Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 36 (9/2008)

Bookmark and Share

MÓJ LUBLIN - AGATA

Agata Chwedoruk (2008-10-13)

Strona 13
Więcej fotek w galerii
Obładowana torbami, tobołkami, walizami jak arabski wielbłąd na pustyni próbuję wytoczyć się z wnętrza zielono-kiedyś-białego autobusu. Maszyna pamiętająca czasy, które dawno pokrył kurz strzepnięty z butów współczesności broni się przed wyrzuceniem mnie ze swojego wnętrza. Zupełnie odwrotnie niż moi współpasażerowie z kierowcą na czele. W końcu jakoś udaje im się wypchnąć moje cielsko. Zostaję pożegnana hymnem pochwalnym dla mojej zgrabności i sprytu. Na do widzenia dostaje porządnego kopa w okolice tyłka od łaskawych drzwi autobusu. Miasto wita mnie chłonnymi, trochę zbyt zachłannymi ramionami.
Dworzec otacza Agatę zewsząd: ma go pod butami, czuje go we włosach, siedzi w jej głowie, wdziera się do płuc. Po chwili pozwala sobie nawet na złapanie za jej rękę. Jest jak „wujek” z opowiadań o nieznajomych i cukierkach. Szarość, "burota", tłum ludzi z jeszcze większym tłumem plecaków i gdzieś tam ukryty Lublin. Pomiędzy jedną kropką tuszu na mapie, a drugą stoję JA. I moje bagaże - jedyna rzecz pozostała mi ze świata, który powoli upada. Świata niedorosłości, świata bez strachu, świata z bezpiecznymi ścianami własnego pokoju.
Z plączącymi się pod nogami siatami docieram jakoś do miejsca, które odtąd będę nazywać domem. Czuję się jak Syzyf, któremu udało się wtoczyć głaz na szczyt góry. Perspektywa codziennego syzyfowania objawia się bólem w łydkach i burczeniem brzucha. Przeklinam w duchu moją niechęć do taksówek. Wspinaczka lubelskimi ulicami i wycieczka wokół remontowanych kamienic jest ostatnią rzeczą, o jakiej marzę.
Zmęczona za-dzień-już-studentka próbuję się najeść. Tęsknotę za wzgardzoną ogórkową zalewam kubkiem wrzątku i pochłaniam z apetytem zagryzając makaronem instant. Mamo, gdzieś jest z twoimi obiadami! Nie wiem jak długo mój żołądek wytrzyma takie żywienie. Kolorowe bloki z minami jakby stały tam od zanim-stworzenia-świata włażą mi do pokoju. Uciekam od rozpakowywania się i ścigających mnie budynków. Wychodzę...
Tylko na chwilę. Docieram na Litewski. Mieszam się w masie postaci. Jestem jednym z fragmentów nierozpoznawalnej substancji. Nie wiem czy to miejsce jest moje. Od nieco depresyjnych myśli uwalnia mnie szum skrzydeł. Zmasowany atak tłustawych gołębi. Prawie jak w filmie Hitckocka. Boję się ruszyć, żeby nie oberwać w głowę którąś z części rosołowych. Tylko dumny Józef siedzi spokojnie na swoim koniu przypatrując się swojemu gołębnikowi z zadumą.


Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy