Strona główna > O nas > Początki

Bookmark and Share

O Boże, politolodzy

Joanna Stachyra (2008-07-16)

Do Homo Fabra trafiłam przez projekt Akademii Obywatelskiej. Zaczęło się prozaicznie, siedząc w bibliotece polonistyki (na której dzielnie zaczynałam drugi rok) przegrzebywałam się przez stronę Teatru NN, gdzie zamierzałam zrobić obowiązkowe praktyki z kulturoznawstwa (na którym równie dzielnie rozpoczynałam rok piąty). Praktyki potem owszem zrobiłam (ach te tygodnie spędzone w Łopacińskim w poszukiwaniu info o lubelskich kinach!), ale przede wszystkim zostałam do dziś w Homo Fabrze.

Ale po kolei.

Jak tak zagłębiałam się w tym necie w działania TNN to w końcu trafiłam na stronę AO i jakoś tak mnie urzekło to wszystko, że takie fajne rzeczy, ładna stronka (choć w porównaniu z obecną pozostawiała wiele do życzenia;). No i pisali (ci przerażający nieznani oni czy też one), że „przyjdź do nas jeśli masz pomysł na robienie czegoś albo jeśli go nie masz”. Pomyślałam „nie mam, czyli spełniam warunek”, ale jeszcze zasięgnęłam języka u Szymona P. cóż to za ludzie w tej AO są. A on na to, że dwa Piotry, politolodzy. Wtedy pomyślałam sobie „o Boże, politolodzy, o czym ja będę z nimi gadać?” – jakoś mnie to przerażało, zwłaszcza, że byłam przyzwyczajona do kulturoznawców i specyficznego klimatu z Zana. A poza tym określenie Piotry (a nie zdrobniale Piotrki) wprowadzało dystans i sprawiało wrażenie, że to jakieś super poważne osoby (jakże się myliłam!!!). W końcu przyszłam. Na początek były spotkania o żydowskim Lublinie, więc z miejsca mi się spodobało i potem co tydzień w poniedziałek urywałam się z wykładu pt. polityka kulturalna (sic!) i jechałam do Bramy (cóż za poświęcenie, nie?). I wszystko fajnie, tylko jakoś nie mogłam się zintegrować, szczerze mówiąc to oswajałam się baaaardzo długo, bo jeszcze ta Magda, którą z tego czasu zapamiętałam, taka niedostępna i o zgrozo też politolożka:). Po drodze były kolejne spotkania, coś tam mieliśmy robić (ci nowi), ale jakoś nie wyszło - słomiany zapał tak zwany, więc sobie pomyślałam, że chyba mnie „wyrzucą”. No i jakże by inaczej... nie tylko nie wyrzucili, ale jeszcze wpisali na listę osób, które mają pojechać w wakacyjną podróż Śladami Singera, i to na domiar jako osobę odpowiedzialną za warsztaty jidisz. Wszystko fajnie, tylko ja miałam  wtedy jako takie pojęcie o hebrajskim raczej (bo akurat od dwóch lat chodziałam na taki fakultet)! No ale jak już wpisali to głupio tak zawieść to - niezrozumiałe - zaufanie, więc jakoś na własną rękę coś z tego jidisz podłapałam, zrobiłam olbrzymi alfabet i pojechałam. I od tej podróży poczułam się częścią zespołu.