Strona główna > Warto poczytać > Archiwum Opornika > Numer 37 (10/2008)

Bookmark and Share

MARY, MARUDZENIA

Maciej Topolski (2008-10-24)

Strona 14
Więcej fotek w galerii
Demians, Anathema - 20 października 2008, Warszawa, klub Proxima.

Przerobiłem pod kreską biletu dwa duże miasta. Wyszczerzałem zęby, błagałem, pokazywałem spocone czoło, wycierałem twarz szalikiem. Możliwe, że brak mi uroku, bo za każdym razem (nawet tym, kiedy brano mnie za kobietę) oznajmiano: "Nie ma, ale są na jutro, do Krakowa". Biegłem dalej, wsiadałem w kolejny tramwaj; i jeśli spotkacie Roberta, to uściśnijcie mu dłoń i życząc zdrowia, poklepcie po plecach. Bo rozbiegane w gorączce czoło studenta (czwarty rok czegoś-tam-liczb) odsprzedało mi poszukiwany przez weekend skrawek papieru. Z radości dałem mu dziesięć złotych więcej, złożyłem wybawienie na pół i schowałem w ciepłą kieszeń. Za moment doszło mnie czterogodzinne sterczenie na mrozie i sikanie w krzakach. I nikt z biblijnej kolejki (jak się okazało koncert wyprzedano do cna) tuptającej w długich włosach, czapkach, uściskach i innych gotyckich akcesoriach nie przypuszczał, że wyjdzie z tego taka kicha i później przeziębienie. Ja przeżyłem dzięki poznanej na krawężniku pani Paulinie, która zajęła mnie akademicką byciością, szczękającym od niskiej temperatury uśmiechem i opowieściami z paryskich festiwali. Wielu zrezygnowało i w formie aukcji odsprzedawało swoje osiemdziesięciozłotowe kwitki. Kilku zamarzło (krótkie rękawki i mój brak zazdrości), dwóch zaraz przed otwarciem drzwi odkryło podstęp i ogłaszało, że Demians to są Dominikanie (lub któryś z tych zakonów i może jest szansa na "Ameno" w wersji gitarowej). I że o dupę potłuc taką organizację, i że najlepiej jakby dali od razu "angielską klątwę".
Minęła chwila i zdobyłem dobre miejsce, upłynął moment i napełniałem pęcherz piwem, trzy utwory i zmiana zespołu. Załamałem wszystko, co dała mi Bozia, wylałem resztę alkoholu na czyjeś buty i popatrzyłem tęsknie za znikającymi Demians.
"Building An Empire" to jedna z lepszych płyt, jaką dane mi było usłyszeć w tym roku, album, za który dziękuje telepatycznie ambitnemu twórcy, człowiekowi orkiestrze N. Chapel'owi. On i reszta koncertowych muzyków palnęli mnie jednak w łepetynę nowym utworem (wyraźna brzytwa gitary - ja chcieć więcej!), skrócili olbrzymi i porywający Sand do ledwie kilku minut, coś tam jeszcze przecedzili przez głośniki (strzelam w pamięć i "przedświt" The perfect symmetry) i zeszli. Brawo!, pomyślałem, i zaraz, niech to szlag, przecisnąłem się do baru. Barman nie powiedział mi, gdzie ten debiut, który nawet Vincent Cavanagh nazwał "fucking great music" i polecił, żebyśmy nie brali tego w ten sposób? Wrażenie nie wyszło poza krążek "sounds like a world in itself", a szkoda - wielka.
Nie mogło się nie udać, nic spieprzyć. Anathema, tych pięciu wyjadaczy, przeprosiło za potoczny i często spotykany (szczególnie jak się jedzie z Kopenhagi) obsuw, zaczęli i się skurkowańcy nawet nie potknęli. Dwadzieścia dwa utwory oblepiły klub uciechą, stworzyły małą klasę, w której nie ma i nie będzie ryzyka kartkówki. Legenda ruszyła z Deep, by powoli opadać do wznoszącego kolana i stareńkiego Dying Wish i nie wyjść na bis numer jeden lub dwa. To było aż nadto dla satysfakcji, dla każdego, kto choćby w dziesiętnym ułamku poznał dyskografię prekursorów doom metalu. Ale (pomimo Waszych skrzywionych min) występ ten odegrany był pod szyldem akustycznej kompilacji Hindsight. Nie wszystkim też wiadomo, że brytyjskiej grupie bliżej jest teraz ostatnich wydawnictw Pink Floyd'ów niż Cannibal Corpse i tym podobnych "gram i śpiewam, ale co, to za bardzo nie wiem; byle by było głośno". Stąd i moja obecność w stolicy i połapanie się dopiero po kilku numerach, czerpanie garściami z atmosfery koleżeństwa, zabawy na podwórku.
Usłyszeliśmy więc wszystko, co było można i co będzie można. Pojawiły się utwory z nadchodzącej nieśpiesznie, problematycznie przybierającej formę (jak pokazał i powiedział wokalista) płyty "Horizons". Znany od dłuższego czasu A Simple Mistake przeleciał ponad głowami i wyfrunął nad akademiki i dalej Warszawę, a inny: nienazwany i instrumentalny popchnął tłum do baru i pisuarów. Dostaliśmy też jako przystawkę parafrazę kultowego Another Brick In The Wall w wykonaniu basisty Jamie’go Cavanagh’a. Sieknąłem nieznajomą w udo - modulator głosu i komputerowe wstawki zatuszowały do połowy wtręt - i zaskoczony odkryciem zaśpiewałem, że "we don’t need no edukacja, ani dark sarcasm in the klasy". Dwukrotnie zespół machnął ręką na gitarzystę (warto wspomnieć o zauważalnych pomyłkach), czmychając ze sceny. Zostawili go z adorowanym przeze mnie Are You There. I było tak: "popatrzcie, robię to na akustycznej" - refren -"rzućcie okiem na ładne rozwinięcie tematu" - śpiew, śpiew - "a dalej, jak chłopaki wrócą, robię za chór". Tu nastąpił niesmaczny, uchwycony i powtarzany przez maszynę motyw. Ale, pomijając wynalazki, Daniel Cavanagh czynił największe spustoszenie pomiędzy żebrami: pomagał publiczności i wyznaczał partie skoków (prócz żyjącego własnym życiem przyscennego pogo) oraz akty współpracy obu rąk. Rezultat wyszedł nienachlany i godny pochwały, bo wplątujący w kryształ art rocka. Klawiszowiec wraz z perkusistą (Pani chce przykład? Choćby Fragile Dreams, tak, że aż łydki oblizywać z potu) ukryli się za firanką pomarańczowych świateł i dawali z siebie muzykę. Szczególne wrażenie sprawiając na fanach tą gęstą od emocji (jak Lost Control), przetykaną pluskaniem pianina wprost z pustego mieszkania.
A Vincent Cavanagh - spytacie - gdzie znikł? Nigdzie, on był bez przerwy i z małej na Anathemę sceny klubu Proxima, poprosił (że niby nas nie widzi) o światło na twarze fanów. Oślepieni dostaliśmy wyspiarskie "ugly bastards" i polecieliśmy wyżej, na samą górę. Przez vocoder wykonał nieco zubożony Closer, by prawdziwie angielsko i czysto zaśpiewać resztę: ballad, na poły spokojniejszych kawałków oraz wiekowych i skocznych utworów (vide: pierwszopłytowe i niewiarygodne Sleeplees). Raz podsumowywał, że jest zajebiście, raz, nie znając znaczenia, że kurwa mać. I jakże nas porywał i jak byliśmy zadowoleni i nieszczęśliwie zakochani, śpiewając One Last Goodbye! Uspokajał mówiąc o nas jako o momencie w czasie, choć sam czuł w skroniach miłość i błogi poranek. Przyciskał z dawnym metalowym obowiązkiem dźwięki, po czym sprowadzał na ziemię - stękaliśmy z zachwytu, miotali głowami, stopą wybijali ślady na podłodze.
Marudzenia i nudne oczekiwanie rozpierzchły się w marach koncertu. I pomimo dość częstych nieporozumień zespołu, dobrze było usłyszeć znane na pamięć numery i powrócić do zraszającej zebranych melodią płyty "Eternity". Wykonanie tych starszych przefiltrowane obranym przez Anathemę progresywnym nurtem dało więc poczucie wzajemnej znajomości oraz rozkołysanego i rozproszonego zapalniczkami snu...
Uśmiechnięci od (pełnego głośnych doznań ucha) do (wylanego legendarną i pewną swej wartości muzyką) ucha wybrnęliśmy z klubu. Założyłem kaptur, zmiąłem bilet i gwiżdżąc wraz z kotami Temporary Peace dopuszczałem pod kurtkę zapomniane zimno.



Komentarze
Aby dodać komentarz pod własnym nazwiskiem musisz się zalogować, lub napisać pod tymczasowym nickiem (wymaga aktywacji)

Nick:Komentarz:
Brak komentarzy