Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 35 (8/2008)

Bookmark and Share

PODĄŻAMY ZA SOBĄ

Marta Białek (2008-09-09)

Marta Białek z Towarzystwa Inicjatyw Twórczych ę.
Fot. Anna Dąbrowska
Więcej fotek w galerii
Marta Białek opowiada o Towarzystwie Inicjatyw Twórczych "ę"
Dlaczego działam
Urodziłam się w Warszawie. Od dziecka byłam aktywna, robiłam dużo różnych rzeczy. W liceum zaczęłam robić filmy amatorskie, przez co nawiązałam przyjaźnie, szczególnie z ludźmi z mniejszych miast. Kiedy jeździłam po mniejszych miasteczkach zobaczyłam, że to jest inny świat, że tam ludzie żyją inaczej, są bliżej siebie, tworzą wspólnotę. Nie jest tak jak w Warszawie, gdzie każdy jest rozproszony, bo jest tysiąc różnych propozycji. Jeżeli coś się dzieje w tych małych miastach to jest to wydarzenie, święto. Zamarzyłam o takiej wspólnocie. Dla mnie siłą do działania jest poszukiwanie wspólnoty i poczucia, że się jest blisko z ludźmi, dlatego moje pierwsze działania były z dala od Warszawy.

Pierwszy projekt
Jakie są nasze początki? Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę” powstało 6 lat temu, kiedy razem ze znajomymi byliśmy albo tuż po studiach, albo kończyliśmy studia i zastanawialiśmy się, co chcemy w życiu robić. Większość z nas była humanistami, studiowaliśmy socjologię, psychologię, dziennikarstwo. Ale mieliśmy też pasje artystyczne, zajmowaliśmy się fotografią, filmem. Zastanawialiśmy się więc jak połączyć nasze pasje z działaniem z ludźmi. Taki był chyba nasz cel. Chociaż, gdyby 6 lat temu ktoś mi powiedział, że będę to robić nadal i będzie to mój sposób na życie i cały mój świat albo duża jego część - to bym nie uwierzyła, uznała za absolutnie niemożliwe. To miała być jednorazowa przygoda, chcieliśmy się zebrać i coś zrobić.
Tak naprawdę zaczęliśmy jeszcze zanim staliśmy się zarejestrowanym stowarzyszeniem realizując projekt „Ballada o Szydłowcu”. Różne drogi skierowały nas do Szydłowca. To miasteczko, gdzie przed wojną 80 proc. mieszkańców stanowili Żydzi, był tam kirkut, o którym nikt nie wiedział, że to kirkut. Stwierdziliśmy, że to dobry pomysł, by się nad tym zastanowić i wspólnie poszukać historii. To było nasze pierwsze ważne doświadczenie. Ten projekt trwał ponad rok, a tak naprawdę trwa do dziś, bo podczas tego projektu wydarzyło się coś, co stało się sensem naszego działania, odpowiedzią na pytanie dlaczego działamy i po czym poznajemy sukces naszych działań. W trakcie trwania projektu udało nam się przyciągnąć grupę ludzi, która często pojawiała się i znikała, trzeba było czekać na dobry moment, żeby zacząć mówić o tematyce żydowskiej. Udało nam się pójść za tym, co się najbardziej spodobało, wokół czego skupiło się najwięcej ludzi - czyli fotografią. Fotografia była medium wokół którego zebraliśmy dzieciaki. Znaleźliśmy człowieka, który w latach siedemdziesiątych prowadził klub fotograficzny i na nowo został zarażony ideą robienia zdjęć i uczenia młodych ludzi fotografii. Powstała grupa fotograficzna. Co ważne, ta grupa działała dalej i działa do dziś. Właśnie stała się stowarzyszeniem.
Strona 7
Więcej fotek w galerii

Idea
Bardzo się zmieniliśmy od czasu pierwszego projektu. Z czasem zaczęliśmy robić projekty, które nie dotyczyły tylko jednej grupy. Tych projektów przybywało i nasze małe stowarzyszenie rozrosło się, choć naszym celem nigdy nie było stanie się wielką instytucją. Ciągle dążymy do tego, żeby zachować świeżość i autentyczność. Naszym sposobem na to jest podążanie za tym, co chcemy robić. Staramy się nigdy nie robić niczego na siłę. Co chwilę rozpoczynamy nowe projekty, w tym roku zaczęliśmy realizować program dla starszych osób, to dla nas nowy obszar, którego dopiero dotykamy i patrzymy, co z tego wyniknie. W którymś momencie zaczęliśmy szukać inspiracji, bo mieliśmy poczucie, że wokół nas jest wielu ludzi, którzy poszukują dobrych, fajnych pomysłów. Zaczęliśmy robić filmy, wydawać książki. Tych działań jest bardzo dużo i one wynikają z nas. Nigdy nie angażowaliśmy się w coś ,tylko dlatego, że „powinniśmhy“. Myślę, że warto zastanowić się nad motywacją swoich działań, dlaczego właśnie to chcemy robić i na ile myślimy o innych, a na ile o sobie. My w „ę” jesteśmy przekonani, że to się musi spotkać. Nie możemy zapominać o sobie, chcemy działać dla innych, a raczej z innymi, pamiętając o tym, co my chcemy robić.
Przez 6 lat przeszliśmy bardzo długą drogę, zadawaliśmy sobie bardzo dużo pytań, odrzuciliśmy kilka propozycji, które po drodze się pojawiły. W pewnym momencie wiele osób namawiało nas, żebyśmy zaczęli działania na warszawskiej Pradze. To jest dzielnica obarczona złą sławą, gdzie rzeczywiście są bardzo duże problemy społeczne. Ale my w to nie weszliśmy, bo mieliśmy bardzo silne przekonanie, że taki kierunek bliższy jest resocjalizacji i nie czujemy się w tym mocni. Daliśmy sobie prawo, żeby tego nie robić. To też jest bardzo ważna rzecz, żeby zadać sobie pytanie, w czym czujemy się dobrze. Żeby nie iść tylko i wyłącznie za przekonaniem, że tutaj leży problem i w związku z tym musimy coś zrobić, żeby nie kierować się wyłącznie poczuciem misji, czy obowiązku, powinności. Nie da się pracować bez pasji, ognia i przekonania, że to co robię jest rzeczywiście tym, co chcę robić, a nie tym, co tylko powinnam. Dzięki temu łatwiej jest później wytrwać w trudnych momentach. Podążamy za sobą i dzięki temu nie poczuliśmy się po tych sześciu latach intensywnej pracy bardzo zmęczeni i wypaleni, chociaż oczywiście czasem mamy trudne momenty. Pamiętamy też, że celem naszego stowarzyszenia nie jest zrobienie jednorazowej akcji, ale z drugiej strony naszym celem nie jest też nauczenie kogoś fotografii, filmu albo teatru. Celem naszych działań jest zainicjowanie procesu, z którego coś się urodzi, zostanie, będzie się działo nadal i w momencie kiedy wyjedziemy ludzie nie zostaną sami.

Co dalej
Podczas realizacji projektu zawsze nadchodzi taki czas, kiedy trzeba powiedzieć „to koniec naszej pracy w danym środowisku”. Staramy się więc przygotować ludzi do dalszego działania bez nas. Pokazujemy im możliwości np. jak mogą szukać środków na swoje działania, monitorujemy ich pracę, poświęcamy im bardzo dużo czasu, wspieramy ich. Są miejscowości, gdzie nic z tego nie wychodzi, ale są też środowiska, gdzie coś się dzieje dalej. Tak było w Szydłowcu, ludzie którzy z nami współpracowali bardzo szybko zawiązali grupę nieformalną, nazwali się „Młodzi, piękni i bez przyszłości”, to była grupa fotograficzna. Bardzo szybko dostali pierwsze pieniądze na swoje działania. To też jest fajne, jak coś dzieje się tak z rozbiegu, kiedy my tutaj jeszcze jesteśmy, jeszcze was wspieramy, ale wy już robicie swój pierwszy krok, tak się dokładnie stało w Szydłowcu. Oni po prostu zaczęli zdobywać pierwsze pieniądze, reaktywowali stary klub fotograficzny, dzięki temu, że odnaleźli mężczyznę, który zajmował się kiedyś fotografią, wyciągnął stare powiększalniki, kuwety. I działają do dziś. W takich długich projektach jak w Szydłowcu trzeba sobie zadawać poważne pytanie kiedy skończyć i na ile jesteśmy odpowiedzialni za te nadzieje, ambicje, a na ile możemy porzucić naszych animowanych. Trzeba wyczuć kiedy oni czują się gotowi by robić coś sami.

Jak trafiamy do ludzi
Jak to się dzieje, że trafiamy do danej miejscowości, do danej grupy? Są różne powody. Z Szydłowcem było tak, że ktoś nam opowiedział, że jest takie miasteczko, a później się okazało, że ktoś znajomy mieszkał tam przez rok i poznał to środowisko.To w jaki sposób trafiamy do danej społeczności też jest intrygujące. Czasem mam takie poczucie, że obie strony w tym procesie uczestniczą, że nie do końca dzieje się to przypadkowo. Mamy też taką filozofię, którą potwierdza doświadczenie, że chcemy pojawiać się w miejscach, w których nas chcą. Ale nie zawsze tak było. Robiliśmy taki projekt, który nazywał się „Aby - film, fotografia i teatr na wsi”. Wymyśliliśmy sobie, że w trzech wsiach zrobimy mniej więcej podobny program skupiony wokół fotografii, teatru i filmu, ale generalnie chodziło o to, żeby coś się zadziało na tych wsiach, żeby powstały tam jakieś grupy, które nadal będą funkcjonować tak jak w Szydłowcu. No i jak te wsie wybraliśmy? Jedną, bo nam się spodobała, przejeżdżaliśmy i stwierdziliśmy, że tam jest po prostu przepięknie. Drugą wieś wybraliśmy, bo rzeczywiście już wcześniej ktoś nas do niej zapraszał i była już pewna przychylność. Trzecia wieś to była rodzinna miejscowość mojego kolegi ze stowarzyszenia, który w pewnym momencie poczuł, że już jest gotów, żeby coś tam zrobić. To, co wydarzyło się w każdej z tych wsi przez 12 miesięcy to są zupełnie inne historie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że trzeba być elastycznym, ale nie wiedzieliśmy, że aż tak bardzo. Ta wieś, którą wybraliśmy ze względów estetycznych okazała się wsią, gdzie było najtrudniej, po prostu niesamowity opór materii. Spotkaliśmy się tam z oporem i apatią. Czuliśmy, że może nie do końca jesteśmy tam potrzebni, że może się narzucamy, że to, co im proponujemy nie jest tym, czego rzeczywiście chcą.

Stop
Ważne, żeby umieć powiedzieć w sobie pewnym momencie stop, umieć się wycofać. Żeby nie upierać się, by za wszelką cenę zaanimować konkretne miejsce, wejść do nich i powiedzieć: my was zaanimujemy, ponieważ wiemy jak to zrobić, wiemy czego potrzebujecie. Strasznie trudno przyznać się do niepowodzenia. Od tego czasu nauczyliśmy się pracować z ludźmi, którzy nas chcą. To nie jest tak, że wszystkie drzwi się przed nami otwierają, a wszyscy uważają, że jesteśmy wspaniali, rozumieją dokładnie ideę naszych działań. Ale jeżeli czujemy jakąś wolę, to, że ci ludzie chcą spróbować, czują, że to może być dla nich szansa i próba. Kiedyś pewnie bym się wstydziła powiedzieć coś takiego, uznałabym to za porażkę, bo przecież animatorka musi być tą siłaczką, która jedzie w najtrudniejszy teren i walczy z materią na siłę. Już wiem, że tak nie jest. I myślę, że animator musi w pewnym momencie przyznać się do swoich ograniczeń. Pewnie 3 lata temu jeszcze bym o tym w ogóle nie mówiła, ale teraz jest ten moment, kiedy takie pytania napływają i trzeba sobie spróbować na nie odpowiedzieć. Zastanowić się, gdzie można sobie odpuścić czy powiedzieć: ja tego nie muszę robić, to nie jest mój obszar. I wydaje mi się, że im lepiej sobie odpowiemy na pytania: co możemy zrobić, jakie są rzeczywiście nasze możliwości, co lubimy, co nam wychodzi, tym lepiej możemy współpracować z ludźmi. Kluczem do tego, żeby jakiś projekt się udał jest autentyczność, która pojawia się tylko wtedy, kiedy my jako ci animatorzy nie udajemy nikogo, nie próbujemy być lepsi, mądrzejsi. 

Animator kultury
W zeszłym roku organizowaliśmy projekt ze studentami animacji kultury. Mieliśmy być wsparciem dla nich, obserwowaliśmy i stymulowaliśmy, kiedy trzeba było, czasem pozwalaliśmy na błędy. Był taki pomysł, żeby wyjść poza ramy uniwersytetu i w jednej z miejscowości, wybranej wcześniej, coś zrobić, zaanimować społeczność lokalną. Przez długi czas był etap myślenia, debat o tym, co tam zostanie zorganizowane. Wreszcie wybraliśmy się na pierwsze warsztaty. Kiedy tam jechaliśmy studenci opowiadali czego tam nie zrobią,. Ja obserwowałam ich czy oni np. coś ze sobą wzięli - jakieś materiały do pracy, no i oni nie mieli nic, tylko debatowali. Wśród tych studentów jedna dziewczyna wzięła ze sobą pałki z pianki i wszyscy się z niej śmiali i pytali po co ona to wzięła. Jak dojechaliśmy okazało się, że stało się to czego można było się spodziewać, a mianowicie nie przyszedł nikt.. No ale co dalej? Studenci usiedli i zaczęli debatować nad tym, co się wydarzyło i w tym czasie dziewczyna, która miała pałki, chwyciła je i sobie poszła. I oczywiście przybiegły dzieciaki zaczęły się pytać, co to za pałki, ona wymyśliła grę, zbiegła się cała wieś i po chwili mieliśmy tyle dzieci, żeby przeprowadzić warsztaty.. Dla mnie to jest między innymi historia o tym, że ona miała jakąś konkretną rzecz. Maleńką. Nie była to jakaś fanaberia, nie było to zbawianie świata, nie było to wymyślenie jakiegoś super warsztatu, to był jakiś konkret, który wynikał z niej. Wzięła sobie pałki, to jej przyszło do głowy. Podążyła za tym, na co sama miała ochotę, co mogła zaproponować. Dla mnie to historia o tym, co ja nazywam autentycznością, chyba tylko wtedy wychodzą takie działania. Chodzi o coś, co rzeczywiście wynika z nas.

Pieniądze
Nie można tworzyć fałszywego przekazu, że działania społeczne równają się działaniom wolontarystycznym. Nie lubimy o tym rozmawiać, trochę się wstydzimy. Ja jestem już po tym etapie, kiedy moje działanie w stowarzyszeniu nie mogły być dłużej zabawą, w pewnym momencie to musiała być decyzja, czy da się z tego po prostu żyć. Oczywiście, że człowiek na początku musi się bardzo dużo uczyć, musi włożyć swoją pracę i dobrze, że to chce robić woluntarystycznie i traktuje to jako inwestycję w siebie. Przychodzi jednak taki moment, kiedy naprawdę trzeba umieć szanować siebie i swoją pracę, ale i w miarę możliwości zadbać o swoje interesy i nie wstydzić się tego. To jest praca jak inna, ta praca też jest po coś, ma przynosić jakiś efekt i nie trzeba z tego robić tematu tabu, dlatego, że czasem za tym podąża bardzo duża frustracja, która prowadzi do wypalenia i nic z tego dobrego dla nikogo nie wynika. Walczymy o to, żeby móc z tego żyć. Jest to jedna z takich rzeczy, którą uważam za sukces, choć oczywiście nie w stu procentach, ale w dużej mierze udaje mi się żyć z tego, co chcę robić.


 
Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy