale ja tego nie znam.

Piotr Choroś: A co byś robił w Gdyni?

Szymon Pietrasiewicz: Dobre pytanie. Rzeczywiście łatwiej powiedzieć sobie, że sie wyjeżdża, ale trudniej odpowiedzieć sobie na pytanie, co się będzie tam robiło. Myślę, że to samo co tu. Jeśli zajmujesz sie kulturą, trudno jest się przenieść do nowego środowiska, bo tutaj zna się teren, ludzi. Chociaż Jachimowicz sobie poradził.

W Gdyni zobaczyłem bardzo ciekawą rzecz a propos polityki społecznej. Ponieważ trochę jeżdżę, zawsze w różnych miastach interesuje mnie, jak wygląda rozdawnictwo miejskiej kasy na działania animatorskie, kulturalne czy społeczne. W Gdyni jest coś takiego jak rady dzielnic. W Lublinie to straszna padaka, bo te rady są tylko i wyłącznie opiniotwórcze. W Gdyni to wygląda w ten sposób, że jest inny, niezależny konkurs organizowania działań kulturalnych skierowany tylko do rad dzielnic. Te pieniądze są wtedy najbliżej ludzi i osób, które znają problemy tych wspólnot na blokowiskach czy małych skupiskach w konkretnej dzielnicy. Oczywiście robią rzeczy często tandeciarskie czyli festyny, ale one są bardzo mocno zakorzenione na ich podwórku, najbliższe ich małym ojczyznom. W Lublinie nikt o to nie dba, są masówki, duże wydarzenia, ale nikt nie schodzi na poziom lokalności, nie rozmawia z ludźmi, którzy są gdzieś tam pochowani na tych blokowiskach. Stąd właśnie może jest problem, że ci ludzie nie uczestniczą w kulturze, bo ich nikt nie nauczył, nikt nie ciągnął za rękę, nie pokazywał, nie edukował tam u nich, na własnym trzepaku. Ci ludzie wyjdą, tylko trzeba ich wyciągnąć, zachęcić. W Lublinie się o tym nie myśli w ten sposób. Coś Koza [Rafał Koziński] trochę w tym dłubie ze swoim Ośrodkiem Animacji. Przy Popiełuszki ma być przystań dla Animatorów. Ważne jest też edukowanie tych nieszczęsnych studentów Animacji, że animowanie to nie jest robienie imprez w knajpach czy w salach teatralnych. Że warto wychodzić z jakimiś propozycjami poza centrum - szczudła, teatry uliczne. Często oni mówią: "nie, boimy się, oni nas zatłuką, oni nas zjedzą".  Gówno prawda. Jak robiliśmy projekt na Tatarach, to przychodziło nas zobaczyć ze 250 osób. Od pacholąt w dresach po emerytów. Mam taki pomysł na projekt, on ostatnio został odrzucony w konkursie, skierowany do kibiców Motoru. Pomysł stworzenia przez kibiców Motoru pierwszej w Polsce regularnej orkiestry muzycznej - takiej jaką mają np. strażacy czy wojskowi. Będzie złożona głównie z instrumentów perkusyjnych, żeby byli słyszalni. Trzydzieści osób, sekcja rytmiczna, może dęta - i chłopaki idą na stadion. Oni się bardzo podniecili, że będą pierwsi, elitarni, jedyni. Pomysł jest dość ryzykowny - można na nim bardzo dużo stracić, albo też dużo stracić. Ja chcę im te bębny dofinansować, żeby nie płacili sami. Sytuacja jest prosta - oni dostają instrumenty, mają ręce zajęte, więc sie nie naparzają. Chociaż instrument też może być narzędziem walki [śmiech]. I grają: w drodze na stadion i na stadionie. Wzbudzają szacun ze strony innych kibiców, a sami się czują fajni i elitarni. Oczywiście to będzie poparte próbami przez jakieś 2-3 miesiące, żeby zobaczyć, na ile oni są w stanie nauczyć się grać, na ile są odpowiedzialni.

Jest jeszcze drugi pomysł. Mam znajomego, który prowadzi Klub Osiedlowy "Odeon" na Kalinie i ma tam dwa czy trzy pomieszczenia. On nie ma żadnej kasy, a mimo to coś robi dla tej dzielnicy. Oczywiście prezes tamtejszej spółdzielni woli tam mieć aptekę, niż dom kultury, miejsce spotkań podwórkowych artystów. Pomysł polega na tym, że jeden wybrany blok na terenie osiedla stanie się miejscem działań przez dłuższy czas, parę miesięcy, miejscem oswajania ludzi z kulturą. Chcę ich zbombardować działaniami: wieczorki poetyckie na klatkach schodowych, projekcje filmowe w suszarniach, różne akcje odbywające się na terenie bloku. Jak jest Nocy Kultury, kiedy wszyscy coś robią, to zróbmy, powiedzmy Noc Sąsiadów. Przejść się po mieszkaniach i spytać, co pan, pani robi. Pani hoduje rybki, to pani następnego dnia będzie sąsiadom opowiadać o rybkach, ludzie przyjdą do pani. Pan znaczki zbiera? Pan opowie o znaczkach. Też wymiana dóbr: "Ja to nic nie umiem robić, ale umiem pralki naprawiać" -  to pan naprawi sąsiadowi pralkę za friko. Robię plakat i tam jest spis mieszkań gdzie co się fajnego znajduje. Często pierwszy raz wtedy ludzie odwiedzają się nawzajem. Ten projekt można zrobić tylko w dwóch miejscach w Lublinie: na Tatarach i na Kalinowszyźnie. Tam są rodziny trzypokoleniowe i to nie są sypialnie miasta. Do tego jest wysoki wskaźnik bezrobocia. Ludzie są na miejscu. Dziadkowie siedzą na ławeczkach, rodzice są bezrobotni, a dzieci chodzą do szkoły a potem spędzają czas na podwórku. Jeszcze taką dzielnicą staje się LSM - otwartą jak Tatary czy Kalina. Ale tam nie ma problemu społecznego. Jest burżujską dzielnicą z drogimi mieszkaniami. Czuby i Czechów są sypialniami. Tam ludzi w ciągu dnia nie ma.

Ola Gulińska: I to są młodsze dzielnice.

Szymon Pietrasiewicz: Tak, są młodsze Jeśli chodzi o Czuby i Czechów to trzeba by poczekać jeszcze kilkadziesiąt lat. Elementem takiego projektu byłby też blog tego bloku. Zrobilibyśmy też warsztaty z internetu. Taki znajomy się zobowiązał, że zrobiłby zajęcia. Pokazać im, że mogą komentować życie mieszkańców, całej wspólnoty. To co udałoby się zebrać, można by było dać dramaturgowi, żeby napisał jakiś tekst. Potem następuje budowa spektaklu. Pracują przy tym mieszkańcy i profesjonaliści. Potem całość jest pokazywana całej wspólnocie.

Myślę, że ludzie w to wejdą. Na pewno. To są ludzie, którzy mogą robić wrażenie jakiś niedorajdów albo zupełnie nie zainteresowanych kulturą, niczym. Ale można ich do czegoś fajnego przekonać. Trzeba z nimi pobyć, posiedzieć, pogadać. Trzeba do nich pójść, a nie siedzieć w swojej instytucji kultury i czekać, aż sami tam przylezą.

Dostałem na to pieniądze. Chciałem dwa razy więcej szczerze mówiąc. Zastanawiam się w tym momencie nad sensem robienia tego za okrojone pieniądze. Muszę coś wyrzucić. Projekt będzie zrealizowany w jakiejś części, a tylko całość ma szansę powodzenia. Siłą tych działań jest ich totalność. Dostałem 20 tysięcy, i jeszcze ze 20 by uratowało sytuację, może 15. Jeszcze będę szukał. Albo zrobię krótszy projekt, taki pilotażowy i jakby "zaskoczyło", to może w przyszłym roku udałoby się zrobić wszystkie działania. Nie wiem, jeszcze nie znalazłem na to rozwiązania.

Teraz z kolei przechodzi chodnikiem jakiś znajomy. Nasz interlokutor od razu przechodzi do sedna i pyta go o fajki. "Ale to nic, że nie masz, nie przejmuj się. Nic się nie stało" - zapewnia.

Piotr Choroś: A jakie według ciebie są ważne miejsca w  Lublinie  jeśli chodzi o generowanie kultury?

Szymon Pietrasiewicz: Oprócz Tektury?

Piotr Choroś: A uważasz, że Tektura jest ważna?

Szymon Pietrasiewicz: No jest najważniejsza przecież! [śmiech] Może Ośrodek Animacji Kozy i Zieniuka będzie fajnym miejscem - tam na skrzyżowaniu Poniatowskiego i Popiełuszki. Oni ten budynek już dostali. Trudno przewidzieć, jaki finał tego będzie, jest możliwość, że się chłopaki pogubią. Ale może to będzie coś nowego, fajnego.

Ola Gulińska: A jak wyobrażasz sobie przyszłość tworu, który ma się nazywać Centrum Spotkań Kultur?

Szymon Pietrasiewicz: To się może nazywać jakkolwiek: Rozdroża, Skrzyżowanie, Centrum Kultury-bis, WOK-bis. Coś-z-niczego, coś-wszystko, nie-wiadomo-co. Ja to bym w ogóle Teatr Muzyczny rozgonił. Ja wiem, że tam ludzie chodzą, oglądają. To się może podobać. Tam jest sto etatów, tam jest fabryka cała: szwalnie, nie-szwalnie. Taniej by wyszło zapraszać dobre produkcje z Warszawy niż utrzymywać całą tę hordę ludzi. Tym bardziej, że oni tam jarmarczne hucpy robią, cepelię. Poziom tego jest niewielki. Wiem, że tam szkoły chodzą, że mają komplety. Ale, kurwa przepraszam, ja nie lubię takich rzeczy i uważam, że to nie jest kultura. To może być dodatek do czegoś, a nie sens działania dużej instytucji. Pytanie, co z tym budynkiem. Może to trzeba by wypracować. Na razie nie ma na to pomysłu. Zatrudni się tam dwieście pięćdziesiąt sprzątaczek, pięćdziesiąt księgowych, sto technicznych i już nie starczy pieniędzy na robienie tam kultury.

Wartością są działania oddolne, wymuszające same z siebie dawanie pieniędzy, a nie tworzenie kolejnych molochów. Jak myślimy o mieście globalnie, to nie myślmy o punktach tylko o całości, też o osiedlach - niech one stają się punktami, placami, na których toczą się działania kulturotwórcze.

Piotr Choroś: A co z budynkiem Teatru w Budowie? Stoi w centrum miasta coś, co teoretycznie było budowane jako teatr.

Szymon Pietrasiewicz: Może by się zastanowić, czy na przykład nie rozebrać połowy. Czy nie uciąć tej połówki, gdzie jest ta scena obrotowa i nie zrobić tam jakiegoś placu. Po co się trzymać pomysłu sprzed trzydziestu lat? Nie wiem, czy wy znacie historię tej sceny? Scena jest tam niestandardowa. Została tak zaprojektowana, że duże teatry, mogłyby grać na tej scenie, ale są dostosowane do innych wymiarów. I gdyby rzeczywiście powstała scena jak z oryginalnych planów, to nikt by nie mógł zagrać - opery i inne wieloobsadowe rzeczy. Trzeba by dużo środków, żeby to przemontowywać za każdym razem. Chociaż nie wiem, czy ona w ogóle zostanie zachowana. Ponoć też jakieś gigantyczne pieniądze poszłyby, żeby stworzyć tam całą maszynerię. Teraz tam jest tylko dziura wykopana.

To byłoby kolejne centrum kultury, a powinna być decentralizacja kultury. Zauważcie taki proces, że Ośrodek Animacji na razie nazwał się inaczej, przeniósł do drugiego skrzydła CK, mają własne pomysły na robienie kultury.

Piotr Choroś: Trzeba by się zastanowić, czy Urzędowi Marszałkowskiemu jest potrzeby duży ośrodek kultury... Jest jeszcze WOK.

Szymon Pietrasiewicz: Ale jasne, że jest potrzebny! Muszą tam upychać ludzi. Przydaje się w okolicach wyborów.

Ola Gulińska: Pan Sobczak jest totalnie zachwycony ideą Centrum Spotkań Kultur.

Szymon Pietrasiewicz: A czym on się zachwyca? Przecież on się na tym nie zna. Sobą się zachwyca.

Piotr Choroś: My to też obserwujemy i też dla nas jest to dziwna sytuacja, kiedy się tworzy nazwę i tyle właściwie. Budujesz do tego instytucję - bez programu, bez pomysłu co w rzeczywistości tam będzie.

Szymon Pietrasiowicz: Z odwrotnej strony do tego podeszli. Tam nie ma nad tym namysłu żadnego. Nikt się nie przyjrzał tematowi. Ja jestem nastawiony na małe działania, a nie na robienie wielkich szopek. Ja bym to porównał do koncertów na Placu Zamkowym - tylko, że to będzie w budynku. Wielkie masówki - bardziej popisowe niż niosące jakąś wartość.

Piotr Choroś: Powstaje też instytucja na bazie Fundacji Muzyka Kresów.

Szymon Pietrasiewicz: Byłem na tym festiwalu, który robią - Najstarsze Pieśni Europy. Trochę środowiskowa impreza, rzeczywiście było mało ludzi z zewnątrz. Ale bardzo się liczy to, co robią. Chociaż nie wiem, czy to wymaga aż powoływania iluś tam etatów, opłacenia budynku. Nie wiem, nie znam ich historii od tej strony. Ale na pewno jest to jakiś fajny ruch. I dzięki stabilizacji może coś tam ciekawego wykiełkować, ważna rzecz. Też jest Orkiestra św. Mikołaja i Mikołajki Folkowe - są niemalże instytucją, tylko podczepioną pod Chatkę Żaka. Oni może też powinni się wyodrębnić i pójść w swoją stronę.

Piotr Choroś: A jak widzisz przyszłość Tektury?

Szymon Pietrasiewicz: Przede wszystkim chciałbym, żeby na imprezy przychodzili ludzie z zewnątrz, spoza środowiska. Jakoś to powoli idzie w tę stronę. Ostatnio dla Urzędu Miasta wydrukowałem listę wydarzeń, które były w ciągu roku w Tekturze. Tego było kilkadziesiąt pozycji. Miasto nie dołożyło się ani troszeczkę! Wręcz na nas zarobiło, bo płaciliśmy czynsz. Na razie mamy pewność, że przez najbliższe lata nie będą nas stamtąd wyrugować. Na razie funkcjonujemy. Żeby się utrzymać, potrzebujemy około 1500 zł miesięcznie. A oprócz koncertów jest jeszcze przecież świetlica, która jest niedochodowa. Tam non-stop ktoś jest, nigdy nie jest zamknięta. Chciałbym jednak kiedyś zrezygnować z akcji, które się tam niestety odbywają, czyli jakieś osiemnastki czy kinderparty. To daje duży zastrzyk pieniędzy, a tak naprawdę jest inwazyjne dla mieszkańców. Małolaty wrzeszczą, wymiotują. Dla nas to problem, bo trzeba po nich sprzątać potem. No ale na razie często z tego opłacamy czynsz.

Uważam, że w takich miejscach jest potencjał i to one mają siłę jeśli chodzi o generowanie kultury i staranie się o tytuł Stolicy Kultury. Miasto obywateli, miasto zaangażowanych osób. Tektura jest miejscem, które ściąga ludzi, którzy chcą coś robić, chcą poczuć się u siebie. Żadna instytucja nie daje takiego komfortu: są biurka, fotele, białe ściany i tabliczki z nazwiskiem na drzwiach. Teraz tam działa taka grupa licealistów, mieli najpierw próby u nas, ja ich ciągałem po różnych imprezach. I co? Okazało się, że oni wszyscy chcą iść na animację kultury po maturze. Wiadomo oczywiście, że życie trochę to zweryfikuje i nie będzie tak kolorowo. To pokazuje, że miejsce może być inspiracją do działań, areną do wymiany myśli, doświadczeń. Ten chłopak z irokezem, który tutaj szedł to też taki przykład. Nawet nie wiem, skąd się wziął. Teraz w Tekturze pomieszkuje.

Szymon ostatecznie decyduje się odebrać telefon. Rozmawia chwilę z jakimś Grzesiem, a potem Mikołajem.

O czym to ja mówiłem? Aha. On mówi, że przyjechał do Lublina i dół straszny: "Ja pierdolę, gdzie ja trafiłem! Co ja tu robię?! Uciekać stąd! Do Wrocławia najlepiej!" Drugi rok - oho, poznał już parę fajnych osób. Trzeci rok - poznał ludzi ze środowiska Tektury. Mówi, że w ciągu miesiąca świat dla niego się zmienił. "Ja już nie chcę do Wrocławia, tu jest wszystko, tu jest fajnie!" Ostatnio też pojawiło się ogłoszenie "Poszukuję dziewczyny ze środowiska Tektury. Proszę o telefon lub sms-a".  Widzieliście to? [śmiech] Środowisko stwarza klimat, charakter tego miejsca, buduje jego tożsamość.

Tu Piotr Choroś dość brutalnie przerywa strumień świadomości Szymona P. Minęło już półtorej godziny rozmowy. Szymon P. nie przerywając potoku wymowy żegna się z nami i odchodzi w stronę samochodu. Zielonego mercedesa. Chodzą słuchy, że do baku wlewa różne dziwne rodzaje oleju.

 
Komentarze

Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy