Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 36 (9/2008)

Bookmark and Share

KINGS OF LEON – (NIE) TYLKO PRZEZ NOC…

Maciej Topolski (2008-10-06)

Strona 14
Więcej fotek w galerii
Kings of Leon.
Więcej fotek w galerii
Trzech braci i ich kuzyn, po dwóch z Tennessee i Oklahomy, plus rzecz jasna Leon – ojciec i dziadek, i duchowny, z którym przez prawie całe dzieciństwo jeździli po Południu Stanów Zjednoczonych. Gdy tamten głosił kazania, oni zapoznawali się z urządzeniem zwanym (przynajmniej u mnie w mieście) perkusją; czasem ktoś dawał im pobębnić; matka zatykała uszy. Prawdziwa muzyka zaczęła się w 1998 r., co oznaczało country, pieśni religijne i koncerty podczas imprez rodeo. Nieco później chwycili w żagle wiatr rock and roll’a i ruszyli: trzy płyty, ostatnia „Because of the Times” znana z takich dziełek jak „Camaro” czy „On Call” (przynajmniej dla mnie). Nowa, zapowiadana jako zaangażowana politycznie, jako cud na patyku i jako kolejne zmaganie z południowymi korzeniami, okazała się po prostu bardzo dobrym czterdziestotrzyminutowym materiałem. Subiektywnie dopisuję, że każdy (wszystkie, po prostu wszystkie!) z utworów zbudowany jest na chwytliwym, ale i odrobinę wolniejszym – w porównaniu z poprzednimi albumami – motywie, który na dobrą sprawę mógłby się nie kończyć. Nie ma u nich czegoś takiego jak kroki ku „chłopaki, kończymy rzępolenie, idziemy zapalić”. Tu rzuca się w kąt instrument i staje nad bidetem (pozwalam wytknąć sobie świetne „Use Somebody”) lub gra do chwili, gdy producent przesuwa pokrętełko i mówi: „dobra nasza, dajemy kolejny”.
Z „Only by the Night” albo w ogóle z Kings of Leon targnę się na porównanie z Red Hot Chili Peppers. Tam właśnie tej muzyce najbliżej lekkością, tworzoną z odczuwalnym w pierwszym kontakcie zadowoleniem. Jednak tytuł do czegoś zobowiązuje i chłopaki napoili album jakimś tęsknym wyciem w noc, takim lekkim przyciszeniem zmierzchu, który odczuwalny jest na trzeciej, może czwartej płaszczyźnie, głęboko w głowie. Co najlepsze, nie porzucili nic a nic ze swojej garażowości, w żadnym stopniu nie niszowej. Użyli schematu prostych i dynamicznych piosenek country, sprawdzających się znakomicie (coś jak pierogi babci w czasie zarazy, przynajmniej…), gdzieniegdzie miło zwalniając i płynąc jak na przykład w sennym „Revelry”, nie gubiąc po drodze wiejskiego siana z farmy. W ostatnim „Cold Desert” można zauważyć za to zabieg zapożyczony wprost z wysp Brytanii, refleks gitarowego indie rocka (taki à la Editors) i świetne ściszenie przekształcone w jeszcze jeden, tym razem rozstrzygający wybuch brzmień, który na koncercie (daleko, daleko poza naszym krajem, przynajmniej na razie) poderwie cię z miejsca. Nie zmienia to jednak faktu, że album ten to od początku do końca amerykańska i rockandrollowa robota, rozpoznawalna głównie przez udręczony głos Caleb’a: pięknie współgrający z gitarą („Notion”), chwytający jak trzeba w refrenach i zmuszający do powtarzania. Do tego niepokojący w „I Want You”, o wysokiej i długiej nucie (obok kapitalnej perkusji) czy chwytający za rękaw („given a chance, I'm gonna be somebody”). Podsumowując: całość bez większych eksperymentów (vide: dowcipnie wykrzykiwany „Charmer” z poprzedniego wydawnictwa), ale też bez jakichkolwiek uchybień.
Trzeba jednak pamiętać jedno, jeśli puści się czwartą płytę kuzynów Followill i nie zapytają, co to albo nie wyciągną ucha, to nie trzeba im pożyczać, nie chować też w szufladzie, po prostu słuchać. Potwierdzam, że działa (przynajmniej... wiecie).


Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy